My travel adventures Text and photos: Wojciech Dąbrowski ©
SORRY, AT THE MOMENT ONLY POLISH VERSION OF THIS PAGE IS AVAILABLE...
Epizod pierwszy: Czwartą klasą do Wadi Halfa |
-Pociąg do Wadi Halfa odchodzi dwa razy w tygodniu: w środy i niedziele o szóstej! - Rano czy wieczorem? -Am or pm? - zawahał się urzędnik Sudan Railways. - Yes, sir - at 6 pm! Kiedy nazajutrz wieczorem nie przeczuwając niczego złego zjawiłem się z plecakiem na stacji, okazało się, że pociąg odszedł o szóstej rano, a czarnoskóry kolejarz przewracając oczami i żywo gestykulując zaprzeczył, jakoby mógł pomylić "pm" z "am". Małesz! Nie szkodzi! To nadużywane przez Arabów słowo pasowało jak ulał do tej sytuacji. | |
Świtało dopiero, kiedy po raz kolejny zjawiłem się na stacji. Okazało się jednak, że nie jestem wcale pierwszym pasażerem. Miejsca w czwartej klasie okupowali już ci, których wczoraj widziałem przy ogniskach rozłożonych wokół stacyjnych budynków. Perspektywa spędzenia 40 godzin na dachu nie wyglądała zbyt zachęcająco. Znalazłem w końcu kawałek twardej ławki w ostatnim wagonie, wolnej chyba jedynie dzięki temu, że wagon miał otwartą tylko jedną parę drzwi. | |
Wagon czwartej klasy
podzielony jest na dwa duże przedziały. Między nimi, w połowie wehikułu znajdują
się prymitywne toalety. Przy wejściach z obu stron jeszcze dwie wydzielone klitki: jedna
dla uzbrojonych żołnierzy z ochrony i druga, w której czarny chłopiec na butlowym
gazie gotuje "szaj". Siedzimy na twardych deskach i czekamy na odjazd. Przez zatłoczony wagon przetacza się tymczasem cała wataha przekupniów oferujących kobiece ozdoby, pantofle i galanterię. Dalej ślepcy zawodzący chrapliwym głosem swoje piosenki. Żebracy i dzieci recytujące wierszyki. Wreszcie trzy kolejne uderzenia w dzwon i ruszamy! |
|
Wolno toczy się pociąg przez most na Błękitnym Nilu. Na stacji Chartum Nord do białych wagonów szturmuje kolejna grupa postaci w białych dżelabach. Jest tak tłoczno, że ludzie siadają na podłodze przejściach i między ławkami. Ruszamy ostro. Po kilkunastu minutach doświadczam pierwszych przyjemności wynikających z podróżowania czwartą klasą; tumany kurzu wdzierają się do wagonu przez pozbawione szyb okna, a z sąsiadujących z przedziałem toalet, które nie posiadają urządzeń do spłukiwania ekskrementów, dochodzą wonie wręcz odurzające. | |
Takiej Afryki jeszcze nie oglądałem. Krajobraz za maleńkimi okienkami przegrodzonymi żelaznym prętem nie jest zbyt ciekawy; płaskie jak stół żwirowisko, na którym z rzadka pojawiają się grupy kolczastych krzewów. Czasami pas zieleni, biegnący na horyzoncie równolegle do toru zbliża się do nas, widać wtedy szeroką wstęgę Nilu. Bywa też, że za oknem migną szare zabudowania pustynnej osady, swoją kubiczną architekturą przypominające jakieś fortyfikacje.Nie możemy jednak narzekać na monotonię podróży - w wagonie na zmianę popłakują arabskie dzieci, a jakieś indywidua bez przerwy przepychają się przez zatłoczone przedziały, Bóg wie dokąd i po co. Słychać rytmiczne postukiwanie w drewniany sufit - to dają o sobie znać ci, którzy jadą na dachu. Tempo jazdy jak na Afrykę jest jednak zupełnie dobre... Niestety, kilkadziesiąt kilometrów za miasteczkiem stajemy przy jakimś rozjeździe. Czarni pasażerowie wysypują się z pociągu, rozścielają na pisku co tam kto ma i zwróceni w kierunku Mekki wybijają rytualne rakaty. Potem chowają się w wąskim cieniu wagonów. Skwar południa. Kiedy pojedziemy dalej? Insz Allach! Bóg tylko i może maszynista raczą wiedzieć! Minęła godzina, zanim lokomotywa zagwizdała trzykrotnie, pasażerowie nie spiesząc się na powrót upchali się w wagonach i ruszyliśmy w kierunku Atbary. | |
Na każdej mijanej
stacji oglądają nasz pociąg przekupnie z kolorowymi plecionkami, słomiankami do modlitwy, herbatą i owocami. Sięgam przez
okno po okazałego grepfruita. - Arba!
Cztery piastry! La, la - czarny chłopiec
kręci głową - hamsa! Nie wiem, czy przepłaciłem. Najważniejsze, że soczysty owoc zaspokoił pragnienie. Przy wyjściu z wagonu stoją wprawdzie gliniane stągwie z chartumską wodą, ale jeśli nawet nie boisz się ameby, to odstraszy cię od picia wody gruby kożuch pływającego na niej kurzu.
|
|
Po kilku nieprzewidzianych popasach na pustyni, do Atbary dotarliśmy dopiero o zmierzchu. W wagonie nieco się rozluźniło. Kładę na twardych deskach złożony śpiwór, co poprawia nieco komfort jazdy. Słabo żarzy się jedyna żarówka zawieszona u sufitu, czasem - kiedy stajemy - między stacjami zupełnie gaśnie. W jej mdłym świetle widać tuman pyłu, który jak mgła wypełnia wnętrze przedziału. Nie trzeba go zresztą oglądać; czuć go, jak skrzypi między zębami, piecze w oczach i kręci w nosie. O pierwszej w nocy osiągamy Abu Hamad, punkt, gdzie linia kolejowa wybiega w piaszczystą pustynię. Nakrywam twarz ręcznikiem. Byle do świtu! | |
Wschód słońca zastał nas unieruchomionych na stacji nr 6. Na trasie prowadzącej przez Pustynię Nubijską nie ma większych osiedli, toteż stacje, (które ustawiono po drodze chyba raczej dla bezpieczeństwa) są oznaczone numerami, poczynając od Jeziora Nessera. Składają się na nie okrągłe ceglane domki o stożkowych dachach. Synowie Allacha zwlekają się z ławek i podłogi i wyskakują na piasek, który rozpościera się tu wszędzie, jak okiem sięgnąć. Bez żadnego skrępowania podkasują białe dżelaby, potem zaś dokonują rytualnych ablucji, przy których wodę zastępuje im piasek. Wreszcie przychodzi czas na modlitwę. Wielki jest Allach i prorok jego, Mahomet ! |
Spoglądam na towarzyszy podróży. Piasek w załamaniach odzieży, warstwa pyłu na włosach, brwiach i rzęsach; wyglądamy jak posiwiali staruszkowie. Gwizdki lokomotywy. Żałośnie skrzypią zapiaszczone osie. Co kilka kwadransów mijamy grupy zagubionych w pustyni stacyjnych zabudowań. Są podobne do siebie jak dwie krople wody; wszędzie te same czerwone ściany i białe stożkowe dachy. Piąta stacja, czwarta, trzecia...Mijaliśmy kilometr 891, kiedy przez wąskie drzwi z drugiego przedziału wtargnęła grupa przerażonych Arabów. -Fire! Rzuciłem okiem przez przejście między przedziałami. Z pomieszczenia zajmowanego przez żołnierzy ochrony buchały kłęby czarnego dymu. W chwilę potem dym wypełnił i nasz przedział. | |
Panika udzielała się bardzo szybko. Tłum białych dżelabów - rzucił się w kierunku jedynej drogi ratunku - wąskiego przejścia prowadzącego do przedostatniego wagonu. Każdy z taką ilością tobołów, jaką tylko zdążył udźwignąć. Z bezsilną wściekłością czarne ręce szarpią klamki bocznych, zamkniętych od Chartumu drzwi. Lokomotywa nie zwalnia, czyżby nie zauważyli? | |
W jednej ręce plecak, w drugiej torba. Krztuszę się dymem i próbuję wyrzucić plecak przez zakratowane okno. Nie przejdzie! Języki ognia liżą już ściankę działową w środku wagonu. Depczę po jakiś porzuconych walizkach Napieram całą siłą na żywą ścianę, która trasuje wąskie przejście między wagonami. Udało się, jestem w drugim wagonie. Drzwi z lewej zablokowane jakimiś skrzyniami. W prawo! Pociąg na szczęście już wyhamowuje, kiedy rzucam plecak, a potem sam skaczę w miękki piasek. | |
Kiedy pozbierałem
się i odciągnąłem plecak od
toru do pociągu nie było już po co wracać. Drewniany, wysuszony sudańskim słońcem
wagon płonął jak gigantyczna pochodnia. Muzułmanie w panice opuszczali cały pociąg.Z
zenitu ostro strzelało nubijskie słońce. Wokół szczera pustynia. -Hamdul illach!
Allachowi niech będą dzięki! - wyszeptałem spieczonymi wargami. Do Wadi Halfa
pozostało tylko osiem kilometrów - w ostateczności można dojść nawet na piechotę!
Wojciech Dąbrowski |
|
|
|
Epizod drugi: Toby i ja czyli 25 dni w jednej koszuli... | |
Mój pierwszy solidny plecak wiele lat temu uszyła na zamówienie spółdzielnia "Tarnoskór". Wtedy był to krzyk turystycznej mody. Zrobiony z ciężkiego brezentu miał zewnętrzny stelaż ze stalowych rurek i wysuwany w górę wysoki komin, w którym doskonale mieścił się duży śpiwór. Nazwałem go Toby. Na początek mieliśmy wyruszyć wspólnie do Orientu. Gdy przyszedł wreszcie ten wymarzony dzień zapakowałem mu na dno dozwolone 2 kg puszek, zupy w proszku, benzynową maszynkę i dużo innych rzeczy... Tylko że zarzucając go po raz pierwszy na plecy nie przypuszczałem, że już wkrótce przyjdzie nam na dłużej się rozstać... |
Toby i ja w Etiopii - rok później |
Planując moją pierwszą podróż do Indii wymyśliłem sobie wyszukaną trasę prowadzącą przez szereg innych, ciekawych krajów, optymalną jednocześnie ze względu na koszty. Z Warszawy dla oszczędności czasu chciałem polecieć przez Kijów do Erywania w Armenii (wg "socjalistycznych" taryf kosztowało to wówczas bardzo niewiele). Tam zamierzałem przenocować dwie noce u znajomych kolegi i zwiedzić miasto, a następnie wsiąść w pociąg, który raz w tygodniu jechał z Erywania do Teheranu przez przejście w Dżulfie. Po zwiedzeniu Iranu przez Afganistan (wtedy jeszcze w miarę bezpieczny) zamierzałem dotrzeć do Pakistanu, by z Karaczi popłynąć statkiem do Bombaju. | |
Toby w Afryce |
Już w Warszawie zaczęło się
pechowo. Nad Okęciem wisiała mgła i do Kijowa wylecieliśmy z ponad czterogodzinnym
opóźnieniem. W Kijowie trzeba było odebrać bagaż, aby przejść przez odprawę
celną. Niestety, mimo usilnych poszukiwań Toby'ego w samolocie z Warszawy nie
znaleziono! -Natychmiast wysyłamy teleks, na pewno przyleci jutro porannym samolotem!
Trudno, samolot do Erywania na nas nie czekał, musiałem i tak nocować w Kijowie...
Miałem jeszcze nadzieję!
Jakże płonną! Rano nic nie przyleciało, nie było też o moim bagażu żadnej wiadomości.. -Lecicie do Erywania, czy czekacie tu dalej na bagaż? Gdybym nie poleciał, to następny pociąg przez granicę bedzie za tydzień! A przejścia drogowego tam nie ma! - Lecę, tylko przyślijcie mi go do waszego przedstawicielstwa w Teheranie! - Oczywiście! Celnicy irańscy bardzo się dziwili podróżnemu, z jedną małą torbą na ramieniu! Wszyccy w wagonie jechali z wielkimi tobołami, tarasującymi przejścia. Do kapitalizmu wkraczałem w jednej koszuli, jednych skarpetkach, ale na szczęście ogolony, bo Ormianin z Erywania widząc moje tragiczne położenie podarował mi swoją maszynkę do golenia "charkiw". 5 dzień podróży - Teheran. W przedstawicielstwie Aerofłotu przy Villa St o moim bagażu oczywiście nic nie wiedzą. Jadę nawet miejskim autobusem na lotnisko - bez skutku. - Ale natychmist wysyłamy teleks, jak za 5 dni wrócicie z południa kraju na pewno tu będzie! |
13 dzień podróży, Teheran: Po powrocie z Szirazu, Isfahanu i Kum pytam w "Aerofłocie" o Toby'ego. - Nie nie ma! Ale już wiemy, gdzie on aktualnie jest! Znaleźli go w Benghazi, w Libii! - Nie, nie wiemy kiedy go tu przyślą. Będziecie czekać? - Nie mogę, bo kończy mi się wiza! Przyślijcie go do waszego przedstawicielstwa w Karaczi - to pierwszy możliwy punkt na szlaku! - Oczywiście! Moje jedyne skarpetki były już dziurawe, gdy wjeżdżałem do Afganistanu. Nie stać mnie było na nowe.... Bez puszek z plecaka głodowałem, ale na szczęście trwał ramadan i było to dobrze postrzegane przez otoczenie. Przez Herat, Kandahar, Quettę i Hajdarabad dotarłem do Karaczi. Nie trudno się domyślić, gdzie skierowałem pierwsze kroki. - Nie, waszego bagażu nie ma!. Ale jest wiadomość - podobno jutro przyleci naszym samolotem z Teheranu! | |
25 dzień podróży - na
lotnisku w Karachi odebrałem Toby'ego. Był nawet w niezłym stanie - cały
odrutowany i oplombowany przez kogoś po drodze. Pokryty jakimiś pogańskimi
napisami, których długo nie można było sprać. Tylko z kieszeni to i owo
wyciągnięto... Toby z zawieszkami bagażowymi Moskwy
i Teheranu... Nie wierzyłem własnym oczom...
Tak
się skończyła samotna odyseja Toby'ego. Po powrocie z Indii uszyłem mu ze
starego ortalionowego płaszcza "sukienkę", w którą zawijałem go ile razy
miał trafić do samolotu. Nigdy się już nie brudził. I z jego kieszeni też nic nie
ginęło.. Przewędrował ze mną jeszcze tysiące kilometrów, był na
Kilimandżaro i na Fudżijamie, objechał świat dookoła... Wiele razy
zasypiałem z głową na jego szorstkim brezencie. Wypłowiały, z połamanym
stelażem, odpoczywa teraz w szafie... Tyle wspomnień, żal go wyrzucić...
Poczciwy, stary Toby!
Wojciech Dąbrowski |