Jedenasta Podróż Dookoła Świata  - 2013 -  11th Around the World Voyage

Część I - Vancouver - Alaska  -   Part one - Vancouver to Alaska

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


In September 2013 I departed from Gdansk in the next, eleventh trip around the world - via completely new route. It  began with a long flight from Europe to Western Canada. There I had to board a ship that will initially sail along the coast of Alaska  allowing me to see Alaska's famous glaciers, and then cross the South Pacific headed for Asia. It had to be something completely new, because I had never sailed all the Pacific aboard of the ship. Details of the entire route are shown on the map below...

 

We wrześniu 2013 wyruszyłem z Gdańska w kolejną, jedenastą podróż dookoła świata - zupełnie nową trasą. Rozpoczęła się od długiego lotu z Europy do Zachodniej Kanady. Tam miałem wsiąść na statek, który początkowo popłynie wzdłuż wybrzeży Alaski pozwalając mi oglądać słynne lodowce, a potem przetnie Północny Pacyfik kierując się do Azji. To miało być coś zupełnie nowego, bo nigdy dotąd nie pokonałem Pacyfiku na pokładzie statku. Szczegóły całej trasy pokazałem na mapce poniżej...

     
   

Z Gdańska poleciałem do Frankfurtu, a stamtąd niemiecką linią Condor (jako jedna z nielicznych ma ona rozsądne taryfy na przeloty do Ameryki w jedną stronę) prosto do Vancouver w Zachodniej Kanadzie. To był długi, 10-godzinny lot nad Grenlandią i Północną Kanadą podczas którego za iluminatorem samolotu otwierały się wspaniałe krajobrazy Arktyki:

     

     
   

Zaledwie rok wcześniej, podczas wyprawy statkiem ekspedycyjnym przez Northwest Passage płynąłem przez te zimne morza. Kto wie - może właśnie wzdłuż tego wybrzeża pokazanego na zdjęciu poniżej. Niestety mapy pokazujące na monitorze aktualną pozycje samolotu nie są na tyle dokładne, aby to ustalić. Pozostało mi podziwianie tego krajobrazu z lotu ptaka... 

     

 

 

 

   

Z samolotu wysiadłem w Vancouver - stolicy kanadyjskiej prowincji British Columbia. Na lotnisku oferują tu darmowe wózki na bagaż, więc nie trzeba dźwigać. Odprawa przebiega szybko i bez zgrzytów, od Polaków nie wymaga się wizy. Naprzeciw terminalu na estakadzie znajdziecie stację kolejki Canada Line - to najszybszy i najprostszy dojazd do centrum (9,75 CAD - warto czasem trochę poczekać - do 18.30, gdy cena spada do 6,75). Automaty biletowe akceptują płatność kartą.

Wysiadłem po ponad półgodzinnej jeździe na stacji Centrum - przy Grenville Street - jednej z głównych ulic miasta. Chodniki tej ulicy to miejscowa "promenada gwiazd":

     

     

 

Vancouver jest drogim miastem. Szukając optymalnej opcji zakwaterowania uwzględniłem następujące warunki: prosty dojazd z lotniska, centralną lokalizację i możliwość przejścia pieszo - bez kosztów - do terminalu morskiego zlokalizowanego przy Canada Place. Wyszło na to, że te warunki spełnia Central Hostel należący do Hostelling International - zlokalizowany właśnie przy Granville Street (zdjęcie obok). Ciekawą opcją oferowaną przez ten hostel jest dwuosobowa sypialnia, w  której można wykupić tylko jedno lóżko (i liczyć na to, że na to drugie-górne nie będzie chętnego). W "dwuosobowej sypialni" miałem zamykany (na własną kłódkę) schowek na plecak, pościel, ręcznik i umywalkę. Wspólna łazienka była w korytarzu. W cenę noclegu (ok. 47 CAD) wliczone było skromne (chleb, bułki, masła i dżemy, płatki, soki i owoce), ale nielimitowane co do ilości śniadanie. Tramp może się tu najeść na cały dzień... 

Tak wygląda centrum Vancouver oglądane z okna wieżowca przy przystani promów:

Central Vancouver:

 

Centrum Vancouver leży na półwyspie między dwoma głębokimi zatokami. Do tej zatoki, w której zbudowano port handlowy statki wchodzą przez przesmyk nazywany poetycznie Lions Gate - Lwia Brama - pod ładnym, wysokim mostem Lions Gate Bridge. Byłem w Vancouver już trzy razy, ale nigdy nie dotarłem na ten most. Była zatem okazja, by teraz pomaszerować tam pieszo. Tym razem się udało, oto ten most:

 
...i widok, jaki otwiera się z jego środka na wieżowce Downtown Vancouver:

 

 

Po odespaniu trudów podróży pospieszyłem na umówione spotkanie z miłą Kanadyjką. Marilyn mieszka na Vancouver Island. Ale spotkałem ją po raz pierwszy w 2005 roku wcale nie Kanadzie, ale w Czarnej Afryce, w prowincjonalnym miasteczku Cuamba w Mozambiku. Dzielna dziewczyna podróżowała tam samotnie. Polubiliśmy się i w ciągu kilku następnych dni  podróżowaliśmy razem. Potem każde ruszyło w swoja stronę. Spotkaliśmy się teraz po latach, by z sentymentem powspominać tamte czasy... 

Kilka godzin spacerowaliśmy w Parku Stanleya, gdzie stoi spora kolekcja totemów kanadyjskich Indian.

 

 

   

Te totemy oglądałem kiedyś z moim młodszym synem, Adamem. Miał wtedy 11 lat, a Vancouver był naszym przystankiem we wspólnej, epickiej podróży na Alaskę...

Na przylądku w Parku Stanleya stoi mała latarnia morska. Otwiera się stąd piękny widok na Północny Vancouver i góry po drugiej stronie zatoki:

     

Druga, mniejsza zatoka, która od południa otacza Vancouver to False Creek Bay. Nad nią przerzucono kilka mostów. Ten zbudowano na przedłużeniu "mojej" ulicy Grenville:

 

False Creek Bay and Grenville Bridge: 

   

W False Creek Bay jest jachtowa marina, a w niej cumuje jacht "Varsovia" należący do wybitnego polskiego żeglarza Jerzego Kuśmidera. Jurek zaprosił mnie na "Varsovię" i popłynęliśmy na mały rejs wokół śródmieścia Vancouveru. To było nasze pierwsze i bardzo miłe spotkanie. Mam nadzieję, że nie ostatnie:

     

 

 

 

 

 

Jurek sam zbudował swój biało-czerwony jacht, dotarł na nim między innymi na Alaskę i na Hawaje.  Został wyróżniony polską żeglarską nagrodą "Conrady". Krótki rejs na "Varsovii" pozwolił mi poznać bliżej jego żeglarski i podróżniczy dorobek a także spojrzeć raz jeszcze na wieżowce Vancouveru - tym razem od strony morza. Mieliśmy, jak tu widać świetną pogodę:

     

 

Następny poranek wstał niestety w Vancouver pochmurny.  Pożegnałem schronisko i pieszo pomaszerowałem na terminal statków pasażerskich. Mój statek przypłynął nocą i czekał już przy nabrzeżu. Niestety kolejka pasażerów do rejestracji była bardzo długa i posuwała się w ślimaczym tempie. Za mało było stanowisk obsługi. I do tego musieliśmy tu - wyjeżdżając z Kanady przejść jednocześnie odprawę wjazdową do USA, bo zmierzaliśmy przecież na amerykańską Alaskę. Na pokładzie znalazłem się dopiero po dwóch godzinach. A narzekamy, że to tylko u nas jest zła organizacja!

 

 

 

 

Statek wychodził w morze we mgle i deszczu. Nie warto było nawet wychodzić na pokład, gdy przepływaliśmy pod tym wysokim mostem Lions Gate Bridge. Moja najtańsza kabina nie miała okna i zlokalizowana była na dziobie - na najniższym pokładzie. Niżej był już tylko statkowy szpital... Dojście z tej kabiny do samoobsługowej restauracji umieszczonej na rufie, o dziewięć pokładów wyżej (tam właśnie się stołowałem) zabierało mi zwykle około 10 minut. Ale nie miało to dla mnie znaczenia, a spacery na statku podczas długich rejsów są bardzo zalecane!  :).

Cały pierwszy dzień płynęliśmy przez Grand Inside Passage przy zmiennej pogodzie. Był to czas na zapoznanie się ze statkiem, który jest prawdziwym labiryntem. Wieczorem kapitan wydał przyjęcie, na którym zaserwowano lampkę bezpłatnego szampana. Statkowi fotografowie robili chętnym zdjęcia (można je potem kupić po 15 USD) przy tzw. champagne fountain - piramidzie ułożonej z kilkuset kieliszków, na której szczyt mistrz ceremonii wylewa najpierw szampan, a potem już tylko wodę z butelek po szampanie. Podobno to tradycja linii Princess... Na zdjęciu obok piramida czyli fontanna i balkonik, którego potem przemawiał kapitan.

Kolejnego dnia rano zacumowaliśmy w niewielkim porciku Ketchikan, malowniczo położonym u stóp Deer Mountain (Jeleniej Góry):

     
   

Mały Ketchikan to południowa brama Alaski. Został założony jako osada rybacka ze względu na obfitość ryb w okolicznych wodach. Potem przyszły czasy gorączki złota i ściągnęli tu różnej maści awanturnicy. Wreszcie powstały tu tartaki przerabiające drewno z okolicznej puszczy. Gdy niedawno zabroniono dalszej wycinki lasów pozostały tylko ryby i... dochody z turystyki...

Gdy kiedyś przyzwoity szeryf zamknął domy publiczne w miasteczku, to przeniosły się one za osadę, gdzie w dolinie rzeki wybudowano zawieszoną nad wodą drewnianą kładkę nazywając ją Creek Street. Zabytkowa ulica burdeli i barów przetrwała i stanowi dziś atrakcję turystyczną. W najbardziej znanym "Dolly's House" oferuje się zwiedzanie instytucji, seniorzy mają zniżkę: tylko 5 USD

     
     

Ketchikan - south gateway to Alaska.

 

 

Jeśli podążycie w górę Creek Street to wkrótce znajdziecie się przy małych kaskadach tej rzeczki. I tu (jeśli będzie to koniec lata) zobaczycie coś, co dla mnie było główną atrakcją tej wizyty: łososie, które kierowane instynktem z nieprawdopodobnym uporem próbują pokonać wodne stopnie zmierzając na tarło w górę rzeczki. Trudno to sfotografować, ale jednego "upolowałem" w locie:

   

 

     
Y  

Przepraszam moich czytelników - kolejne zdjęcia już wkrótce...

     
     

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory