Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część III D relacji z Rogu Afryki - DEBRE BIZEN  -    Horn of Africa - Part three  "D"

Najciekawsze zabytki przeszłości, które turysta może zobaczyć w Erytrei to stare klasztory kościoła koptyjskiego. Jest ich kilka - rozrzuconych w różnych częściach kraju. Najciekawszy jest klasztor Debre Libanos, ale nieszczęśliwie położony jest on w strefie buforowej przy granicy z Etiopią. Odwiedzenie tego klasztoru jest możliwe, ale tylko ze zorganizowaną grupą agencji turystycznej z Asmary i po załatwieniu dwóch zezwoleń: kościelnego i administracyjnego. Podczas pobytu w Asmarze szukałem chętnych na wspólny wyjazd do Libanos - niestety bezskutecznie. Wyjazd w pojedynkę był zbyt drogi. Zdecydowałem się zatem odwiedzić inny klasztor - Debre Bizen leżący przy szosie do Massawy...  

Wizyta w klasztorze Debre Bizen nie wymagała pozwolenia administracji, ale wciąż musiałem ubiegać się o zezwolenie władz kościelnych.   Zezwolenie na odwiedzenie koptyjskich klasztorów Erytrei wydawane jest w biurze zwierzchnika zakonów koło kościoła St. George na Airport Road. Wypełniam formularz, płacę 70 nakfa i po 20 minutach abuna w białej szacie przynosi mi opieczętowany druk. Niewielu tu bywa turystów! W rejestrze zezwoleń za cały 2004 rok jest mniej niż 200 nazwisk... Tak wyglądało moje zezwolenie. Ciekawe, że nikt go potem nie sprawdzał - ani w klasztorze, ani na trasie. Może dlatego, że wędrując samotnie nie rzucałem się w oczy. A może mnich - furtian, który zazwyczaj to czyni właśnie zszedł do miasteczka?   

Na terminalu autobusowym w Asmarze znalazłem archaiczny bus jadący do Nefasit. Ale wcześniej odjeżdżał szybszy i wygodny minibus do Massawy. Zgodzili się mnie zabrać i wysadzić po drodze w Nefasit. Musiałem jednak zapłacić pełną stawkę za przejazd do Massawy - 20000 nakfa.      

 

  

Z autobusu jadącego w kierunku Massawy wysiadłem w sporej miejscowości Nefasit. Od razu otoczyli mnie kandydaci na przewodników, ale musiałem ich rozczarować, bo wiedziałem doskonale, że ścieżka do klasztoru Debre Bizen, zaczynająca się za szkołą jest przetarta przez pielgrzymów i nie sposób się na niej zgubić. Początek ścieżki widać na zdjęciu powyżej - zrobiłem je ze zjazdu do Nefasit - ze zbocza po którym zbiega szosa otwiera się piękny widok na górski masyw na grzbiecie którego zbudowano Debre Bizen.

Zapakowałem do torby butelkę wody mineralnej (nie zapomnijcie - po drodze nie ma wodopojów) i ruszyłem na szlak - pierwsze kwadranse wędrówki to niezbyt trudna wspinaczka w takim krajobrazie. Ale sandały na tą trasę zdecydowanie odradzam - tu trzeba buty, które lepiej chronią stopy...

Potwierdza się to, co słyszałem wcześniej: to wycieczka tylko dla panów. Zaraz za wsią przy kamienistym szlaku stoi kamienny słup z napisem wyrytym w językach tigrinia i angielskim: kobiety dalej wstępu nie mają. Wiem, że reguła klasztorów zabrania dostępu do Debre Bizen także innym stworzeniom rodzaju żeńskiego: wśród jucznych zwierząt dostarczających zaopatrzenie nie może być oślic, a jeśli wierni przynoszą tam czasem kurczaki, to mogą być to tylko koguty. Hmmm...  Rozumiem to, że mnisi stronią od kobiecych pokus, ale ta reszta zakazów w XXI wieku wydaje się nam trochę absurdalna...

Roślinność pokrywająca kamieniste zbocza jest skromna , ale i to wypatrzyć można ciekawe okazy. Tu na przykład kwiat, który przypomina szarotkę... Dobrze kojarzę?

  Tam, gdzie ścieżka przebiega nad przepaścią jest w wielu miejscach umocniona kamieniami. Ale ze stromych zboczy wciąż osypuje się mniejszy i większy gruz fasada budowli... Nie bardzo jest komu go uprzątać.

Od czasu do czasu warto obejrzeć się do tyłu. Nie miałem szczęścia do pogody - panoramę częściowo przesłaniały chmury, ale i tak widoki były rewelacyjne...

 

 

Po drodze w kilku miejscach mijałem opuncje. Ale takie małe gryzonie skakały po głazach tylko w jednym miejscu. 

 Wspaniałe widoki otwierające się w dół - na łączące się pode mną doliny nagradzają trud wędrowania. W górnych partiach trasy pojawiają się malownicze skałki.

Zapisałem w notatniku: "... Z przeciwnej strony nadchodzi mnich w żółtej szacie prowadzący osiołka... Widząc mnie z aparatem w ręku z daleka macha ręką i krzyczy: "No photo!"  Trudno, trzeba uszanować wolę zakonnika... A szkoda, bo razem z osiołkiem tworzą bardzo malowniczą grupę... "

 

 

Ścieżka wspinała się cały czas w górę. Wkrótce byłem na wysokości chmur...

Wiejące tu wiatry wyżłobiły wiele ciekawych form skalnych - oto jedna z nich.

Ciekawe, że przy ścieżce prawie brak jakichkolwiek kapliczek, krzyży i znaków - nieodłącznych atrybutów takich pielgrzymich tras w Europie. Dopiero tuż pod grzbietem zauważyłem wyryty w kamieniu krzyż z napisem...
Tak ten kamień wygląda z bliska. Można się przekonać, że wykonywała to niewprawna ręka i to prymitywnymi narzędziami. Zapewne już dawno temu...

Dwie i pół godziny wspinałem się na górski grzbiet. Szlak nie należy do łatwych: ścieżka prowadząca wśród kaktusów zasypana jest mniejszymi i większymi kamieniami, których nikt nie uprząta. Na grzbiecie ustawiono prosty krzyż. Ścieżka zakręca tu pod kątem prostym...
... a w jej perspektywie, w dali widać nareszcie jakieś zabudowania z kamienia.

A gdzie te wysokie mury obronne i monumentalne budowle sakralne z którymi zazwyczaj kojarzymy sobie stare klasztory?

Dochodziło południe, gdy dotarłem do pierwszych domków z kamienia, które jak się okazało są celami zakonników.

W ich nierównych ścianach osadzono prymitywne, wykonane z grubo ciosanego drewna drzwi i okna.
Wszystko to wykonane z niezwykłą prostotą - chciało by się powiedzieć - prymitywnie.

Czasem zza takich drzwi dochodzi mamrotanie modlitw...

Nie ma bramy, strażników, przewodników, tablic z objaśnieniami funkcji poszczególnych budowli.  W dali przemykają jakieś postacie, ale nikt się mną nie interesuje. Bariera językowa jest nie do pokonania - również i dla mnie - bo jak tu zrozumieć, co pisze na takiej pamiątkowej tablicy?
W końcu docieram do jakiejś bramy w kamiennym murze, ale jest na głucho zamknięta...

Za nią - w centralnym punkcie klasztornego miasteczka jest okrągły kościół – podobny do tych, które oglądałem w Etiopii. Najbardziej okazałym budynkiem jest jednak odrestaurowana biblioteka, mieszcząca wiekowe manuskrypty. Mnie jednak bardziej podobają się stare chatki zakonników zwieszone na skale ponad urwiskiem. Co chwila znikają w przepływających obłokach... Jestem przecież na wysokości ponad 2500 metrów...
Ta z kolei budowla jako jedyna wygląda na wzniesioną współcześnie...
Po skałach poniżej klasztornych murów hasa spora rodzina małp.
Kamienne domki mieszczące cele zakonników rozmieszczone są na różnych poziomach. Pomiędzy nimi przebiegają wyboiste ścieżki. Czasem udawało mi się sfotografować zakonnika w okrągłej czapce przemykającego taką uliczką.
W końcu jakiś chłopak - być może klasztorny nowicjusz używając jedynego pewnie znanego mu angielskiego słowa: Come! zaprowadził mnie do pomieszczenia na pięterku w jednej z solidniej wyglądających budowli.
Przed wejściem do izby kazali mi zdjąć buty, a potem posadzili na takim paradnym krześle.
Starszy, brodaty abuna przyniósł filiżankę i cukier w szklaneczce - to był gratisowy poczęstunek: słodka i mocna herbata i ciepły jeszcze chlebowy placek. Siorbiąc gorący wywar spoglądałem na rozwieszone na ścianach malowidła z różnych okresów przedstawiające koptyjskich świętych i przeorów klasztoru.
Mój abuna nie znał żadnego europejskiego języka, aby objaśnić mi, kto jest kto... Podsunął mi za to broszurkę po angielsku, w której wyczytałem: „...klasztor założył w 1361 roku abuna Filipos. Przybył tu z okolic Kerenu gdyż wolał na tym odludziu słuchać ryku lwów niż tam być wydanym na pokusy kobiet...”

Widziałem jak na dziedzińcu zakonnicy troskliwie zakrywali rezerwuar z tak cenną tu deszczową wodą. Jak widać niewiele się tu od czasów Filiposa zmieniło, tylko lwów już nie ma.

Czułem, że ta cała ceremonia to standardowy sposób traktowania każdego docierającego tu turysty. Jak zobaczyć coś bardziej autentycznego?  Zwykłe życie mnichów... Nie sposób było się dogadać. Zaryzykowałem i ruszyłem śladem takiego zakonnika.
No i udało się: dotarłem na małe podwórko między kamiennymi domkami, gdzie pod miniaturowym  podcieniem siedziało kilku zakonników. Byli zaskoczeni moją obecnością, ale gdy ich pozdrowiłem gestami zaprosili abym usiadł na plecionym stołku. Uśmiechając się niepewnie wyciągnąłem aparat. Nie protestowali... I tak powstały te najciekawsze zdjęcia z Debre Bizen...
To biedni ludzie, żyjący tu w izolacji i w bardzo skromnych warunkach. Zwróciłem uwagę, że niektóre sprzęty w podwórku zrobione były z drewnianych skrzynek po radzieckiej amunicji - to pamiątki po walkach ostatniej wojny.
Pięknie zdobiona, srebrna - jak mi się wydawało - dżabana stała na węglu drzewnym. W niej gotowała się czarna jak smoła kawa rozsiewając wokół przyjemny aromat.
Kucharz obsługujący starych zakonników rozlał napój do małych czarek. Jedna z nich trafiła do mnie. Jakże mi ta kawa smakowała na tym odludziu!....
Na dużym płaskim koszyku leżały połamane kawałki yndżery - placka wypiekanego także w sąsiedniej Etiopii ze zmielonego tefu - zboża nie spotykanego w Europie. Maczaliśmy kawałki yndżery w pikantnej czerwonej papce i pojadaliśmy. Pokazałem im kilka zdjęć z Polski - przy braku znajomości języków trudno mi było z nimi o czymkolwiek rozmawiać...
Wkrótce musiałem ich pożegnać - napłynęło więcej chmur i zaczęło mżyć, a ja musiałem jeszcze zejść do Nefasit i znaleźć transport do Asmary. Wędrówka w dół znaną trasą i bez przystanków na zdjęcia zabrała mi już tylko 1,5 godziny.  W Nefasit złapałem zbiorową taksówkę - za jedno miejsce zapłaciłem po targach 40000 nakfa.

W Asmarze świeciło jeszcze słońce. Należał mi się odpoczynek. Tym bardziej, że kolejnego dnia zamierzałem ruszyć w kierunku sudańskiej granicy - do Kerenu...

Ale o tym już na kolejnej stronie...

   

>>>>>Przejście do kolejnej części relacji z Erytrei

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory