CZĘŚĆ 3 - Neill Island - PART  THREE

                    Choć wyspy Havelock i Neill sąsiadują ze sobą to tylko dwa razy w tygodniu (w czwartki i niedziele) linia żeglugowa oferuje bezpośrednie połączenie publicznym statkiem między tymi wyspami. A jeśli podróżnik akurat  nie może czekać na najbliższy statek to pozostaje mu albo wynająć za duże pieniądze prywatną łódź albo wrócić do "stołecznego" Port Blair i popłynąć na wybraną wyspę kolejnego poranka.  Tak wypadło uczynić i mnie...

Wyspa Neill (spotyka się także pisownię przez jedno "L") jest znacznie mniejsza od Havelock. Jest również mniej znana i ma zacznie skromniejszą bazę turystyczną. Stateczek ze stolicy archipelagu przypływa codziennie. W środy i soboty płynie stąd jeszcze dalej - na Havelock Island. 
Poranek zastał mnie na takim właśnie stateczku. Miejscowi nazywają taką jednostkę "speedboat". Rzeczywiście - jak na "pasażera" jest szybki... Rejs na Neill trwa tylko niecałe 2 godziny.  Bilet klasy "deck" z Port Blair na Neill kosztuje 150 rupii - kupiłem go przy wejściu na statek, choć widziałem pasażerów, którzy  mieli wydrukowane na komputerze bilety kupione w przedsprzedaży poprzedniego dnia.

Jakieś 80 procent pasażerów stanowili miejscowi. Po wyjściu z portu o tak wczesnej porze większość pasażerów jeszcze podsypiała na pokładzie.  
Niektórzy wieźli ze sobą derki i maty, które można rozłożyć na pokładzie. Dla miejscowych oglądany wielokrotnie granatowy ocean, roztaczający się wokół  nie jest żadną atrakcją. To tylko turyści gotowi są wypatrywać na nim innych stateczków i próbować fotografować mewy śmigające nad statkiem. 

Jak zwykle w takich sytuacjach starałem się wykorzystać okazję dla bliższego poznania współpasażerów i fotografowania co ciekawszych twarzy. Dowiedziałem się, że większość mieszkańców Neill pochodzi z Zachodniego Bengalu. Przywieźli tu swoją kulturę i obyczaje. Wygląda na to, że przed przybyciem Bengalczyków maleńki Neill nie był zasiedlony - ale to tylko hipoteza moich rozmówców.
Jak zawsze najwdzięczniejszym tematem dla fotografa są dzieci.  Sznurek białych, świeżych kwiatów wpiętych we włosy nie tylko zdobi, ale i rozsiewa przyjemny zapach. W Południowych Indiach wielokrotnie widziałem takie kwiatki sprzedawane rano na ulicach miast.    

Kobiety ubierają oczywiście tradycyjne hinduskie sari - o rozmaitych kolorach i wzorach materiału.
Na Neil stateczek cumuje na krańcu długiego mola. W zależności od tego, czy jest przypływ czy odpływ wysiada się z górnego, lub z dolnego pokładu. Gdzieś w połowie mola jest mała zadaszona bramka, gdzie policjanci spisują do swojego rejestru dane z "permitu". Potem mogę już zarzucić plecak i poczłapać w kierunku plaży. Dookoła szmaragdowe wody płycizn, w dali soczystozielone mangrowce... Witaj podróżniku w kolejnym w tropikalnym raju!... 

Gdzie szukać zakwaterowania? Wiem, że turystyczne guesthousy rozrzucone są wzdłuż wybrzeża na prawo od mola. Ktoś z miejscowych - zapytany - twierdzi, że do pierwszego jest tylko 10 minut marszu...  Skaczę zatem z mola w piasek, schodzę na brzeg i maszeruję brzegiem - po piasku przemieszanym z białym koralowym gruzem. Mija 10 minut... Przecinam mangrowe zarośla... Nie widać żadnych śladów "resortu". Kolejne 10 wypoconych minut... Plecak w tym ostrym słońcu i skwarze zdaje się ważyć nie 20, a 40 kilogramów... W końcu trafiam na ledwo widoczną ścieżkę wiodącą  z plaży do guesthouse o dumnej nazwie "Tango Beach Reort". W odróżnieniu od Havelock noclegownie na Neill są odsunięte od plaży do nadbrzeżnego lasu, a na plaży na ich wysokości nie ma żadnych napisów ani strzałek, których oczekiwałem. Mam nadzieję, że nie powtórzycie mojego błędu...
   

Plaże Neill Island są piękne i dzikie. Jak widać na zdjęciu w wielu miejscach z piaskiem przeplatają się odcinki koralowych skał... 

W "Tango Beach Resort" nie ma miejsc ani w małych szałasach ("huts" - 2x2,5m) ani w większych i solidniejszych "cottages". Właściciel proponuje mi spanie w hamaku za opłatą 50 rupii. Ale do tej opcji trzeba mieć własny hamak, a ja wożę tylko moskitierę. On chętnie mnie przygarnie, bo przy okazji zarobi także na kupowanych przeze mnie napojach i posiłkach. Mnie niestety taka opcja nie odpowiada.   Podobna sytuacja czeka mnie w bliższym przystani "Cocon Beach" - tu nie wszystko jeszcze odbudowano po zniszczeniach spowodowanych przez tsunami. W gęstym nadmorskim lesie między ośrodkami poprowadzone są wąskie dróżki - jak na zdjęciu obok.  Taką właśnie drogą docieram to trzeciego ośrodka -"Pearl Park Resort"      
Pearl Park Resort nie tylko ma najładniejszą plażę w tej części wyspy, ale i prezentuje się najlepiej. Jego "cottages" to zgrabne, kryte strzechą chatki - macie je na zdjęciu obok. 

To plaża ośrodka "Pearl Park" - najładniejsza w tej części wyspy, ale od domków trzeba do niej iść jakieś 150 m. Zrobiłem zdjęcia, zarzuciłem ponownie plecak i ruszyłem - teraz już drogą, dającą więcej cienia - w drogę powrotną do głównej osady przy przystani - Neil Kendra (dawniej, ale i teraz nazywanej jeszcze Numerem Pierwszym)... 
Trzeba przyznać, że taka piesza wędrówka ma też swoje zalety: pozwala dostrzec piękno otaczającej nas egzotycznej przyrody. Gdyby jeszcze nie ten ciężar na plecach i pusta butelka na wodę...

Czasami takie wymuszone peregrynacje stwarzają szansę zobaczenia czegoś ciekawego. Z daleka dostrzegłem posuwającą się drogą barwną kobiecą procesję... Zanim się do nich zbliżyłem skręcili z drogi do domu w zaroślach. To ja za nimi... -Poproszę chociaż o coś do picia - pomyślałem.  Gdy wszedłem na podwórze kobiety już siedziały w podcieniu dużej chaty.
Obok nich - przy stosie wyłuskanej kopry jedyny w tym towarzystwie mężczyzna...

Oj, ciężko nam się po angielsku rozmawiało! Ale szybko zrozumiały, że jestem spragniony. Dostałem wody niewiadomego pochodzenia w dużym kubku. Hmm... Nie było wyjścia - trzeba było zaryzykować - piłem... Panie tymczasem przyglądały mi się ciekawie i próbowały z kolei zrozumieć co ja tutaj w skwarze południa robię...

Były odświętnie ubrane i przepisowo wymalowane.  I może właśnie dlatego tak chętnie pozowały do zdjęć?...

Potem z kolei ja zacząłem dociekać, co one tutaj robią... Ustawiły na ziemi przed domem tackę i talerze zapalając trociczki i mamrocząc zbiorowo jakieś modlitwy. Zrozumiałem, że ceremonia nazywa się purdża (może ktoś z moich czytelników wie coś więcej na ten temat?) i że podobnie jak gospodyni domu powinienem złożyć ofiarę - najlepiej 100 rupii...
Kwota jak na Indie była spora... Rozładowałem kłopotliwą sytuację kładąc na tacy jakieś wyciągnięte z plecaka dary w naturze - między innymi słuchawki otrzymane w którymś samolocie. Nie oponowały... Na dowód akceptacji dostałem jeszcze talerz słodko przyprawionego prażonego ryżu - o taki jaki opróżnia ta pani... 

 

 

A dziewczyny zagrały na niesionych bębenkach, zajodłowały i procesja ruszyła dalej drogą - pewnie do kolejnego ukrytego gdzieś w zieleni domu. A ja, pokrzepiony zarzuciłem swój tobół i pomaszerowałem dalej - w kierunku centralnej osady.

Zakwaterowanie znalazłem w końcu w pobliżu jetty w bardzo przyzwoitym (i odpowiednio drogim) Government Rest House. Wybrałem oczywiście najtańszą opcję: jedno łóżko za 150 rupii w dużej, czteroosobowej sypialni z wiatrakami pod sufitem i łazienką na zewnątrz. Na wszelki wypadek przypominam potencjalnym naśladowcom, że wszędzie tutaj buduje się orientalne toalety (model "narciarski").

Z rozkoszą wlazłem pod prysznic, zagotowałem sobie trzy kubły herbaty i ruszyłem pieszo na zwiedzanie wyspy... Prawda jaka ładna?

W głównym osiedlu wyspy - Neil Kendra wokół niewielkiego placyku z targową wiatą rozłożyły się stare drewniane domy mieszczące sklepiki i zakłady nielicznych rzemieślników. Tworzą krajobraz jakby żywcem wyjęty ze starych opowieści o koloniach brytyjskiego imperium. Wałęsające się psy i kozy gmerają pyskami w stosach odpadków. Czas płynie leniwie...

W bocznych uliczkach Neill Kendra cieszą oczy obsypane kwiatami krzewy bugenwili.

 Pytam o transport do dwóch innych wiosek wyspy: Baratpuru (no.4) i Sitapuru (no.5). Okazuje się, że cały publiczny transport na Neill Island to jeden szkolny minibus i  9 motocyklowych riksz. Po południu lepiej liczyć na własne nogi, tym bardziej, że to tylko kilka kilometrów...

   

Satelitarny obraz Neill Island złożono z dwóch, nieco inaczej naświetlonych zdjęć. Przepraszam!

Tego popołudnia zdecydowałem przejść się do Baratpur i wrócić plażą do jetty.  Następnego poranka zamierzałem wyprawić się do Sitapur, gdzie według opinii miejscowych jest najładniejsza plaża wyspy.

Na rozwidleniu dróg za elektrownią (mają tu solarne panele!) skręciłem w lewo...

Neil ma opinię wyspy warzywnych ogrodów. Rzeczywiście - w dolinach między zalesionymi wzgórzami widzi się wiele upraw - najwięcej chyba pomidorów. Zbierane przez okrągły rok warzywa wysyłane są statkiem na bazar w Port Blair. Na miejscu nie ma żadnych przetwórni...

Najbiedniejsi ludzie w wioskach i przysiółkach rozrzuconych po wyspie  mieszkają jak na sto lat temu - w obszernych chatach krytych strzechą. Ale nawet do takich chat doprowadzona jest elektryczność.
Światowe zapotrzebowanie na koprę jest coraz mniejsze, ale tu wciąż się ją produkuje. Całe rodziny pracują przy pozyskiwaniu białego miąższu z kokosowych skorup.

Potem białe "mięso" kokosowych orzechów wykłada się na płachtach do suszenia.
A to już inny eksportowy towar tej wyspy. Na poboczach drogi w kilku miejscach widziałem wyłożone do suszenia niewielkie orzechy pomarańczowego koloru . Bezskutecznie jednak próbowałem ustalić ich angielską nazwę - miejscowi potrafili nazywać je tylko po swojemu: szupari.  

Po wysuszeniu orzechy te zmieniają kolor na szaro - beżowy. Widziałem jak kobiety na podwórkach rozłupywały je przy pomocy prozaicznego młotka. 
Z innych ciekawych rzeczy warto może pokazać takie oto owoce, wielkości dużych ogórków wiszące na gałęziach drzewa. Ale to nie jest ani drzewo kiełbasiane, ani baobab. To owoce drzewa bawełnianego - cotton tree.

Owoce tego drzewa po wyschnięciu rzeczywiście mają w środku puch do złudzenia przypominający bawełnę. Nie słyszałem jednak, by ten puch nadawał się do wyrobu przędzy.
Jeszcze gdzie indziej młode małżeństwo zrywało z drzewa zielone strąki, a ja dowiedziałem się tylko tego, że to też do jedzenia...

Zaryzykuje twierdzenie, że na całej wyspie nie widziałem ani jednej kobiety noszącej się po europejsku... Wszystkie one ubierały się w tradycyjne, barwne sari - nawet do pracy w polu!  Nie muszę chyba dodawać, że bardzo mi się to podobało. Takie sari po pierwsze dodaje urody. Podkreśla przy tym atmosferę orientu - to jeden z głównych atrybutów tutejszej egzotyki. Oby ta moda przetrwała jak najdłużej! 
Ta czerwona linia w przedziałku między włosami oznacza podobno, ze kobieta jest niezamężna. Kolczyki i wisiorki noszą tu nawet kobiety z biednych rodzin i niekoniecznie muszą być one wykonane z cennych materiałów.

Dzieci nie są lękliwe. To uśmiech dla sympatycznego (?) samotnego cudzoziemca...
Rodzina... Mieszkają w domu bez podstawowych wygód, dzieci biegają boso i półnago. Gier komputerowych nie widziały - tą wyśnioną zabawką jest wciąż skromny pluszak. Ale wydaje mi się, że są szczęśliwsi od niejednej rodziny z naszego zagonionego świata...

 

Gdy dotarłem w Baratpur do krańca wąskiej, asfaltowej drogi zacząłem rozpytywać o przejście do plaży. Okazało się, że żadnej ścieżki nie ma, a przedzieranie się przez chaszcze stanowczo mi odradzano. - Musisz wrócić do publicznej szkoły - tam jest ścieżka prowadząca na wybrzeże!  Nie było daleko... Wkrótce dotarłem do pasma piasku na który ocean wyrzuca sporo koralowego gruzu i ciekawe muszelki. Plaża w tej części wyspy była wąska i pusta - wróciłem nią do przystani, by w ostatnich promieniach słońca sfotografować stojące obok mola rybackie łodzie. 
Wieczorem osada ożyła. Zapaliły się żarówki w sklepikach, pod wiatą targowiska pojawiły się stoiska miejscowej "małej gastronomii" Ten jegomość smażył w oleju małe donuty. Gdy zrobiłem mu zdjęcie podziękował i poczęstował mnie swoją produkcją - okazało się, że nadzienie to pikantne warzywa...  

A to już ruchliwy poranek następnego dnia w centralnym punkcie wyspy. To centrum na Neill ma ciekawszy koloryt niż podobne miejsce w osadzie nr.3 na Havelock. Wstałem wcześnie, by jeszcze zanim zacznie się upał coś zobaczyć. 
W zadaszonych przed słońcem garkuchniach miejscowi mężczyźni siorbali już z namaszczeniem przesłodzoną herbatę z mlekiem. Przygotowanie tej herbaty to cała ceremonia - nalewanie z czajnika, przelewanie ze szklanki do szklanki, aż na powierzchni napoju powstanie piana...

Jedna z dziewięciu riksz stacjonujących na wyspie zabrała mnie do Sitapur - nr.5 w starej nomenklaturze. Ciekawe, że tu, na Neill stopniowo przechodzą od tej numeracji na normalne nazwy.

Po drodze mijałem grupki dzieci maszerujących do szkoły. Na moją prośbę przystanęliśmy i zajrzałem do klasy. I musze powiedzieć, że byłem zbudowany tym, co zobaczyłem: proste, ale nowe ławki, pobielone ściany, czysto. A dzieci przychodzą na lekcje w białych mundurkach. Chłopcy i dziewczęta siedzieli w osobnych ławkach...
Potem dzieciaki pozowały mi do zdjęcia przed szkolnym budynkiem... Mówiły po angielsku i wiedziały, że Poland to gdzieś w Europie...

 

Jakieś dwa kilometry dalej zobaczyłem Sitapur Beach - plażę uchodzącą za najpiękniejszą na Neill. Schowana w niewielkiej zatoce, otoczona wysokimi drzewami rzeczywiście zasługuje na swoja sławę. Czy potraficie wyobrazić sobie tak piękną plażę bez żadnej infrastruktury? Nie ma tu nie tylko żadnych zabudowań, żadnego zakwaterowania ale nawet kiosku z colą czy zwykłej wiaty chroniącej przed słońcem... Piękne miejsce... Szkoda, że zabraniają tu biwakować, a w małej wiosce Sitapur - odsuniętej zresztą od plaży nie na żadnego guesthouse. Ale to podobno się zmieni - właściciele eleganckiej "Wild Orhid" z Havelock zamierzają tu wybudować lodge. Czy backpackerów stać będzie na wtedy na pobyt w tym pięknym zakątku?

Około południa znalazłem się ponownie na przystani. Na stateczek czekało tu kilkudziesięciu podróżnych i kilkadziesiąt starannie obszytych koszy z pomidorami i innym warzywem... Zastanawiałem się: jak oni to wszystko pomieszczą na niewielkim pokładzie?
To miejscowy komendant policji. Jego podwładni skrupulatnie odnotowali w zeszycie fakt, że opuszczałem Neill. Zgodnie z prawdą powiedziałem im na pożegnanie, że z żalem opuszczam ich wyspę. Poskarżyłem się też na brak miejsc w noclegowniach przy plaży. - Ludzie chcą do was przyjeżdżać! Czy to taki problem - zbudować kilkadziesiąt następnych chatek z żerdzi i palmowych mat - i brać od zadowolonych turystów pieniądze?  Wspomniał coś o braku inwestorów i o biurokracji...  Wygląda na to, że jeszcze przez długi czas popyt na noclegi na Andamanach będzie przewyższał podaż. Weźcie to pod uwagę planując swoją podróż na te rajskie wyspy!  Może jednak warto na wszelki wypadek przywieźć tu własny hamak?

Przyjacielscy policjanci pozostali na kei, a ja popłynąłem do Port Blair i w dwa dni później przez Madras i Delhi poleciałem do chłodnej Europy. Nie obyło się bez przygód - na pasie startowym lotniska w Delhi staliśmy ponad 4,5 godziny zanim zezwolili na odlot. Ale to już inna historia...   

Wojciech  Dąbrowski ©

 

Więcej informacji o Andamanach i ich atrakcjach znajdziecie w serwisie administracji wysp: 

http://www.and.nic.in/       o wycieczkach na stronie agencji tur.: http://www.anislands.com/

a informacje turystyczne z wykazem zakwaterowania tutaj: http://tourism.andaman.nic.in

 

Powrót do strony o wyspach świata

Powrót do głównego katalogu                                                           Powrót do strony "Moje podróże"

Back to the main directory                                                                    Back to main travel page