AustralAsia 2016 

Część I -  KECIL Island  -   Part one

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


When in 1986 I was going all along the eastern coast of continental Malaysia I did not have enough time to visit the island scattered along the coast. For another opportunity I had to wait 30 years. My year 2016 started with a great trip to Australia and Asia. The capital of Malaysia, Kuala Lumpur has become the hub for the entire route - because it is the base for low-cost airlines. It was a good chance that after visiting Australia, Melanesia and China look yet at the paradise island. The archipelago consists of two major islands and half a dozen not counting trifle:

 

Gdy w 1986 roku jechałem publicznymi autobusami wzdłuż całego wschodniego wybrzeża kontynentalnej Malezji nie miałem dość czasu, aby odwiedzić rozsiane wzdłuż tego wybrzeża wyspy. Na kolejną okazję trzeba było czekać aż 30 lat.  Rok 2016 rozpocząłem od  wielkiej podróży do Australii i Azji. Węzłem dla całej trasy stała się stolica Malezji Kuala Lumpur - ze względu na zbiegające się tam trasy tanich linii lotniczych. Była to dobra okazja, by po odwiedzeniu Australii, Melanezji i Chin zajrzeć jeszcze na rajskie wyspy. Archipelag składa się z dwóch większych wysp i z pół tuzina nie liczącego się drobiazgu:

     
My international visitors are kindly requested to use Google translator machine to translate my text to their language. Sorry!  :)  

Turyści i podróżnicy zmierzający na Wyspy Perhentian nie mają właściwie wyboru: ponieważ na małych i górzystych wyspach nie ma żadnego lądowiska przygoda zaczyna się zawsze w niewielkim miasteczku portowym Kuala Besut, odległym od wysp o 19 kilometrów:

     

     

 

 

Tu, w jednej z licznych agencji turystycznych wykupuje się za 50 ringitów (za dolara dają tu 4,07 ringita) powrotny bilet na przejazd na wyspy i zaraz potem wsiada się na małą, szybką łódź współpracującą z daną agencją. Bilet jest na określoną godzinę, ale czasem trzeba poczekać, aż zbierze się komplet pasażerów (zwykle 10-12 osób). Pasażerowie czekają na swoją kolej pod czerwonym daszkiem wiaty zbudowanej na przystani, gdzie trzeba jeszcze zapłacić za wizytę w "Marine Park" (taki status mają wysepki) - 5 ringitów od osoby:

Odniosłem wrażenie, że jakieś 95 procent turystów podążających na Perhentian Islands to Malezyjczycy, podróżujący całymi rodzinami. Wspólna podróż pozwala się im trochę przyjrzeć. Korpulentne matrony pilnują rozbrykanych dzieciaków. O każdej porze roku jest tu gorąco i wilgotno. Szczerze współczuję muzułmańskim kobietom ubranym w tradycyjne chusty i czarne szaty sięgające ziemi.

Wszyscy pasażerowie obowiązkowo ubierają kamizelki ratunkowe. Nie wiedzą jeszcze, co ich czeka, gdy łódź wypłynie z przystani schowanej w ujściu rzeki... Dopiero wtedy zaczynają się prawdziwe emocje, które potrwają 45 minut!

Bo okazuje się, że to nie są wcale żarty. W kierunku wschodnim - czyli na wyspy łódź płynie pod wiatr i pod falę. Co chwilę wyskakuje w górę i opada, a pasażerowie boleśnie odczuwają twardość drewnianych ławek. Ktoś, kto ma problemy z kręgosłupem powinien w Kuala Besut rozejrzeć się za większym i wolniejszym środkiem transportu. Podobno kilka razy na dzień wyrusza taki w trasę, wioząc zaopatrzenie dla wysepek.

Pierwsze pytanie, które zada Wam szyper, to do którego resortu (ośrodka hotelowego) zmierzacie. Na wyspach nie ma dróg, więc każdy turysta drogą wodną musi być dostarczony do swojej noclegowni. Malezyjczycy przybywają z wykupionym pakietem usług i wiedzą w którym ośrodku będą nocować. Ja jechałem bez rezerwacji, bo nic taniego nie udało mi się w internecie znaleźć. Cóż miałem robić? Poprosiłem, aby wysadzili mnie w jedynej osadzie na archipelagu, nazywanej Fisherman Village:

Jedyna rybacka wioska tego archipelagu rozłożyła się na mniejszej wyspie - Kecil, w cieśninie oddzielającej dwie główne wyspy. To jedyne miejsce na Perhentian, gdzie znaleźć można trochę folkloru i zwykłego życia. Bo rozsiane po archipelagu ośrodki to nastawione na zysk turystyczne getta. Przypuszczałem, że znajdę tu jakiś podrzędny hotelik. Owszem, był - ale "fully booked".

Biuro informacji turystycznej? Nie ma tu nic takiego! Dziewczyna zbierająca na przystani zamówienia na wodne taksówki (innych tu nie ma) zadzwoniła na moja prośbę do znajomej pracującej w Coral Bay - po drugiej stronie wyspy. -Mają tam pokój klimatyzowany za 106 ringitów. Ale musisz tam dojechać water taxi. Na szczęście tutejsze water taxis to nie jakieś luksusowe motorówki, ale zwykłe łodzie z motorem, często nie mające nawet daszka. Przy tak skromnym standardzie nie mogą być drogie. Taka mi się właśnie trafiła. Taryfa (15 ringitów) była wywieszona na przystani - nie mogłem się targować. Wskoczyłem do łodzi i wkrótce popłynęliśmy wokół skalistego południowego przylądka wyspy Kecil: 

Już na początku, gdy zbliżaliśmy się do wysp mogłem się przekonać, że pokrywa je bujna, zielona dżungla. Ośrodki dla turystów - różnej maści i standardu zbudowano przy małych plażach, wciśniętych między długie odcinki skalistego wybrzeża. Na trasie do Coral Bay mijaliśmy takich kilka: 

Coral Bay, gdy do niej dopłynęliśmy, okazała się małą, zaciszną zatoką z piękną, ale stosunkowo wąską plażą, obramowaną palmami. Wzdłuż linii piasku rozłożyły się jedna obok drugiej restauracyjki przeplatane barami i hotelikami.

Od północy zatoczkę zamyka skalisty cypel, na którym wśród gęstych drzew zbudowano domki Sari - La Resort, gdzie miałem znaleźć nocleg. Po drugiej stronie tego skalistego cypla od razu zauważyłem maleńką, urokliwą plażę zarezerwowaną dla hotelowych gości. A zaraz dalej dziki, zarośnięty brzeg wyznaczony był znów skałami. Ale to tylko dodawało mu uroku:

Rodzinne bungalowy w "Sari-La Resort" wynajmowane są po 350 ringitów za dobę, ale ten sam ośrodek (gdy zapytać o coś tańszego) oferuje klimatyzowane pokoiki z łazienką w piętrowych pawilonach na zapleczu, z których lazurowego morza wprawdzie nie widać, ale dla ubogiego trampa liczy się przede wszystkim ich niska cena - przy dwóch osobach wypada to przecież po 50 złotych na osobę. Tenże ubogi tramp powinien żywność przywieźć ze sobą, bo w restauracyjce zbudowanej na tarasie zaraz ponad tą idylliczną plażą, ceny są wysokie:

Jeżeli z tej restauracji popatrzeć w kierunku północno-zachodnim, to na horyzoncie widać wyrastające z morza strome wysepki. To należące do tego samego archipelagu bezludne wyspy Susu Dara, Serenggeh i Rawa. Zamożni turyści pływają tam wynajętymi łodziami dla uprawiania snorkelingu (pływania w masce, z rurką) i divingu (nurkowania z butlą). 

W środku upalnego i wilgotnego dnia na "naszej" plaży zazwyczaj było pusto. Zaludniała się ona dopiero przed zachodem słońca, gdy temperatura spadała. Wtedy całe muzułmańskie rodziny przychodziły tu zażywać kąpieli. Zauważyłem, że mało kto z nich umiał pływać. Chodziło im zazwyczaj o to, by zanurzyć się w morzu... Ja też już pierwszego wieczoru nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności. Przezornie położyłem swoje rzeczy gdzieś z boku, by nie zachlapały ich baraszkujące dzieciaki i... popłynąłem. Nie jest to tutaj trudne, bo duże zasolenie wody sprawia, że doskonale wypiera ona pływaka:

     
   

Pół godziny później słońce dotknęło chmur tego dnia szczelnie zasłaniających  horyzont. Nie był to być może ten wymarzony zachód słońca na rajskiej wyspie, ale i tak zjawisko było bardzo spektakularne:

     

Następnego poranka po pożywnym śniadaniu z przywiezionego z kontynentu prowiantu pomaszerowałem w poprzek wyspy - do Long Bay. Wyspa Kecil ma w tym miejscu przewężenie i marsz dobrze utrzymaną ścieżką zabiera tylko 10-15 minut. Problemem jest tylko znalezienie punktu, gdzie jest początek ścieżki - radzę zapytać ludzi z barów czy hotelików. Przełęcz, przez którą poprowadzona jest ścieżka jest niska, ale wilgotny i gorący klimat sprawia, że nawet po takiej łagodnej wspinaczce koszula na plecach jest mokra. Po drugiej stronie przełęczy otwiera się widok na ciasną zabudowę turystycznej osady i - wyżej - lazurowe wody Long Bay:

     

 

 

Wkrótce przekonałem się, że  Long Bay jest miejscem, gdzie nie powstały jeszcze drogie, klimatyzowane ośrodki. Wzdłuż pięknej, piaszczystej plaży stłoczonych jest tu za to z pół tuzina hosteli. Niestety większość z nich lata młodości ma już za sobą. Niektóre wręcz rozpadają się. Przenocować tu można za pół standardowej ceny, ale w bardzo prymitywnych warunkach:

     

     
   

Plaża w Long Bay za to nie ma sobie równych - to najpiękniejszy szmat piasku na całym Kecil-u. Tyle tylko, że tego dnia  z tej strony wyspy solidnie wiało, co skutkowało wysoką falą. Taka fala cieszy miłośników surfingu, ale dla pływaków zapuszczających się w morze może być niebezpieczna:

     

 

 

Od strony południowej plaża w Long Bay zamknięta jest skalistym wzgórzem, na stoku którego zbudowano ośrodek "Rock Garden" Ma on tą przewagę nad pozostałymi noclegowniami, ze oferuje piękny widok na całą zatokę. Warto się tam wdrapać dla tego widoku. Z lotu ptaka widać leżaki i plażowe parasole wystawione na piasek - są przeznaczone dla gości lepszych hotelików. Pozostali mogą z nich korzystać za opłatą. Można tu także wypożyczyć kajak i deskę z żaglem:

 

 

 

     
   

Odpoczywając przez chwilę w cieniu podglądałem parę młodych Malezyjczyków w kąpieli. Ona ubrana była w kompletny kobiecy strój tutejszej muzułmanki, on w piankowy kostium do nurkowania. Takie opiekuńcze dotykanie kobiety jak na zdjęciu poniżej widzi się tu raczej rzadko. No ale tu miało ono miejsce na odludnej plaży...

     

     
   

Chłopiec chciał ją najwyraźniej namówić na baraszkowanie z falami, ale jego towarzyszka najwyraźniej bała się ryzyka przewrócenia przez falę. I chyba słusznie, bo jak tu w razie czego pływać, mając nogi okutane sięgającą kostek suknią?

     
     
   

W południowej części zatoki Long Bay (zdjęcie poniżej) jest niewielkie molo, do którego dobijają łodzie z Kuala Besut i taksówki wodne. Na szczycie zielonego wzgórza widać maszt telefonii komórkowej, a także dwie wieże elektrowni wiatrowej. Niby to Marine Park, ale jednak pozwolono na ich budowę. Jeśli powstanie ich więcej, to niestety zepsują ten piękny krajobraz:

     
     
   

Administracja Marine Park nie ma najwyraźniej środków na inwestycje w infrastrukturę. Wzdłuż plaży w Long Bay nie przeprowadzono żadnej drogi, ani ścieżki. Przysparza to kłopotów turystom zakwaterowanym w południowej części zatoki. Niektórzy spośród nich muszą maszerować od przystani przez całą niemal długość plaży dźwigając swoje bagaże, by dotrzeć do miejsca swojego zakwaterowania:

     
     
   

Z Long Bay wróciłem do mojego ośrodka w Coral Bay tą samą drogą - przez niską przełęcz. Niewielu malezyjskich turystów decyduje się na takie spacery. Może dlatego, że informacja turystyczna tu taka kiepska - nie można zdobyć porządnej mapy wysp. Oto najlepsza mapa wysp Kecil i Besar jaką udało mi się uzyskać, z zaznaczonymi resortami. Są na niej błędy - nie pokazano na przykład ścieżki między Coral Bay i Long Bay: 

     

     
   

W dwa dni po przyjeździe raz jeszcze wróciłem do village - jedynej osady na wyspie, chcąc zaopatrzyć się w owoce i pieczywo.  Tuż obok przystani działają tam restauracyjki na wolnym powietrzu, gdzie stołują się miejscowi:

     

     
   

I to nareszcie było miejsce, gdzie można było zobaczyć kawałek codziennego życia - na przykład dziadka, który siedząc w cieniu opiekował się trzema małymi wnuczkami jednocześnie. Dwóch niemowlaków spało sobie w małych hamakach zawieszonych przemyślnie na sprężynach pod stropem wiaty. Malezyjski dziadek co kilka minut pociągał za sprężynę powodując bujanie hamaka. A trzeci wnuczek raczkował sobie obok na rozłożonym kocyku: 

     
     

 

Przy przystani w wiosce był także kram z owocami, gdzie kupiłem papaję płacąc po 8 ringitów za kilogram i banany po 7 ringitów za kilo. Uśmiech sprzedającej dziewczyny (zdjęcie obok) był gratisowym dodatkiem. Mały bochenek krojonego tostowego chleba przywiezionego zapewne z kontynentu kosztował 4 ringity. W restauracyjce pod namiotem zjadłem miskę gotowanego ryżu za 2 ringity. Tak wzmocniony ruszyłem w drogę powrotną, kierując się wzdłuż wybrzeża do Long Bay.

Na początku trasy musiałem przejść koło kilku nowych, współczesnych budynków mieszczących sklepy, instytucje i biura administracji archipelagu:

     

     
   

Na północnym krańcu osady usadowił się ten piękny, nowy meczet, który wcześniej oglądałem od strony wody. To bez wątpienia najpiękniejsza budowla na całym archipelagu:

     

     
   

Teraz miałem okazję, by przyjrzeć się mu z bliska. Świątynia stoi w małym ogrodzie, ale jej skrzydło wysunięte jest na brzeg wyspy. Z tej strony zbudowano schody i małe pomosty, co umożliwia wejście do meczetu wprost z łodzi.

     

     
   

Jak w każdym meczecie w przedsionku rzuca się w oczy basen do wykonywania rytualnych ablucji. Zgodnie z zasadami koranu przed wejściem do meczetu i rozpoczęciem modlitwy wierni powinni obmyć tu ręce i stopy:

     

     
   

Pustka... Nie było nawet kogo zapytać, czy mogę wejść do środka. Więc wszedłem i zrobiłem zdjęcie pokazujące wysłaną dywanami główną salę meczetu i skierowaną w kierunku Mekki wnękę, spełniającą rolę ołtarza - tzw. mihrab.  Wszystko tu lśniło czystością i pachniało świeżą farbą: 

     
     
   

Z tyłu - za meczetem stało mizerne domostwo, kontrastujące swoim ubóstwem z architekturą świątyni. Przed wejściem stał smagły chłopiec - Chwała Allahowi! - pomyślałem - Mam przynajmniej kogo zapytać o dalszą drogę! :)

     

 

 

Dostałem wytyczne i zaraz zakrętem ścieżki szeroko otworzyły mi się oczy ze zdumienia: o tym nie pisano w żadnym przewodniku! Na porośniętym gęstą dżunglą zboczu buldozery uformowały szeroki pas odkrytej, czerwonej ziemi, a po nim biegł świeżo ułożony z "polbruku" chodnik. Kilkaset metrów eleganckiej promenady było już gotowe, dalej, na stromiznach prace były ledwie zaczęte. Popatrzyłem na to wszystko z powątpiewaniem: piękny projekt, ale przy nieumocnionym i pozbawionym melioracji zboczu pierwsza solidna tropikalna ulewa im to rozmyje!

     
     
   

Szło mi się dobrze, ale pot lał mi się z czoła na stromiznach. Tam, gdzie dla poszarzenia ścieżki wycięto trochę zielonego gąszczu otwierały się piękne widoki na skaliste wybrzeże. Były one bez wątpienia nagrodą za ten pot i wysiłek piechura. Godzina marszu w umiarkowanym klimacie jest dla mnie spacerem. Ale ta sama godzina w wysokiej temperaturze, znacznej wilgotności i w dokuczliwym tropikalnym słońcu okazała się męcząca:

     
     
   

W końcu przez duże "okno" w roślinności zobaczyłem zatokę Long Bay, którą poznałem juz dzień wcześniej. Efektowna plaża tej zatoki ukryta była na razie za palmami po lewej stronie kadru:

     
     
   

W końcu jednak - po jakiejś godzinie od wyruszenia z Fisherman Village zobaczyłem ponownie to piękne miejsce. Butelka na wodę świeciła pustką. Postanowiłem nie schodzić na plażę, by nie tracić czasu i podążać dalej moja ścieżką, która wyraźnie kierowała się ku przełęczy oddzielającej Long Bay od Coral Bay, gdzie mieszkałem.

     
     
   

Po 10 minutach marszu zobaczyłem ponownie Coral Bay (na zdjęciu poniżej). Jeszcze 5 minut i mogłem w swoim pokoiku wychylić duszkiem półlitrowy kubek przezornie przygotowanej rano herbaty. A potem wskoczyłem pod prysznic... Ufff!, Piękna to była wycieczka, ale teraz należał mi się relaks.

     

     

On the next day I went to Perhentian Besar - bigger island of the archipelago. You can see it on the next next web page.

Kolejnego dnia wybrałem się na Perthentian Besar - większą wyspę archipelagu. Ale o niej napisałem już na kolejnej stronie mojego serwisu.

To the second part of my Perhentian report

 

Przejście do relacji  z wyspy Besar

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory