tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos Część druga ***** Part two |
Między Kibo i Mawenzi Po kolejnej nocy, spędzonej tym razem na twardych deskach podłogi starego schroniska w Horombo długo rozcierałem zbolałe członki. Mycie w lodowatej wodzie strząsa z nas resztki snu. Pogodny poranek odsłonił piękny widok na oba szczyty: piętrzący się ponad schroniskiem skalisty Mawenzi, który przypomina ruiny jakiegoś potężnego zamczyska i wciąż odległy, ośnieżony Kibo. Ruszamy na trasę...Po trzech kwadransach marszu zatrzymuję się przy tablicy “Last water”. Ostatnia woda, trzeba tu się zaopatrzyć w zapas, który wystarczy aż do powrotu do tego miejsca. Kilkulitrowy plastykowy baniak wędruje do plecaka. Czeka mnie teraz trudna wspinaczka na siodło pod Mawenzi. Wieje chłodny, przenikliwy wiatr, przekroczyłem już granicę czterech tysięcy metrów i coraz trudniej oddychać. |
||
Przystaję na kwadrans przy drogowskazie pod stromą ścianą Mawenzi. Nikła ścieżka odgałęziająca się w prawo prowadzi stąd na wierzchołek “góry duchów”. Wczoraj w Horombo Ndugu opowiadał, że według murzyńskich wierzeń na Kibo spotykają się dusze zmarłych mężczyzn, a na Mawenzi - kobiet. Podobno nocami między skalnymi filarami wierzchołka słychać jakieś jęki i szepty. - To kołaczą się dusze niewiernych żon, sam byłem i słyszałem! - zapewniał Ndugu. | ||
Kibo |
Na przełęczy zastałem Jima, który wyszedł wcześniej i teraz odpoczywał tu ze swoim tragarzem. Kiedy fotografuję ich na tle ośnieżonego szczytu Murzyn rzuca się w moim kierunku z wyciągniętą ręką: - Kumi szylingi! Dziesięć szylingów! Zbywamy go śmiechem. Po przekroczeniu przełęczy zaczyna się łagodne zejście w dół. Piękny widok: cały Kibo jak na dłoni, widać krętą nitkę ścieżki i trzecie schronisko. Dzieli nas od niego kilka kilometrów pustynnej, nieco nachylonej równiny, która tylko miejscami usiana jest pojedynczymi kamieniami. |
|
Leżące na przeciwległym stoku schronisko zdaje się być o wyciągnięcie ręki. - To złudzenie, czeka nas jeszcze 2,5 godziny marszu! - prostuje czarny chłopak. Idziemy - ja pierwszy, dalej Jim, wreszcie tragarz ze swoim bagażem na głowie. Kiedyś od jakiegoś turysty dostał zupełnie porządny plecak. Tradycja jest jednak silniejsza - nosi go na głowie razem z wiązką chrustu. Pionierki miękko grzęzną w żółtym pyle pokrywającym płaskowyż. Żółta pustynia całkowicie pozbawiona roślinności mimo woli kojarzy się z idealnym lądowiskiem dla samolotów. Nachylenie stoku na podejściu do schroniska nie jest duże, ale idzie się coraz trudniej. Krótki oddech, piekielny ból głowy i łomot w skroniach. Nogi odmawiają posłuszeństwa, każdy ruch zaczyna wymagać kolosalnego wysiłku woli i mięśni. Stopka za stopką - nigdy w życiu tak się nie wlokłem... |
||
Trzecie schronisko nazywa się Kibo Hut i leży na wysokości prawie pięciu tysięcy metrów. Marzeń o gorącej herbacie niestety długo nie daje się ty zrealizować; benzynowy “juwel”, wierny towarzysz moich wędrówek nie chce już na tej wysokości pracować. Ratuje nas tragarz ze swoją wiązką chrustu. Przygotowujemy posłania w nie wykończonym baraku nowego schroniska (dotychczas był tu tylko szałasy z falistej blachy). Nie ma mowy o jakimkolwiek posiłku - organizm nic nie przyjmuje. Na kolację herbata i potrójna porcja przeciwbólowych proszków. Karen i Russ przychodzą dopiero o piątej. |
||
Atakujemy nocą Wątpię, czy ktokolwiek z nas spał tej trzeciej nocy. Ndugu wyciąga nas ze śpiworów już o pierwszej. Dygoczemy z zimna. Ogrzewamy zgrabiałe dłonie o kubki z herbatą i w drogę. Mimo pełni księżyca niewiele można zobaczyć - przed nami stromizna pokryta żwirem i drobnymi kamieniami. Po niej zakosami biegnie coś, co dyrekcja KNP na pewno chciałaby nazwać ścieżką. Bez przerwy osuwamy się po tym rumowisku. Dwa kroki w górę, zjazd w dół i znów od początku. Wbijam czuby pionierek w osypisko jak w śnieg - trochę pomaga. W świetle słabej latarki widzę migające przede mną kalosze tragarza. W idealnej, panującej wokół ciszy każde stąpnięcie i chrzęst kamieni daje efekt równy niemal grzmotowi. Mało tlenu, szeroko otwarte usta łapczywie chwytają lodowate powietrze. Idziemy w trójkę; Ndugu i Amerykanie zostali gdzieś w dole. W połowie drogi odpoczywamy przez chwilę pod skalnym nawisem tzw. Groty Meyera. Nosi ona imię niemieckiego podróżnika, który w 1889 roku pierwszy stanął na szczycie. Przytulony do towarzyszy zastanawiam się dlaczego wszyscy wchodzą na Kibo nocą. Przypuszczalnie dlatego by do minimum ograniczyć okres przebywania w niekorzystnych dla organizmu, wysokościowych warunkach, gdzie nie ma mowy o normalnym odżywianiu się i wypoczynku (następnego dnia schodzi się od razu aż do Horombo). Ale być może również dlatego, aby nie widzieć przed sobą kilkuset metrów tego piekielnego osypiska. Idąc w nocy turysta ma nadzieję, że ta ściana płaczu lada moment się skończy. W dzień nie ma takich złudzeń. |
||
Gillman's Point (w drodze powrotnej) |
W rzeczywistości żwirowisko kończy się dopiero pod samą krawędzią krateru. Między dużymi głazami dostrzegam tu pierwsze, białe języki śniegu. O 4.30 lawirując wśród skał osiągamy Gillman’s Point - najniższy punkt położony na krawędzi krateru. Stanowczo za wcześnie! Dzwonię zębami i przeklinam w myślach przewodnika. Jak on to obliczył? Księżyc wprawdzie zaszedł, ale do świtu jeszcze półtorej godziny! Jest zbyt zimno, aby tu czekać na słońce. Idziemy wyżej - na Uhuru - najwyższą kulminację, która jest akurat po przeciwnej stronie krateru... | |
Przeciśnięcie się przez skalne szczeliny między głazami wymaga czasami wyczynów wręcz akrobatycznych. A trudno być akrobatą jeśli jest się przemarzniętym do szpiku kości. Skostniali z zimna poruszamy się na zesztywniałych nogach jak manekiny. Na szczęście wkrótce wychodzimy na lekko nachylony, odkryty grzbiet. Podłoże pod stopami ugina się miękko - to wulkaniczne popioły. | ||
Mawenzi fotografowane z Kibo przed wschodem słońca |
Tracę rachubę czasu. Zataczając się, powoli
brniemy dalej. Niebo jaśnieje na wschodzie gdy stajemy obok kopczyka kamieni, w którym
zatkniętych jest kilka postrzępionych proporczyków. Więc to już tutaj? Ściskamy
sobie dłonie. Tragarz wyjmuje z blaszanej skrzynki jakiś zeszyt, do którego
zgrabiałymi palcami wpisujemy swoje nazwiska.
Czekając na słońce przeżywam kolejny zawód - woda w plastykowej butelce, którą niosłem pod skafandrem zamieniła się w bryłę lodu. Trzeba opanować pragnienie... |
|
Z trudem dociera do mojej świadomości, że jesteśmy przecież na Uhuru Peak - na najwyższej kulminacji Afryki wyrastającej na: 5895 metrów ponad poziom morza. Wstający dzień odsłania elementy fantastycznego krajobrazu. Owalne zagłębienie dawnego krateru ma 200, może 300 metrów głębokości, na jego dnie stoją przedziwne, wyostrzone formy powstałe z topniejącego lodu. Na zewnątrz zaś krateru trzaskające i osuwające się z hukiem gigantyczne lodowce. | ||
-
Chodźcie już, zdjęcia zrobicie po drodze - trzeźwo myślący Murzyn nakłania nas do
powrotu. Schodzimy. Po drodze Jim robi to jedno jedyne pamiątkowe zdjęcie.
Przychodzi w końcu moment, kiedy czerwona tarcza słońca wystrzela nagle ponad potężnym masywem
Mawenzi. Kilkudziesięciometrowe ściany lodowców zapalają się czerwono-złotym
blaskiem. To jest właśnie to miejsce i ta chwila! I po to warto tu było
przyjść... Wojciech Dąbrowski |
|
|
Powyższy
tekst został opublikowany po raz pierwszy w magazynie "IMT Światowid" w
maju 1977 roku...
Z relacji innych polskich trampów, którzy ostatnio wchodzili na Kilimandżaro wynika, że warunki wspinaczki niewiele się zmieniły - wzrosły jedynie opłaty... |
Przejście do strony "Moje podróże" Back to main travel page