Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część II B relacji z podróży do Rogu Afryki  -    Horn of Africa - Part two B

Turysta przyjeżdżający do Dżibuti musi być przygotowany na poważne wydatki. To zdecydowanie nie jest kraj dla niskobudżetowych trampów. Chyba że chodzi tylko o tranzyt .  W stolicy kraju w budynku obok ratusza jest biuro informacji turystycznej (otwarte tylko przed południem), gdzie można za 200 franków kupić turystyczną mapę Dżibuti z planem centrum stolicy na odwrocie. Na ścianach wisi kilka plansz z ogólnymi informacjami. Że nie znają angielskiego? Nie szkodzi - po szczegółowe informacje w sprawie dojazdu do atrakcji turystycznych i tak odeślą cię do jednej z agencji turystycznych: Dolphin, Le Ghoubet lub La Caravane de Sel. A te ustawiają poprzeczkę cenową bardzo wysoko...  

To co Dżibuti ma do zaoferowania turystom,  to przede wszystkim piękno tutejszej przyrody - tak odmiennej od naszych stereotypowych wyobrażeń o Afryce. Najciekawsze miejsca leżą niestety w bok od komunikacyjnych szlaków. A że masowa turystyka tu nie istnieje to trampy, w szczególności ci, którzy eksplorują Afrykę samotnie stają przed problemem: jak tam dojechać?  Prowadzone przez Francuzów nieliczne agencje turystyczne stworzyły rodzaj mafii i trzymają ceny wycieczek na bardzo wysokim poziomie... Wynajmują oni miejscowych jako bezpośrednich wykonawców usług. Udało mi się dotrzeć do jednego z nich, eliminując francuskiego pośrednika - wypadło znacznie taniej...  Landcruiser miał wprawdzie popękane szyby i zepsutą klimatyzację, ale dla mnie nie miało to żadnego znaczenia... Namiary na tego człowieka podaję poniżej.     Wczesnym rankiem zapakowaliśmy do termoskrzyni zapas butelkowanej wody i ruszyliśmy w drogę...

Pustynia Grand Barra 

Celem dwudniowej wycieczki (w ciągu jednego dnia nie da się tej trasy zrobić) było Jezioro Abbe (Lac Abbe)- niewątpliwy hit turystyczny Dżibuti,  położony na granicy z Etiopią.

Po drodze są jeszcze inne atrakcje: prowadząca na południowy zachód dobra asfaltowa szosa przecina najpierw zamkniętą górami jak jezioro pustynię Petit Barra (na zdjęciu obok). Warto zatrzymać się na moment i wspiąć się na jedno ze wzniesień by objąć wzrokiem to morze żwiru i piasku na którym wiatr podnosi małe trąby powietrzne i  tumany pyłu przesłaniające zupełnie horyzont . Przy odrobinie szczęścia  można zobaczyć karawany afarskich koczowników: rzędy wielbłądów obładowanych rodzinnym dobytkiem podążające w nieznanym kierunku.

Pół godziny jazdy dalej, po przekroczeniu małej przełęczy otworzyła się przed nami znacznie większa pustynia: Grand Barra. W jej południowej części znajduje się wzniesienie usiane bazaltowymi głazami, na kilku takich głazach są naskalne rysunki, jak twierdził kierowca "sprzed kilkuset lat". Nie jest to żadna rewelacja, ale na górę warto się wspiąć dla widoku. W odległości kilku kilometrów od tego miejsca stoi na płaskiej jak stół równinie mały baraczek i stoły piknikowe. Podczas weekendów zapaleńcy ze stolicy przyjeżdżają tu jeździć na pustynnych bojerach - wózkach zaopatrzonych w żagiel. Na Grand Barra nie widziałem diun, większa część terenu to płaskie żwirowisko, które rzeczywiście nadaje się do uprawiania tego rodzaju sportu.  Horyzont zamykają nagie, pozbawione zieleni góry...

Po drodze widzi się mało ludzi i dużo wielbłądów. Niektóre z nich sprawiają wrażenie bezpańskich, ale zapewne to tylko pozory.  Przed wjazdem w rejon pustyń na południe od szosy widziałem w oddali wielkie koczowisko uchodźców z sąsiedniej Somalii:  majaczące w tumanach kurzu setki kopulastych chat krytych czym popadnie: kawałkami folii i szmatami robiły przygnębiające wrażenie. Uchodźcy ci przybyli przez nie pilnowaną granicę w okresie walk wewnętrznych w Somalii i wcale nie jest im pilno wracać. Miejscowi skarżą się, że ich obecność wpływa na pogorszenie stanu bezpieczeństwa na ulicach...     

Dobry asfalt doprowadził nas aż do małego miasteczka Dikhil. Ma ono rangę stolicy prowincji... Siedziba władzy (nie fotografować!) wygląda owszem, przyzwoicie. Poza tym nad kamienistym ouedem jest tu ładna palmiarnia... Ale reszta Dikhilu składa się z takich uliczek jak na zdjęciu obok. Prowadzą  one do małej hali bazarowej, opustoszałej w środku dnia i do dwóch niewielkich meczetów. W jedynej w miarę czystej restauracyjce (poznacie ją po malunkach na wewnętrznych ścianach) zatrzymaliśmy się na posiłek - nieśmiertelny makaron spaghetti z kawałkami chudego kurczaka w gęstym sosie... Sensacji żołądkowych wprawdzie po tym daniu nie miałem, ale do kuchni lepiej nie zaglądajcie, bo widok może zniechęcić do jedzenia czegokolwiek...

 

 

Jeden z meczetów w Dikhil. Ludzie wyczuleni są na fotografowanie. Gdy celujesz z bliska reagują krzykiem, gdy z daleka - uciekają z planu lub odwracają się.

Na stacji benzynowej (ostatnia po drodze) uzupełniliśmy paliwo. Taki terenowy wóz niestety pali jak smok...  Na szczęście turyści płacą tu za wynajęcie landcruisera według zryczałtowanej stawki dziennej obejmującej i pracę kierowcy i paliwo: 20000 DJF za dzień. Jeżeli tą kwotę rozłoży się na kilka osób, to taka wycieczka przestaje być aż tak kosztowna. Gorzej gdy na drodze do wynajmującego jest jeszcze pośrednik, który też musi zarobić...

Zaraz za Dakhilem żegnamy się z asfaltem, który biegnie dalej w kierunku etiopskiej granicy - to główna trasa tranzytowa dla etiopskich towarów i na upartego można się chyba dogadać z kierowcami, aby dojechać do tego miejsca stopem. Tą trasą jeżdżą także rzadkie publiczne mikrobusy zmierzające do miasteczka Yoboki. Ale w kierunku Lac Abbe prowadzi dalej już tylko pustynna pista, na której wielbłądy widuje się częściej od samochodów. Taką pistą dotarliśmy do osady  As-Eyla zabudowanej prostokątnymi gliniakami. W cieniu jednego z nich miejscowi mężczyźni popijali herbatę. Zaprosili do towarzystwa... Herbata była mocna i bardzo słodka...

Dziewczynka z  As-Eyla. Nasze przybycie i zatrzymanie się na dwa kwadranse było dla miejscowych, trochę dzikich dzieciaków dużym wydarzeniem. Opowiadali, że Francuzi jeżdżący tędy nad Lac Abbe śmigają z reguły przez wioskę pozostawiając za sobą tylko tumany kurzu...  .  
 

Tu już trzeba zapomnieć o asfalcie. Dalszą drogę wyznaczają ślady kół na żwirowo - piaszczystym pustkowiu z rzadka tylko usianym kolczastymi krzewami.  

W kilku miejscach przekraczamy koryta ouedów - wyschniętych rzek. Koryta wypełniają się wodą tylko kilka razy w roku i to na krótko. Ale wystarcza to aby wzdłuż ouedu pojawiły się kępy zielonej roślinności. Ta mała palmiarnia na zdjęciu ma oczywiście swojego właściciela. Jego chatki, otoczone wspólnym płotem z kolczastych gałęzi stoją w zaroślach z tyłu.  
Największym problemem mieszkających tu ludzi jest tu zdobycie niezbędnej dla przetrwania wody. Ludzie kopią w suchym korycie ouedu doły. Na ich dnie gromadzi się odrobina wody, która przy użyciu miseczki jest cierpliwie wybierana i przelewana do plastykowej bańki. Napełnioną bańkę niesie się na głowie kilkaset metrów, ale czasem nawet kilka kilometrów do swojej zagrody...

Gdy kończy się pustynia piaszczysta pista przechodzi w kamienisty trakt wiodący w kierunku pasma niewysokich gór. Trzeba je sforsować. To już na pewno nie jest trasa dla samochodu osobowego. Na głazach i wykrotach rzuca nami we wszystkie strony...   
Nie chce się wierzyć, ale w tych suchych, kamienistych górach żyją jednak jakieś dzikie zwierzęta!  Widziałem antylopy i gazele w kilku miejscach, ale nie były to stada...

Za górami zjeżdżamy znów na piaszczystą równinę. Spotykamy kolejną rodzinną karawanę składającą się z trzech wielbłądów. Kobieta w barwnej szacie i mężczyzna ze sztyletem zatkniętym za pasem idą pieszo. A na grzbiecie pierwszego wielbłąda uwite jest gniazdko, w którym siedzi małe dziecko... Ale oto z tyłu, za wielbłądami widać już jakieś skałki o dziwacznych kształtach - to sygnał, że zbliżamy sie do celu...      

 

 

Jesteśmy w końcu nad Jeziorem Abbe...      I tu pora wyjaśnić, co jest prawdziwym magnesem przyciągającym w ten rejon zagranicznych turystów.  Jezioro jak jezioro... - widziałem ładniejsze. Ale tu z płaskiego terenu nad jeziorem wyrastają wapienne kominy o najdziwaczniejszych kształtach. I to one są tu główną turystyczna atrakcją. Czegoś takiego nie widziałem jeszcze nigdzie na świecie!

 

   

Na równinie wokół "kominów" są liczne wywierzyska zimnej, ciepłej i gorącej wody. Rośnie trawa - nie dziwi zatem obecność stad kóz i owiec, pilnowanych przez dzieci.  Ta mała pasterka na zdjęciu obok miała bogaty strój zupełnie nie pasujący do pracy przy kozach. Ale to tylko moja opinia - widać tu taka moda... A do zdjęcia - przyznacie - pozuje jak zawodowa modelka...

Republikę Dżibuti zamieszkują dwie grupy etniczne. Issowie, pozostający w mniejszości skupili się w południowej części kraju - między Zatoką Tadjoura i granicą Somalii. Resztę kraju zamieszkują Afarowie. W Dżibuti nie ma niestety muzeum, w którym można by było poznać kulturę obu plemion i nauczyć się ich rozróżniać... Faktem jest, że kobiety ubierają się bardzo kolorowo...
Główna grupa wapiennych kominów - widoczna na zdjęciu obok nazywa się Le Traverstin i ma kształt skalnego grzebienia ciągnącego się na długości kilkuset metrów. Sama natura stwarza czasami ramy dla takich wspaniałych pejzaży - poparzcie sami...   

 

Oglądając w przewodniku zdjęcia kominów znad Lac Abbe nie zdawałem sobie sprawy ze skali zjawiska. Dopiero na miejscu kazało się, że rozrzucone są one na bardzo dużym obszarze: to kilkanaście kilometrów kwadratowych!  Ktoś, kto chciałby z bliska obejrzeć i obfotografować wszystko musi się przygotować na wielogodzinny spacer - minimum dwa dni pobytu.     Jeśli dobrze popatrzeć, to tu i ówdzie z otworów u szczytu takiego komina rzeczywiście ulatują jakieś opary

 

Jeden z samotnych kominów przypomina... no właśnie...  zamczysko? buddyjską stupę? a może pagodę z Paganu? Kiedy patrzyłem z daleka na te odosobnione ostańce to przypomniała mi się amerykańska Monument Valley - tu oczywiście skały są znacznie niższe.

Ciekawe, że tylko wierzchnia warstwa tutejszych skał jest twarda. Gdy ją rozbić okazuje się, że w środku jest miałki, żółty piasek....

 Ciekawostką i zarazem realnym zagrożeniem jest grunt między poszczególnymi grupami skałek. Na wierzchu stwardniała skorupa, pod spodem błoto, a wszystko popękane i trzęsie się jak galareta pod nogami turysty. Miejscowy przewodnik wydaje się konieczny - nie dlatego, że w niektórych miejscach można utonąć w błocie, ale na pewno tu i ówdzie można zapaść się po uda... Z tego samego powodu nawet miejscowi kierowcy nie zapuszczają się samochodami między skałki i trzymają się wyjeżdżonego traktu prowadzącego do małego parkingu na skraju kominowego pola. Tu i ówdzie widać zapadliska - ślady po tych, co nie byli dostatecznie ostrożni...
 

Gdy zaczęło się zmierzchać znaleźliśmy się wśród kominów czekając na zachód słońca. Byłem jedynym turystą w polu widzenia.  Widowisko było godnym zakończeniem tego pełnego wrażeń dnia. Gdy pomarańczowa kula zapadła za horyzont pojechaliśmy do obozowiska na nocleg... 

Nieco mniej efektowny, ale też wart zobaczenia był wschód słońca następnego dnia.

 

A tak wygląda obozowisko czyli Campement Touristique nad Lac Abbe. Tak naprawdę to jest on zlokalizowany w odległości kilku kilometrów od samego jeziora, ale za to ze wspaniałym widokiem na "równinę kominów".  W takiej kopulastej chacie mieszczą się 2-3 żelazne łóżka z moskitierami, czystą pościelą i kocem. Do tego jest kilka wspólnych toalet, umywalki i prysznic w oddzielnym pawilonie. Właścicielem tego campamentu i drugiego - podobnego u krańca Zatoki Tadżura (Anse Goubet) jest tubylec:   Houmed Loita (tel/fax: 35 72 44, komórkowy: 82 22 91). Dysponuje  on także samochodami, przewodnikami i na zlecenie  agencji organizuje wszelkie wycieczki w interior.

Gdy zamawia się usługi bezpośrednio u niego sam nocleg w obozowisku kosztuje 2000 DJF od osoby, całodzienne wyżywienie dodatkowo 7000 DJF. Przewodnik na dwudniową wyprawę nad Lac Abbe to wydatek rzędu 5000.

 

Na kolację dostałem nieśmiertelne spaghetti, a na śniadanie omlet i bagietkę z masłem czekoladowym. Do tego herbata i kawa z termosu.   Rankiem ze wzgórza na którym zbudowano campament  otworzył się wspaniały widok na odległe o kilka kilometrów jezioro i góry wyrastające po jego etiopskiej stronie.

Zjechaliśmy do "parkingu"  przy kominach. Od tego miejsca do brzegu jeziora trzeba przejść jeszcze 3 kilometry - pieszo, po tym chybotliwym gruncie. Warto!  Tuż przy brzegu brodzą setki flamingów i pelikanów... Plażowiczów nie widziałem...

To był ostatni akcent wizyty nad Lac Abbe - wkrótce ruszyliśmy przez wertepy w drogę powrotną...

 

Warto wspomnieć, że Dżibuti ma do zaoferowania amatorom nurkowania z butlą, czy tylko ze snorkelem wspaniałe podwodne ogrody na wysepkach w wejścia do zatoki i na wybrzeżu. Ale dotarcie do tych miejsc to cała wyprawa - zbyt kosztowna do zorganizowania w pojedynkę. Jeśli znajdziecie się tam w grupie zapewne da się to zrealizować, choć wciąż znacznym kosztem - bo Dżibuti dla turysty jest jednym z najdroższych krajów w Afryce...

 Na zakończenie relacji z kraju Afarów i Issów jeszcze przykładowe ceny: tradycyjna butelka coli - 50, bagietka - 20, woda mineralna 1,5 l - 80 (sprawdzajcie, czy zapieczętowana!), pudełko serków - 240, widokówka - 100, taksówka w obrębie miasta: 500 (nie mają taksometrów)    

airport tax do biletów lotniczych sprzedawanych lokalnie: 3000 (u was będzie zapewne wpisana do biletu - nie dajcie się naciągnąć!)

 
  >>>>>Przejście do kolejnej relacji z tej podróży - do Somalilandu

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory