Tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos
Część VI C - West Mali - Part six "C"
Komuś kto wędruje przez Czarny Kontynent samotnie i do tego z ograniczoną ilością pieniędzy trudniej jest realizować podróżnicze plany. Wyjeżdżając z Polski wcale nie byłem pewien, czy dotrę do legendarnego Timbuktu. A jednak udało się! Ta wyprawa na skraj wielkiej pustyni pozostawiła mi niezatarte wspomnienia... Ale teraz czekało nowe wyzwanie: wkrótce miałem stanąć u granic Gwinei, nie mając wizy i pewnych informacji o możliwości podróżowania przez ten rzadko odwiedzany kraj. Nie było czasu do stracenia. Po powrocie do Mopti postanowiłem niezwłocznie wziąć kurs na zachód...
Czerwona linia łącząca na mapie stolicę kraju - Bamako z Gao to najlepsza szosa tego kraju. Pokryta jest nawet asfaltem. Mopti nie leży przy samej szosie. Aby znaleźć się na magistrali trzeba przejechać najpierw lokalnym transportem do Sevare - miasteczka na skrzyżowaniu szlaków. Tam znalazłem sfatygowany minibus jadący w kierunku Djenne (Dżenne) - historycznej miejscowości leżącej w centralnej części kraju. Spieszyłem się - musiałem zdążyć na słynny targ, który odbywa się tam w każdy poniedziałek. Płacę 1500 CFA za bilet i 500 za plecak, który pojedzie na dachu. -O której odjazd? Jak będzie pełny! Może dopiero pod wieczór... Dość długo kompletujemy pasażerów... | |
W końcu jednak ruszyliśmy. Po dwóch godzinach jazdy okazało się, że minibus wcale nie jedzie do samego Djenne ale do wioski Carefour na skrzyżowaniu dróg. Tu trzeba było skręcić w prawo i przejechać jeszcze 27 km... Ale minibus jechał prosto... Zostawili nas przy kilku takich gliniakach w rozedrganym od gorąca powietrzu. Uciekać do cienia czy stać przy drodze w trudnym do zniesienia skwarze malijskiego południa z nadzieją że jednak coś nadjedzie??? | |
Na szczęście po jakichś dwóch kwadransach "coś" nadjechało. Miało na dachu taką furę bagażu, że dziwiłem się, że na zakrętach się nie przewraca. Z braku innych możliwości mój plecak przytroczono z przodu - nad szoferką. A ja zostałem wciśnięty do wnętrza przez tylne drzwi - ponad wysokim rzędem ostatnich siedzeń. Kilka razy gubiliśmy z dachu jakieś pakunki i zawiniątka. Ale generalnie wszystko było dobrze aż do promu - bo tam trzeba było "rozpakować" wóz z pasażerów: płaczących dzieci, czarnych staruszek i domowego ptactwa. Po drugiej stronie rzeki dziarsko skoczyłem do tylnych drzwi i dzięki nabytej wcześniej wprawie udało mi się zdobyć miejsce na którym siedziało się oboma pośladkami !!! Mała rzecz a cieszy! | |
Wybór hoteli w Djenne jest niewielki. Najtańszy jest "Chez Baba" ("U Baby") , gdzie za spanie na materacu rozłożonym w obskurnym gliniaku na podłodze biorą 2500 CFA. Prysznic w podwórku. Ponieważ po ostatnich przygodach muszę się szybko domyć i doprać decyduję się na nieco wyższą kategorię: - "Le Campement" za stylową bramą - taką jak na zdjęciu, gdzie za pokój z wiatrakiem i prysznicem płacę 13.000 CFA. Duża butelka zimnego piwa kosztuje tu 1000 CFA - jak szaleć to szaleć! | |
Widziałem wcześniej w Mali takie dwukółki ciągnione przez osły i wielbłądy. Ale woły w zaprzęgu zobaczyłem po raz pierwszy... Wiozły na targ worki z prosem - powszechnie uprawianym tu zbożem. | |
O Djenne piszą w
przewodnikach, że to najstarszy i robiący największe wrażenie z starych ośrodków
handlowych Mali. Są tacy, którzy twierdzą, że to najstarsze miasto Afryki
Zachodniej. Jego największy rozkwit przypadł na XV i XVI wiek.
Djenne ma swój nastrój. W kilku miejscach z wnętrza gliniaków dochodzi monotonna recytacja chóru dzieciecych głosów. To koraniczny szkoły. Gdzie indziej widzę jak na drewnianych tabliczkach dzieci wypisują arabskie hieroglify... Ale śledzi mnie zły wzrok nauczyciela... Nawet nie próbuję wyciągać aparatu... |
|
Miejscowa "uliczna gastronomia" działa nie tylko na potrzeby przechodniów, ale także i sąsiadów. Ta czarna kobieta piecze na tłuszczu rodzaj pączków bez nadzienia, które mogą byc pożywnym i co ważne - bezpiecznym posiłkiem także dla europejskiego trampa. | |
Labirynt uliczek
jest tak gęsty i zagmatwany, że zamiast biedzić się nad kiepskim planem starego Djenne
lepiej zawołać kilkuletniego chłopca, dać mu 500 afrykańskich franków czyli
niecałego dolara (cena wywoławcza wynosiła 3000) i poprosić, aby poprowadził was
wąskimi uliczkami do tych miejsc, które warte są zobaczenia. Nie ma ich zresztą tak
wiele: dom imama, dom szefa wioski, tradycyjny warsztat jubilerski, jakiś pałacyk,
który ma okna w marokańskim stylu... Środkiem wąskiej uliczki czasem płynie
strumychek cuchnących ścieków. Czasem trzeba ustąpić drogi człapiącemu
osiołkowi... Tubabu! Biały! -wołają za mną dzieciaki. A ja do nich: -Farafi! Czarny!- co w pierwszym momencie wywołuje konsternację, a potem zyczliwy śmiech. |
|
Naprzeciwko Wielkiego Meczetu we wszystkie dni tygodnia funkcjonuje otoczony glinianym murem miniaturowy rynek, na którym czarne kobiety sprzedają głównie warzywa i owoce, ale także używane ciuchy. Z tyłu za rynkiem w bocznej uliczce znalazłem pracującego na chodniku szewca, który pozbijał i posklejał moje pionierki, którym w tym wściekłym upale zaczęły odchodzić podeszwy... | |
|
Ulice miasteczka są barwne i ciekawe. Ale prawdziwą dumą i chwałą Djenne jest Wielki Meczet - bezdyskusyjnie najpiękniejsza budowla Mali. Niezwykła, bo wzniesiona przecież z gliny. Ponoć największa gliniana budowla świata... Drągi wystające ze ścian wzmacniają konstrukcję i przydają się bardzo podczas naprawy ścian, bo choć rzadko to deszcze jednak przychodzą i rozmywają gliniane ściany... |
Kolor tych ścian
sprawia, że przy odrobinie wyobraźni można skojarzyć tą budowlę z gigantycznym
zamkiem z piasku wzniesionym dla zabawy przez jakiegoś zdzieciniałego olbrzyma...
Niestety niewierni nie mogą wchodzić do wnętrza meczetu. Informują o tym tablice ustawione przy wszystkich wejściach. Podobno kiedyś mogli, ale jakiś włoski projektant mody przywiózł tu pewnego dnia swoje modelki, aby sfotografować je w niezwykłej scenerii Djenne - również na dziedzińcu meczetu. Jego poczynania tak zbulwersowały miejscową społeczność, że od tamtego wydarzenia kategorycznie zabroniono białym wstępu do meczetu. Ale naprzeciwko lewego frontowego narożnika meczetu jest piętrowy dom, którego właściciele za 500 "afrykanów" od osoby chętnie wpuszczą was na dachowy taras. Stamtąd można zrobić takie zdjęcie jak właśnie to. 500 CFA to dwie butelki zimnej koki, które w tym suchym upale bardzo się liczą. Ale warto chyba z nich zrezygnować... |
|
|
Dwa zdjęcia zrobione z tego samego miejsca. Plac przed meczetem w zwykły dzień jest niemal pusty i pełni rolę przystanku minibusowego. W poniedziałek krajobraz zmienia się diametralnie - na placu pojawia się morze straganów przez które w kurzu i spiekocie płynie barwny tłum... |
Zatrzymany w kadrze poniedziałkowy poranek... Dla mnie to na pewno jeden z najciekawszych obrazów tej podróży. Wysokie mury meczetu przypominają warowne zamczysko którego dziwaczne wieże strzelają swoimi szpicami w bezchmurne niebo. A pod nimi - barwny i falujący tłum... | |
Dorodne pomidory sprzedają po 25 CFA. (Myjcie je i obierajcie skórki - lepiej dmuchać na zimne!) Za stufrankową monetę dostać można także 4 dorodne mango, 4 pomarańcze lub 4 mandarynki. W osobnym kwartale rynku handluje się artykułami zbożowymi: ryżem, prosem, kaszami. Jeszcze dalej niezbyt ładnie pachną całe stosy drobnych, suszonych ryb... Pewnie złowione w Nigrze... Handlują głównie kobiety - możecie sobie wyobrazić, jaki panuje tu gwar ? | |
Starsi tubylcy chętnie je żują; podobno zawierają kofeinę... |
Już wtedy, gdy coca-cola była u nas symbolem "zgniłego" kapitalizmu zastanawiałem się skąd ta nazwa. Potem podczas pobytu w boliwijskim La Paz piłem wywar z liści koki jako środek na dolegliwości związane z chorobą wysokościową (La Paz leży prawie na wysokości 4000 m). Orzechy z dzrewa cola, drugi składnik ekstraktu z którego przyrządza się coca-colę zobaczyłem dopiero podczas tej podróży. Mają skórkę koloru wrzosu, którą łatwo daje się usunąć... |
Doskonałym punktem obserwacyjnym jest płaski dach piętrowego glinianego domu, który stoi w linii zabudowań naprzeciw meczetu. Miejscowi też o tym wiedzą i ustalili taryfę dla turystów za wejście do tego obserwatorium: 500 "afrykanów" - zgodzicie się chyba ze mną, że warto zapłacić! Dysponując obiektywem o długiej ogniskowej można zarejestrować wiele ciekawych scen... |
|
Znacznie trudniej
jest robić zdjęcia na dole. Reakcja na kazde podniesienie aparatu do oka może
być domaganie sie pieniędzy. Łatwiej stanąć w przepływajacym tłumie i czekać, aż
ciekawy obiekt sam wejdzie w kadr... W sklepikach dostać można żywność importowaną z Europy - m. in. konserwy mięsne, rybki i nabiał i nie jest to takie drogie: krążek topionych serków kosztuje 750 CFA. |
|
Zanim po południu zacząłem pakować plecak przyszedł moment refleksji: Djenne jest bez wątpienia ciekawsze od Mopti. A że leży nieco w bok od głównej, przelotowej szosy to bywa mijane przez podróżników pędzących w kierunku lepiej znanych ciekawostek turystycznych: Timbuktu i Kraju Dogonów. Niesłusznie, na pewno warto zatrzymać się tutaj na choćby jeden dzień. A jeśli się uda - to tak zaplanować podróż, aby być tu w targowy poniedziałek, kiedy miasteczko tętni życiem i cieszy oczy tym kolorowym tłumem... | |
Pewnie nie uwierzycie, ale istnieje tu coś takiego jak przedsprzedaż biletów na te minibusy - rupiecie. W targowy dzień łatwo jest znaleźć taki który jedzie aż do Bamako. Płacę 5000 CFA. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, o której będziemy na miejscu. Godzina odjazdu (14.00) za to będzie przekroczona - szczęście że tylko o 30 minut... Jedziemy... Zaraz na początku czeka nas przeprawa promowa.... | |
Do stolicy ze cztery setki kilometrów. Za brudnymi szybami baobaby górujące ponad żwirową półpustynią, dziury w asfalcie, całe karawany oślich dwukółek ciągnących szosą, które cierpliwie wyprzedzamy. Niezliczone posterunki celników i żandarmerii. Gdy o 20.00 stajemy na krótki popas w Segou za równowartość dolara zjadam w ulicznej garkuchni moją skromną kolację: bagietkę z margaryną popijaną herbatą z mlekiem. Bolą kolana wbite podczas jazdy w oparcie siedzenia poprzednika. Noc. -Boże, to już 10 godzin w tym blaszanym pudle!- konstatuję. Murzyn z prawej bezceremonialnie pokłada się na mnie jak na poduszce... | |
Rozbudza nas
wszystkich niespodziewana atrakcja: płonąca na środku szosy ciężarówka.
Gaśnice? Nikt tu czegoś takiego nie wozi, kochani to Afryka! I już
myślę, że postoimy w tym miejscu kilka godzin aż tu nagle w naszego czarnego
kierowcę wstępuje duch kawalerzysty: skręca w płytki rów i zamiatając
reflektorami żwirowe pustkowie usiane kępami suchych krzaków objeżdża łukiem
zablokowany odcinek szosy. W stłamszonym tłumie za jego plecami wyzwala to pomruk
uznania - moi czarni współpasażerowie widać też mają już dość tej
podróży. O drugiej w nocy przejeżdżamy przez most na Nigrze. Szybko przemierzamy
opustoszałe, szerokie ulice prowadzące od ronda do ronda. To już Bamako
! Bezceremonialnie rozbudzamy stróża schroniska młodzieżowego. Maleńki pokoik z wiatrakiem przypomina więzienną celę. Ale ma działające gniazdko i kosztuje tylko 3000 CFA... Nie macie pojęcia jak po takich nocnych przejściach, o trzeciej nad ranem smakuje kubek gorącej herbaty! Zwykła grzałka staje się wtedy skarbem! Po kilku godzinach snu ruszam na miasto. Takich eleganckich biurowców jest w nim tylko kilka i należą do banków... |
|
A to stare, kolonialne Bamako: ulice jeszcze bez nawierzchni, jednopiętrowe domy z zagraconymi sklepikami na parterach. Prowadzony przez Rosjan tani market spożywczy AZAR... Ale przy tej samej ulicy znalazłem także powiew nowoczesności: rodzaj internet cafe z której, płacąc 500 CFA wysłałem swoje maile do tych, którzy (jak sądziłem) czekali na nie w dalekim kraju. | |
Na wzgórzu ponad miastem (to od muzeum szosą w górę, ale pieszą wędrówkę w skwarze raczej odradzam) rozłożył się pałac prezydencki i kilka innych budynków rządowych. Można tam wybrać się taksówką (wytargowałem 2500 za powrotny kurs) ale nad miastem wisiała mgiełka a i pejzaż nie jest wcale rewelacyjny - myślę, że można to sobie spokojnie darować... Zabytków architektury w stolicy Mali nie znajdziecie wiele. Pofrancuska, uboga katedra (obok) była akurat w remoncie. Warto zobaczyć muzeum narodowe z ciekawą kolekcją historyczno - etnograficzną (wstęp: 500 CFA, pocztówki po 250). Opisy tylko po francusku... | |
Jest wreszcie centrum rękodzieła artystycznego nazywane Maison des Artisans. Pod arkadami znajdziecie tam sporo warsztatów i sklepików, gdzie pracują rzemieślnicy produkujący wyroby ze złota i srebra, drewna, skóry, tkanin. Warto to spokojnie obejrzeć, ale odniosłem wrażenie, ze sprzedawcy nie byli zbyt mili, gdy zorientowali się, że nie nie mam zamiaru nic kupować... Uważajcie też ze zdjęciami - jeden taki zrobił mi awanturę mimo że fotografowałem sam budynek - z ludźmi w dalekim planie... Bamako nie jest przyjemnym miejscem... | |
Kramy zwykłego bazaru, w których sprzedaje się żywność i artykuły codziennego użytku po niedawnym pożarze rynku gnieżdżą się teraz wokół Wielkiego Meczetu - stosunkowo nowej budowli, której minarety wystają ponad zabudowę. Próbki cen: dorodna papaja - 250, 5 mandarynek - 100, 4 banany - 100, tyle samo za 4 duże mango. Jajko gotowane - 50, bagietka - 120. Woda mineralna 1,5l - 500. Za przejazd taksówka po mieście płaci się 1000 CFA, ale wsiadając do taksówki trzeba koniecznie dać kierowcy do zrozumienia, że znamy cennik i że nie damy się naciągnąć... | |
Wizę Gwinei udało mi się uzyskać w ciągu jednego dnia w ambasadzie tego kraju, która jest zlokalizowana w pobliżu muzeum. Złożyłem rano paszport, 2 zdjęcia i aż 20 tysięcy "afrykanów"... Odebrałem wizę o 16.00. Następnego ranka na placu odjazdowym przy Route de Guinee odnalazłem właściwe bache - jadące do granicznej wioski Kouremale. W zakratowanym okienku zapłaciłem 2300 za siebie i 500 za plecak. "Kasjer" nagryzmolił w kratkowanym zeszycie moje nazwisko... | |
Przed ósmą zaczęli nas upychać na skrzyni: 14 osób na ławeczce wzdłuż burty + 3 dzieci na rękach + 2 chłopaków na wstawionym w środek stołku + 2 tęgie baby obok kierowcy + konduktor na tylnej klapie + 1 żywa koza na bagażniku... Nie, nie zna Afryki ten, kto nie przeżył jazdy takim afrykańskim bache ! | |
Sądziłem, że odległość 127 km do granicy pokonamy w jakieś 3 godziny... Szutrowa droga, która zaczyna się zaraz za rogatką jest zaznaczona na afrykańskiej mapie Michelina (najlepsza!) jako trasa widokowa. I rzeczywiście, wzdłuż trasy ciągnie się malowniczy klif z ostańcami szczególnie ciekawy w rejonie Siby. | |
Im bliżej Gwinei, tym więcej w krajobrazie żywej zieleni, tym sympatyczniejsi ludzie w mijanych wioskach złożonych z takich okrągłych chat. Jedziemy bardzo wolno... Resory wyładowanego ponad możliwości samochodu praktycznie nie działają. A droga to piekielna "tarka" - czuje to doskonale moje siedzenie na twardej ławce. Po godzinie wszyscy pokryci jesteśmy czerwonym pyłem jak pudrem. W każdej wsi po drodze dolewamy wody do przegrzanej chłodnicy. Kilka razy stajemy w pustkowiu by kierowca mógł pogrzebać w podwoziu... Udręczona koza siusia na Murzyna przez dziurę w brezentowym daszku... Afryka... | |
A to przecież jedyna magistrala drogowa łącząca dwa duże afrykańskie państwa! Miało być tylko 127 kilometrów! Gdy minęła szósta godzina jazdy i konduktor-obdartus oznajmił, że jeszcze tylko dwa kilometry do celu miałem ochotę go uściskać... Busz po obu stronach drogi pachniał i dzwonił głosami cykad, ptaków i czegoś, czego nie znałem, a co było dźwiękową ilustracją mojej wielkiej afrykańskiej przygody... | |
Używając tych przycisków można przejść do poprzednich krajów, które odwiedziłem w tej podróży:
|
...gdzieś tam u krańca tej szutrowej drogi kusiła nieznana i tajemnicza Gwinea... Ale o tym już na kolejnej stronie... |
Przejście do strony "Moje podróże" Back to main travel page
Powrót do głównego katalogu Back to the main directory