Mali - część VI B
Przez wiele wieków Europejczycy znali to miasto jedynie z opowieści arabskich kupców, których karawany przemierzały Saharę... I dzisiaj jeszcze do Timbuktu docierają tylko nieliczni - Ci, którzy mają dość determinacji, aby zmierzyć się z wyjątkowo trudnymi warunkami podróży przez pustynne bezdroża, z żarem słońca i wciąż prymitywnymi warunkami zakwaterowania w oazie... Po dwudziestu godzinach jazdy przez piaszczyste wertepy sfatygowanym landcruiserem w którym solidarnie dzieliłem z młodą Murzynką jedno przednie siedzenie zobaczyliśmy w końcu Niger...
Po tamtej stronie szeroko rozlanej rzeki w odległości kwadransa jazdy samochodem było Timbuktu. Trzeba było tylko przeprawić się starym promem na drugą stronę. Prom stał przy brzegu, ale cóż z tego... Zablokowała go wyładowana żelastwem ciężarówka, której przednimi kołami udało się wjechać na pokład, a tylnymi - utknąć w przybrzeżnym piasku. Nie wyglądało na to, że Murzyni potrafią się z tym uporać w ciągu najbliższych godzin... | |
Podróżowałem przez Afrykę samotnie. Europejczycy, szczególnie ci zamożniejsi podróżują z reguły przez Mali wynajętymi samochodami terenowymi, z czarnym kierowcą-przewodnikiem. Nie tylko uniezależnia to ich od lokalnego transportu, ale czyni podróż wygodniejszą, bo samochód wiezie bagaż osobisty, namioty, zapas paliwa i wody a przewodnik odpowiada za realizację ich życzeń programowych. Tyle że aby skorzystać z takiej formy zwiedzania każdy uczestnik eskapady musi się liczyć z wydatkiem około 100 USD za każdy dzień w trasie. Samochody wynajmuje się najczęściej w stolicy Burkiny Faso - Ouagadougou. | |
A my staliśmy nieco bezradni w palącym słońcu, na pustym, płaskim brzegu. Dopiero po pół godzinie z tamtej strony przypłynęła piroga. To był ratunek! Dobiliśmy targu: 1000 od osoby... Płyniemy... Murzyni, który przez ostatnie 20 godzin dzielili ze mną trudy podróżowania land-rupieciem z lubością nabierają w dłonie wodę z rzeki i zaspakajają pragnienie. Widać odporni są na afrykańskie ameby. Po tamtej stronie na odcinku jakiegoś kilometra płyniemy wzdłuż brzegu w górę rzeki obserwując życie toczące się nad wodą (zdjęcie obok). | |
W końcu ukazał się mały rzeczny porcik - Koriome. To tu rozładowywane jest z pinass zaopatrzenie dla Timbuktu... Płacąc po 3000 CFA od osoby załadowaliśmy się do starego jeepa i ruszyliśmy rozmiękłym od upału asfaltem w kierunku miasteczka. Po drodze jest rogatka, gdzie cudzoziemcy muszą uiścić opłatę wjazdową: 5000 CFA. Otrzymany bilet uprawnia do bezpłatnego wstępu do miejskiego muzeum... Jest wreszcie miasteczko: z domami w kolorze gliny i okrągłymi namiotami koczowników na peryferiach... To nareszcie Timbuktu... | |
W podręcznikach historii piszą, że Timbuktu zostało założone około 1100 roku jako obóz koczujących w różnych częściach Sahary Tuaregów. Dogodne położenie na karawanowym szlaku i obecność wody zdecydowały o jego dalszym rozwoju jako centrum handlowego, które na przełomie XIII i XIV wieku weszło w skład imperium Mali. W oazie wymieniano złoto za sól, miasto rosło jako ważne centrum islamskiej kultury. W połowie XV wieku liczba mieszkańców wzrosła do 100 tysięcy. Z tego 25 tysięcy stanowili nauczyciele i studenci muzułmańskich szkół... Miałem się przekonać, że z czasów tamtej wspaniałości niewiele do dziś przetrwało - pustynne miasto ma teraz około 32 tysięcy mieszkańców... | |
Oferta zakwaterowania w Timbuktu jest ograniczona. Zatrzymałem się w hotelu "Bouctou" gdzie za pokój z wentylatorem i natryskiem na korytarzu biorą 12 000 CFA. Warto wiedzieć, że trampy mają tu jeszcze jedną możliwość: spanie na materacu w dużej, pustej sali nazywanej Sahara Chambre. Bezpośrednie schodki prowadzą z tego pomieszczenia na dachowy taras i większość obieżyświatów tam przenosi na noc swoje materace by spać pod gwiazdami. Ja też patrzyłem w saharyjskie gwiazdy... Ta przyjemność w hotelowym cenniku zakwalifikowana jest jako "camping" i kosztuje tylko 3000. Do wszelkich opłat noclegowych doliczają 500 CFA podatku. | |
Najtańsze pokoje i
"Sahara" znajdują się w oddzielnym budynku - tzw. aneksie, w którym panuje
atmosfera arabskiego karawanseraju... Zrzuciłem z grzbietu zakurzone toboły, wlazłem pod prysznic... Potem mimo zmęczenia nocnymi przygodami piaszczystą uliczką powlokłem się na bazar. Składa się on z niewielkiej hali i otaczających ją ze wszystkich stron prymitywnych straganów... W kramach kupki przypraw, przejrzałych pomidorów i mocno nadpsutych bananów. Kozy, osły, roje much, cuchnące mięso... |
|
Słońce paliło
jak oszalałe... Popatrzcie na moje przedramiona - uratuje je tylko solidny sunscreen lub
długie rękawy. Pod podcieniami odnalazłem kram ze szmatami. -Turban
poproszę, najlepiej niebieski! -A ile metrów pan sobie życzy? Więc turbany
sprzedaje się na metry! Pięć czy sześć? Sklepikarz odciął mi w końcu z beli
4-metrową, "oszczędnościową" wersję. Potem czarny jak heban Tuareg pokazał
mi, jak to się wiąże. Zrewanżowałem się zdjęciem... W brudnych hotelikach Mali i Gwinei zdarzało mi się później używać tego turbana jako prześcieradła... |
|
Oprócz Grand Marche w Timbuktu jest jeszcze drugi, mniejszy rynek: Petit Marche, gdzie sprzedają między innymi stągwie służące do przechowywania wody. Tu także znajdziecie centrum rękodzieła z warsztatami i sklepikami sprzedającymi suweniry. Mizerne bagietki w piekarni na dużym rynku można wprawdzie kupić po 150 CFA ale jeśli chodzi o pozostałą żywność, to jest tu ona prawie o 100% droższa niż w Mopti czy Bamako. Nie liczcie na tanie banany... Tu jest pustynia - przywozi się je z daleka! | |
Symbolem oazy jest
tzw. krzyż Timbuktu - to ten, który umieściłem w tytule strony. Tuaregowie wyrabiają
różnej wielkości takie krzyże z czarnego drewna hebanowego i inkrustują je dodatkowo
metalowymi nitkami . Powstaje oryginalna i niedroga pamiątka - coś naprawdę
niepowtarzalnego. Przywiozłem taki krzyż... Piaszczyste ulice bez nawierzchni tylko miejscami ocienione są niskimi, zakurzonymi drzewami. |
|
Na środku tych
węższych uliczek widać z reguły ślady po spływających ściekach. Czasem na
skraju ulicy pojawia się kopulasta gliniana budowla - taka jak na zdjęciu obok - to piec
do tradycyjnego wypieku chlebowych placków. Przy rozległym i pustym placu Independence odnajduję reprezentacyjne koszary i siedzibę władz, ale nauczony dotychczasowymi doświadczeniami boję się je fotografować... |
|
W ciągu wieków
swojego istnienia miasto przechodziło przez wiele rąk: kontrolowali je Tuaregowie,
Marokańczycy, a od 1894 roku - Francuzi. Od 1960 roku wchodzi w skład niepodległego
Mali. W 1988 roku Timbuktu znalazło się na liście światowego dziedzictwa publikowanej przez UNESCO. Jakże odmienne jest od innych obiektów z tej listy - od europejskich katedr czy cudów amerykańskiej przyrody, do których dojeżdża się asfaltowymi szosami !... Wśród budowli zabytkowych Timbuktu na pierwsze miejsce wysuwa się na pewno meczet Sankore (na zdjęciu obok) wzniesiony w stylu Sahelu nazywanym także sudańskim pod kierunkiem architekta sprowadzonego z Granady. Sankore zaliczany jest do trzech najstarszych meczetów Afryki Zachodniej. Wiadomo, że obok niego funkcjonował kiedyś muzułmański uniwersytet o tej samej nazwie. Dziś w piaszczystych uliczkach wokół meczetu zobaczyć można dźwigające drewno osiołki, a na placyku przed minaretem miejscowi chłopcy pod wieczór grają w piłkę. |
|
Ogromna większość domów w Timbuktu wzniesiona jest z suszonej na słońcu cegły. W obszarze starego miasta zamkniętym miedzy trzema meczetami znajdziecie cały labirynt takich oto uliczek wyznaczonych wysokimi, glinianymi murami za którymi ukryte są miniaturowe podwórka. W nich mieszkają ludzie i domowe zwierzęta - najczęściej kozy, które nie mają zbyt dużych wymagań jeśli chodzi o jadłospis... | |
Wciąż buduje się tu w ten sam sposób. Na niewielkich placykach wewnątrz miasta suszą się uformowane ręcznie duże cegły. Glina jest na miejscu. Gorzej z wodą, którą trzeba donosić ze studni obsługującej dany kwartał miasta - często dość oddalonej... Widziałem, jak przy tych studniach tworzą się kolejki z miejscowych kobiet... | |
Można sobie
wyobrazić, że w czasach świetności miasta wiele budynków miało takie ozdobne,
nabijane ćwiekami drzwi. Dziś w oazie zobaczycie takich tylko kilka. Warto odwiedzić muzeum (sprawdzą, czy zapłaciliście "myto" na rogatce i przedziurkują bilet). Jak na Afrykę muzeum jest dość dobrze utrzymane. Znajdziecie tam plecionki, tradycyjne instrumenty muzyczne, biżuterię i przedmioty codziennego użytku Tuaregów. |
|
Niewiele miejsc w świecie otoczonych jest taką legendą jak Timbuktu. Może dlatego, że aż do lat dwudziestych XIX wieku nie wpuszczono tam żadnego Europejczyka. Przez całe stulecia obraz tajemniczego miasta na pustyni budowano sobie na podstawie opowieści arabskich kupców, których karawany zatrzymywały się w Timbuktu wędrując z północy na południe i z zachodu na wschód. Ci zaś mówili o bogactwie, o tysiącach muzułmańskich szkół działających za glinianymi murami... Pierwszym białym, któremu udało się przekroczyć mury oazy (było to w 1826 roku) był Szkot Gordon Laing . Ale nie dane mu było powrócić - za złamanie tabu, na rozkaz sułtana w drodze powrotnej zamordowali go podobno ludzie z arabskiej eskorty. Następny europejski podróżnik - Francuz Rene Caillie przybył tu ucharakteryzowany na Araba. I on był pierwszym białym, któremu udało się z Timbuktu powrócić i przekazać relację o jego wyglądzie. W miasteczku upamiętniono również niemieckiego geografa Heinricha Bartha, który dotarł do oazy w 1853 roku - też w przebraniu. Dziś gliniane domy, w których mieszkali pierwsi Europejscy podróżnicy oznaczone są pamiątkowymi tablicami - jak ten obok. | |
Najstarszym meczetem miasta i Afryki Zachodniej jest Djinguerber wzniesiony w 1324 roku po powrocie cesarza Mansy Musa z pielgrzymki do Mekki. Jak widać nie jest to duża budowla. Podobno kiedyś obok niego stał ulepiony także z gliny pałac władcy. Niestety dziedzińce tutejszych meczetów nie są dostępne dla turystów i można jedynie wyobrazić sobie jak wyglądają prymitywne podcienia wzdłuż wewnętrznych murów i wnęka mihrab zawsze skierowana na wschód - ku Mekce. | |
Trzeci z meczetów
Timbuktu (na zdjęciu) nazywa się Sidi Yahija. Był kilka razy przebudowywany i przez to
nie ma tej autentyczności, co poprzednie. Wiecie co znaczy nazwa „Timbuktu”? Jedno z podań mówi, że gdy nie było jeszcze miasta na pustynnym szlaku była tu studnia, przy której wędrowcy zaopatrywali się w wodę. U studni mieszkała samotna kobieta o imieniu Bouctou. W zamian za wodę przewodnicy karawan zostawiali jej zawsze trochę wiezionej przez siebie soli. Bouctou u koczowników wymieniała tą sól na żywność i z tego się utrzymywała. Tim w języku Tuaregów oznacza studnię. Zatem miejsce to słusznie nazwano Studnią Bouctou... Imieniem berberyjskiej kobiety nazwano mój hotel-karawanseraj. Francuzi w czasach kolonialnych zmienili nazwę na Tombouctou - do dziś zresztą jej używają - ponoć zupełnie bezpodstawnie... |
|
Naganiacze krążyli za nami od momentu, gdy pojawiliśmy się w oazie. Wiedzieli, że niemal każdy turysta, który tu przybywa chce odwiedzić obozowisko Tuaregów na pustyni. Do rozstrzygnięcia pozostał tylko problem: kiedy i za ile? Targowaliśmy się ostro. Uważam, że umiem się targować, ale przyznaję że moi towarzysze - Holendrzy zaimponowali mi swoją klasą w tej konkurencji: zbili cenę półdniowej wycieczki z 25000 do 7500 na osobę! | |
W uliczkach
Timbuktu i przed hotelikami znajdziecie wielu kandydatów na przewodników. Myśle, że
moge polecić takiego, który nazywa się Ali - wołają na niego Ali Baba. Ale negocjacje
w imieniu właścicieli wielbłądów prowadził z nami inny, bardzo cwany i obrotny
miejscowy chłopak: Hama, mówiący nawet trochę po angielsku... Oferta była bogata: od
wypadu na pół dnia do kilku dni z nocowaniem w pustyni w namiotach Tuaregów. Nasz hotel Bouctou stoi na skraju piasków. Tuaregowie mieli być o 9 rano, pojawili się dopiero o 10-tej. Zwykle bardzo pewny siebie Hama nieco wtedy zmarkotniał. Ale w końcu wierzchowce się pojawiły. Siadły na piasku, a my wdrapaliśmy się na wciąż wysokie siodła. Siodło jest tak skonstruowane, że jeździec trzyma nogi skrzyżowane na karku wielbłąda. Bardzo przydatny jest wysoki drewniany łęk, którego trzymamy się rękami, by w czasie jazdy nie stracić równowagi... |
|
Ruszyliśmy majestatycznie. Wielbłądy prowadzone były przez nastoletnich chłopców maszerujących w sięgających ziemi koszulinach. Kołysało tak, że trudno mi było stabilnie utrzymać kamerę filmową... Po drodze minęło nas kilka innych osiodłanych zwierząt prowadzonych do oazy. Pomyślałem: widok jak przed wiekami... | |
Gdzieś po drodze wspinamy się na dość wysoką diunę, a nasz przewodnik oświadcza: -To Wrota Sahary. Rozglądamy się, gdzie te wrota... To co widać wokół to tylko piasek usiany tu i ówdzie kolczastymi krzewami i karłowatymi, wysuszonymi przez słońce drzewkami. Tymczasem okazuje się, że to jedynie przenośnia: z tego miejsca otwiera się widok na "szczerą" pustynię, którą przemierzały karawany. Po opuszczeniu tego miejsca podróżni tracili z oczu Timbuktu... | |
Po mniej więcej trzech kwadransach człapania w sypkim piasku zobaczyliśmy kopulaste namioty: mniej więcej dwumetrowej wysokości w szczycie, cztero-pięciometrowej średnicy. Stały na piasku. Przy nich majaczyły sylwetki ludzi - to byli nasi gospodarze... Przewodnik zawołał, abym uważał... Potem krzyknął na moją białą wielbłądzicę. Posłusznie i dość niespodziewanie uklękła na przednie kolana... Wysoki łęk siodła uchronił mnie chyba od przelecenia nad jej głową... | |
Tuaregów z bliska
zobaczycie jednak już w następnym odcinku wspomnień. Aby do niego przejść
kliknijcie poniższy odsyłacz: >>>>>>>>>>>>>>>>>>CIĄG DALSZY - przejście do części 3 relacji z Mali - do Tuaregów |
Przejście do strony "Moje podróże" Back to main travel page
Powrót do głównego katalogu Back to the main directory