Wyprawa na wyspy Oceanu Indyjskiego - 2010 - Indian Ocean Expedition

Część II - Prowincja  -   Part two - The countryside

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


In November 2010 I was sailing aboard French expedition ship "Marion Dufresne" to the French Southern Lands - Terres Australes. The complete route Reunion to Reunion exceeded 8000 km. Hot news from my journey (in English) you can find in my travellog. After visiting Crozet and Kerguelen we set sails to the islands of Saint Paul and Amsterdam... I disembarked on Mauritius. i have been to Mauritius before, but only very short time...

 

W listopadzie 2010 płynąłem na  francuskim statku ekspedycyjnym "Marion Dufresne" do Francuskich Terytoriów Południowych - Terres Australes. Po odwiedzeniu zimnych i wietrznych archipelagów Crozeta i Kerguelena oraz nieco cieplejszego Amsterdamu nasz statek wrócił do tropików. Pożegnałem go na wyspie Mauritius. Znałem tę wyspę z poprzednich podróży, kiedyś ją zwiedzałem, ale był to bardzo krótki pobyt. Korzystając z nadarzającej się okazji postanowiłem przyjrzeć się Mauritiusowi bliżej, a przy okazji poznać drugą wyspę wchodzącą w skład wyspiarskiego państwa: Rodrigues.

 

 

Pierwsze dni po zejściu na ląd spędziłem na zwiedzaniu stolicy Mauritiusa Port Louis.  Potem, korzystając z transportu publicznego postanowiłem zwiedzić mniejsze miejscowości i turystyczne ciekawostki wyspy. Najtaniej można to zrealizować korzystając z państwowych autobusów kompanii UBS. Niektóre z nich mają tył ozdobiony dość wymownym apelem. Widać korupcja jest poważnym problemem nawet w tym małym, wyspiarskim kraju!

Publiczne autobusy są tanie: z Port Louis do Eureki płaci się 20 rupii, do Pamplemousses - 23, do Flic-en-Flac - 25, ale wloką się niemiłosiernie, często stając po drodze. Ale może to być również ich zaleta, pozwalająca na obserwację codziennego życia.

 

Natomiast podróżując w małej grupie warto rozważyć wynajęcie samochodu osobowego z kierowcą na cały dzień - kosztuje to około 3000 rupii (czyli około 100 USD)

 

 

 

 

Port Louis - stolica wyspy - położona jest na zachodnim wybrzeżu. Ale do najładniejszych plaż przy których zbudowano ośrodki wypoczynkowe dla turystów jest stąd daleko. Turyści przybywający na Mauritius w ramach grup organizowanych przez wielkie biura podróży z reguły zabierani są z lotniska nie do stolicy wyspy, ale do ośrodków wczasowych na wybrzeżu.

 

Stolica wyspy jest za to dogodnym węzłem komunikacyjnym, z którego wyruszają autobusy publicznego transportu.

Rozkłady jazdy nie są nigdzie oficjalnie wywieszone, ale po przyjściu na terminal można zapytać dowolnego kierowcę busu, a ten wskaże właściwy pojazd.  

Wnętrze typowego autobusu to twarde ławki obite ceratą i po pięć siedzeń w rzędzie. Bilety kupuje się w autobusie od konduktora, który drukuje je na archaicznej maszynce:

Mauritius' public bus:    

 

 

 

Pojazdy nie mają klimatyzacji. Przez lekko uchylone okienka do środka dostaje się strumień powietrza, który trochę chłodzi pasażerów, ale i tak jest gorąco. Więc takie obrazki na dłuższych trasach nie należą do rzadkości:

 

 

 

 

I  

.

 

  Ale taka podróż przez wyspę stwarza okazję do podziwiania krajobrazu.  Z płaskowyżu na którym dominują płaskie i zielone plantacje trzciny cukrowej wyrastają wzniesienia - często o bardzo urozmaiconych kształtach. 

W takim krajobrazie jechałem na moja pierwszą pozamiejską wycieczkę - do Eureka Plantation House.

 

     

 

 

 

 

 

Aby znaleźć sie na dawnej plantacji trzeba wysiąść z autobusu w Moka i cofnąć sie szosa około 400 metrów. U stóp malowniczego szczytu znajdziecie tam dawną rezydencję plantatorów zamieniona obecnie na muzeum (za wstęp pobierają 180 rupii)

   

 

Y  

 

Odwiedzający, podzieleni na małe grupy (czasem trzeba trochę poczekać) oprowadzani są po poszczególnych pomieszczeniach przez przewodniczkę:

     

     

Eureka Plantation House

 

 

 

 

  Jadalnia, salon, sypialnie... We wszystkich pokojach zachowały się oryginalne sprzęty i bibeloty - głównie z epoki wiktoriańskiej.
     

 

 

        

 

 

 

W pokoju muzycznym jest nawet mały fortepian... Wszystko to oddaje warunki, w których żyły rodziny zamożnych plantatorów. Eureka na pewno warta jest odwiedzenia.

 

 

 

Jeszcze tego samego poranka dotarłem autobusem do nadmorskiej miejscowości o zabawnej nazwie Flic-en-Flac. To małe miasteczko o ciasnych uliczkach na południe od Port Louis ma wybitnie wczasowy charakter. Jest kilka pensjonatów i dwa niewielkie plażowe hoteliki. Wieżowców jeszcze nie wybudowano:

 

 

 

 

     
W przelotowej ulicy przebiegającej równolegle do wybrzeża czekają sklepiki z pamiątkami i kafejki.

 

Sama plaża na południe od miasteczka nie jest zbyt efektowna (jak widać na zdjęciu poniżej) ale ma w tle malowniczą górę Le Morne Brabant, która wg podań była schronieniem zbiegłych z plantacji niewolników:

 

     

     

Zajrzałem do plażowych hotelików Flic-en-Flac. Oględziny wypadły całkiem nieźle: zadbane, jednopiętrowe bungalowy rozrzucone są wśród tropikalnego ogrodu. Tu mieszkają grupy zagranicznych turystów z Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii:

 

 

 

 

 

I mimo, że hotelik stoi przy plaży jest tu mały basen, w którym mozna się ochłodzić w skwarny, tropikalny dzień:

     

 

   

Dla chętnych na plaży przed hotelem przygotowano leżaki pod parasolami. To raj dla takich, którzy chcą wypocząć z daleka od tłumu, ale nie jest to miejsce dla takich, którzy chcą wieczorem poszaleć na dyskotece:

 

     
    Drugi hotelik jest nieci większy. Można przed nim zagrać w siatkówkę. Tylko chętnych jakoś niewielu - kto w tym wilgotnym upale znajdzie jeszcze tyle energii by biegać po piasku?
     

     

Flic-en-Flac. Architektura tego drugiego hotelu już tak nie zachwyca, ale jak widać wszystkie pokoje maja tu balkoniki z widokiem na ocean:

     

 

 

 

 

Na północ od "strefy hotelowej" ciągnie się kawałek tamaryszkowego lasu i tu jest plaża publiczna, na która przyjeżdżają obywatele Mauritiusa zamieszkujący w głębi wyspy:

   

 

     
    Parkingów tu jeszcze nie przygotowano, więc zostawiają samochody pod tamaryszkami i biegną do kąpieli. Biały pas rafy koralowej widać w odległości jakichś 100 metrów od brzegu, ale wchodząc po białym piasku do wody też trzeba uważać, bo tu i ówdzie wystają z niego koralowe skałki:
     

     

W pobliżu Flic-en-Flac, u stóp malowniczej góry Mt Rempart kilka lat temu otwarto Casela Nature & Leisure Park.

Od głównej szosy to około 300 metrów pieszo w kierunku wzgórz. 

Port    

  Casela to typowy safari park dla turystów. Oferuje przejażdzkę wśród afrykańskich zwierząt (zebry, antylopy, strusie...) Karmienie małych zwierząt, łowienie ryb - tilapii. Sztandarową atrakcja (dla bogatych jest spacer z oswojonymi lwami (2300 rupii) i zdjęcie z drapieżnym kotem (lwem lub gepardem) za 500. Ubodzy turyści mogą popatrzeć na lwy z platformy za 100. Do tego dochodzi opłata za wejście do parku: 300 (płacimy prawie dwa razy drożej od tubylców). Może bym się skusił na samo wejście, ale była już godzina 16, a o 17 zamykali.  Widziałem wszystkie te zwierzęta wielokrotnie na wolności, ale zgodzę się, że dla początkujących podróżników może to być atrakcja.

Popatrzyłem zatem na pięknie kwitnące drzewa i wróciłem na szosę

     
     
 v  

Przyszło mi poczekać dobre pół godziny w otoczeniu tej tropikalnej roślinności zanim nadjechał autobus. Dobrze, że nadjechał. Ostrzegano mnie, że po 17.00 publiczny transport międzymiastowy niemal całkowicie tu zamiera. 

 

 

N

 

 

Kolejnego dnia wybrałem sie publicznym autobusem z Port Louis do ogrodu botanicznego Pamplemousses. Koronkowa brama wejściowa jest bardzo reprezentacyjna. zaraz za nią trzeba zapłacić 100 MUR (nieco ponad 3 dolary) za wstęp:

     
     

Ogród założony został w czasach, gdy na Mauritiusie panowali Francuzi. W 1767 posadzono tu warzywa, drzewa owocowe i krzewy z całego świata. Między innymi słynne victoria regia o lisciach jak wielkie płaskie talerze, sprowadzone z Amazonii: 

 

 

W ogrodzie Pamplemouses zobaczyć można wspaniałą kolekcję 80 różnych gatunków palm, sprowadzonych z różnych zakątków świata. Jest tu między innymi piękna aleja palm królewskich (na zdjęciu obok).

D

 

 

 

  Spośród tych najbardziej niezwykłych i najrzadszych drzew na pewno zwróci waszą uwagę talipot palm (na zdjęciu obok).

Ta gigantyczna palma zakwita tylko raz, po 60-70 latach życia i potem obumiera.

     

   

 

 

   

W osobnym stawie kwitną wodne lilie i kwiaty lotosu. Przyznacie, że są bardzo fotogeniczne:

     

     

Trzeba tylko mieć odpowiedni teleobiektyw (zoom) do aparatu fotograficznego:

 

     
   

W obrebie ogrodu jst także "spice corner" - kącik z drzewami korzennymi takimi jak goździki lub gałka muszkatołowa.

Natomiast ci spośród odwiedzających, którzy wcześniej nie widzieli drzew banianowych maja tu okazję sfotografować wielki okaz: 

     

 

 

   

W północnym kącie ogrodu stoi zabytkowy pawilon nazywany Chateau de Mon Plaisir. W kilku salach na parterze zorganizowana jest wystawa czarno-białych fotografii przedstawiających najnowszą historię Mauritiusa.

     

   

 

 

   

Z ciekawostek zobaczyć tu można model prasy do wyciskania soku z trzciny cukrowej i wielkie żeliwne kotły w których warzono karmel:

   

 

 

 

    Do Port Louis wróciłem jak zawsze publicznym busem.
 

Dla tych podróżników, którzy przybywają na Mauritius samolotem i nie chcą mieszkać w hałaśliwej i zadymionej stolicy państwa dobrym rozwiązaniem może być wybranie na swoją bazę Mahebourga - małego miasteczka na wschodnim wybrzeżu, położonego w bezpośrednim sąsiedztwie portu lotniczego - taksówkarze biorą 10 dolarów za kurs z lotniska do hotelików w Mahebourgu. Ja też wybrałem taka opcję, gdy po powrocie z siostrzanej wyspy Rodrigues zamierzałem poświęcić jeszcze kolejne dwa dni na zwiedzanie Mauritiusa.

 

Tutaj możecie otworzyć i wydrukować nieco dokładniejszą mapę wyspy, pokazującą niemal wszystkie drogi. 

   

Nie znając dokladnie Mahebourga i jego taniej bazy hotelowej zarezerwowałem przez internet dość drogi pokój ze śniadaniem w ładnie położonym na samym wybrzeżu "Auberge Aquarella" Tu niestety musiałem zapłacić aż 55 euro za noc. Za to mogłem tam korzystać z internetu i małego basenu, a z balkonu miałem taki oto piękny widok:

 

     

 

    A to jeden z dwóch pawilonów mojej "Aquarelli":
     

     
     

 

 

 

 

Już na miejscu zorientowałem się, że dla trampa znacznie korzystniejsze ceny oferuje Orient Guest House (na zdjęciu obok), Tu można dostać pokój już za 700 rupii, a jeśli ktoś życzy sobie śniadanie, to dopłaca jeszcze kolejne sto.

Adres: Holandais Street,  Mahebourg

e-mail: orient@intnet.mu

 

 

 

 

 

Mahebourg jest cichym miasteczkiem ukrytym wśród tropikalnej roślinności, które z powodzeniem można zwiedzać na piechotę:

     
     

     

  I tutaj również trwał sezon zbiorów owoców liczi (lychee). Całe ich wiązki oferowano w wielu ulicznych kramach. Te dorodne sprzedawali po 2 rupie za sztukę czyli za jedno euro dostawałem kiść 20 owoców.

 

 

 

 

 

 

 

W poniedziałki w Mahebourgu odbywa cotygodniowy Grand Marche czyli targ. Pomaszerowałem tam wcześnie, ale okazało się, że mogłem spokojnie dłużej pospać, bo przekupnie zjeżdżają się dopiero po 8.00:

     

     
     

Wśród handlarzy dominowali Hindusi. W ich kramach można było kupić między innymi paczkowane przyprawy...

     

     
     

... ale także pęczki egzotycznej dla nas wanilii, która uprawiana jest na tej wyspie. Te większe pęczki sprzedają po 700 rupii. Z braku turystycznych pamiątek można taką wanilię zabrać do Polski i obdarować całą rodzinę!

     

     
     

Jest także wybór różnych tekstyliów - miedzi innymi wzorzyste kilimy, dywaniki, makatki:

     
     
    A z takich materiałów sprzedawanych "na metry" szyje się na Mauritiusie nie tylko zasłony, ale także kobiece sari...
     
     
   

 

Na północ od miasteczka rozsiadła się na wybrzeżu Lwia Góra - Lion Mountain lub Mt du Lion. Najlepiej ja oglądać z pomostu na Pointe des Regates:

     

     
     

Naprzeciw miejskiej przystani leży niewielka wysepka, do której można dopłynąć łodzią lub motorówką. Na zasobnych w gotówkę smakoszy czeka tam restauracja:

     

     
     

 

     
Mało kto z turystów wie, że właśnie tutaj, w okolicach dzisiejszego Mahebuorga zaczęła się kolonizacja Mauritiusa. jako pierwsi w roku 1598 wylądowali tu Holendrzy, nazywając wyspę Mauritius od imienia księcia Maurycego de Nassau. Upamietnia to tablica wmurowana na wybrzeżu.

Potem wyspę opanowali Francuzi, zmieniając jej nazwę na Ile de France. W okresie wojen napoleońskich, w roku 1810 Anglicy próbowani zająć Mauritius.  W zatoce Bay of Grand Port rozegrała się wtedy bitwa morska, w której zwyciężyła eskadra francuska. Upamiętnia tę bitwę obelisk ustawiony na nabrzeżu:

 

 

     

     
   

W cztery lata później Anglicy bez żadnych strat zajęli wyspę, przywracając jej pierwotną nazwę  - Mauritius. Z tamtych czasów pozostała w Mahebourgu tylko mała wieża obronna:

 

     

Po zniesieniu niewolnictwa w połowie XIX wieku do pracy na wyspie sprowadzono z Indii tysiące Hindusów. A oni przywieźli ze sobą buddyzm. Nie dziwi zatem obecność okazałego posągu Buddy przy przystani Mahebourga:

 

     
     

W zatoce Bay of Grand Port leży kilka małych wysp. Jedną z nich - Ile aux Aigrettes widziałem z okna mojego hotelu:

     

 

 

 

     

Ta sama wysepka fotografowana wczesnym rankiem, przy dobrym nasłonecznecznieniu prezentuje się znacznie ciekawiej, ale nie ma tam plaż. Mówiono mi, ze na wyspie jest rezerwat morskiego ptactwa:

 

 

 f

 

 

Kolejna wyspa leży już nieco dalej - w łańcuchu rafy koralowej otaczającej Mauritius. Jest tam (słabo widoczna na zdjęciu) latarnia morska. Właściciele motorówek oferują wycieczki na wysepki zatoki. Ale trzeba zebrać minimum 4 osoby i wtedy koszt wynosi 1500 MUR na osobę...

 

   

Korzystając z publicznego autobusu postanowiłem wybrać się z Mahebourga publicznym autobusem za jedne 18 rupii do odległej o 6 kilometrów i bardzo wychwalanej w przewodnikach Blue Bay - Błękitnej Zatoki:

 

 

 

 

 

.

 

Okazało się, ze w Blue Bay jest ładna, publiczna i bezpłatna plaża na która w świąteczny dzień (była właśnie niedziela) ściągają całe hinduskie rodziny z prowiantami, zapasem napojów itd...

 

 t

 

 

Siadają na rozłożonych płachtach i... jedzą, piją... Do wody biegają w zasadzie tylko dzieci. Być może dlatego, że hinduska obyczajowość nie pozwala kobiecie publicznie odsłaniać ciała.

 

 

 

 

Tutejsze wyrostki popijają piwo (szybko uderza do głowy w panującym upale), grają na bębnach i podśpiewują...

     

N

   

W Blue Bay jest jeden niewielki hotelik, można wypożyczyć motorówkę by pływać po zatoce lub po prostu odpocząć pod parasolem patrząc na bajeczne kolory wód zatoki. Bo słońce w środku dnia jest bardzo dokuczliwe.

     
    Próbowałem potem wracać do Mahebourga brzegiem zatoki, ale okazło sie to niewykonalne. Wzdłuż brzegu wybudowano tu liczne wille, a te ogrodzone są wysokimi murami, łącznie z odcinkami plaży - musiałem wrócić na drogę i wobec braku autobusu pomaszerować pieszo.
     

 

In

 

 

 

 

Dało mi to okazje do podziwiania tutejszej roślinności, na przykład wspaniale kwitnących krzewów frangipani:

     
     

Te z kolei kwiaty widywałem w strefie tropikalnej bardzo często, ale do dziś nie jestem pewien ich nazwy. Kiedyś jakiś krajowiec mówił o nich "alamond flowers". Może wy wiecie, jaka jest ich poprawna nazwa?

   

 

Na Mauritiusie rośnie wiele kokosowych palm, ale sadzi się je tutaj jako drzewa dekoracyjne. Bo komu by się chciało wspinać na nie, by odcinać orzechy. Albo wydłubywać koprę? To nie Pacyfik, gdzie sprzedaż kopry jest często jedynym źródłem dochodu mieszkańców malej wysepki!

 

Kolejnego dnia postanowiłem wynająć na cały dzień samochód z kierowcą, by dotrzeć do tych miejsc na wyspie do których trudno dojechać publicznym transportem, bo na przykład jada tam tylko dwa autobusy na dzień i to nie z Mahebourga, a z Port Louis. Z kierowca skontaktował mnie właściciel hoteliku. Wytargowałem cenę: 2500 rupii, z grubsza omówiłem trasę (potem okazało się, że lepiej by było zapisać ją na papierze, bo kierowcy pod koniec dnia pogorszyła się pamięć)  i pojechaliśmy - najpierw kierując się z Mahebourga wzdłuż wybrzeża na północ:

 

     
   

 

Za Mahebourgiem w polu widzenia pokazały się plantacje trzciny cukrowej: 

     
 

 

J

 

 

Odbilismy wsród tej trzciny nieco w głąb lądu, by odwiedzić reklamowane w prospektach Domaine de Chasser albo Kestrel Valley. Nie bardzo wiedziałem czego tam oczekiwać.  U stóp zalesionego wzgórza była brama, przy której trzeba było zostawić samochód, zapłacić 180 MUR za wstęp i dalej terenowy wóz właścicieli powiózł mnie na szczyt wzgórza, gdzie zbudowali restaurację pod strzechą. 

   

Widok na morze (zdjęcie powyżej) z tarasu obok restauracji nie był wcale rewelacyjny i dlatego uważam, że instytucja jest przereklamowana i zbyt droga. Ja o tym nie wiedziałem, wy wiecie i sami zdecydujecie czy warto tu poświęcić czas i pieniądze...  Jedyne, co mnie zaciekawiło, to spojrzenie na Lwia Górę z przeciwnej strony - wcale nie przypominała leżącego lwa:

     

     

Po powrocie na wybrzeże przejeżdżaliśmy przez małe rybackie wioski ocienione palmami, w których toczyło się leniwe życie... To mniej znana twarz Mauritiusa: 

 

   

     
     

Warto przystanąć na cyplu, z którego francuska bateria ostrzeliwała angielskie okręty podczas pamiętnej bitwy morskiej w 1810 roku. Armaty wciąż u stoją, wycelowane w ocean:

     

     
     

Zielone góry w wielu miejscach dotykają tu morskiego brzegu. Ten odcinek wybrzeża jest bardzo malowniczy i chyba nie ma innego, podobnego na całym Mauritiusie. Niestety przy robieniu zdjęć przeszkadzała mi spływająca z gór niebieska mgiełka:

     

     
    Za tymi stromymi i groźnie wyglądającymi klifami wzgórza opadają ku morzu i krajobraz staje się bardziej przyjazny. W małych zatokach pojawiają się plaże, a przy nich hotele i bungalowy. Warto zatrzymać się dla zdjęć w miasteczku Trou d'Eau Douce  naprzeciwko którego leży malownicza wysepka z idyllicznymi plażami: Ile aux Cerfs:
     

     
    W samym miasteczku, tuż przy plaży znajdziecie pozostałości małego fortu wzniesionego z kamienia. Warto wspiąć się na te mury dla widoku wybrzeża.
     

     
     

W dali majaczą górskie szczyty o fantazyjnych niekiedy kształtach:

     

     
    A samą plaże w Trou... choć jest raczej wąska ja bym na pewno umieścił na liście "The best of Mauritius". To właśnie takie plaże śnią się marzycielom w krajach pokrytych śniegiem i nękanych zimnym wiatrem.
     

     

  Przy drodze, wąskiej, ale na całej długości pokrytej asfaltem coraz częściej pojawiały się flamboyanty - the flame trees - jak nazywają je Anglosasi. Rzeczywiście - gdy całe takie drzewo pokryte jest czerwono-pomarańczowymi kwiatami to przypomina ognisty parasol.

 

Kazałem zboczyć kierowcy z szosy w kierunku Constance, gdzie na małej wysepce Hindusi zbudowali niewielka, ale bardzo fotogeniczną świątynię Shiv Mandir:

     

     
     

Ponad świątynią powiewają czerwone flagi, co u niektórych może budzić niemiłe skojarzenia:

     
     

     
     

W świątyni było zupełnie pusto. I choć Mauritius stał się już bardzo turystycznym krajem to na szczęście nikt tu jeszcze nie wpadł na pomysł, by pobierać opłaty za wstęp.

     

     

  Przy schodach zobaczycie posąg byka - to podobno byk jest symbolem boga Sziwy.

A to, jak mi się wydaje posąg strażnika świątyni.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Naprzeciw świątyni, po drugiej stronie zatoki pod palmami ukryty jest luksusowy ośrodek wypoczynkowy.    
     
     
    Jadąc dalej szosą na północ przystanęliśmy na moją prośbę w wiosce Poudre d'Or. Ponad polem trzciny cukrowej zauważyłem otoczony palmami kościół, który przypomniał mi oglądany kiedyś na wybrzeżu Tanzanii misyjny kościół w Bagamojo:
     

     
    Ten katolicki kościółek Marie - Reine (Marii Królowej) okazał się  bardzo skromny, ale mimo południa był otwarty... Zbudowano go w 1847 roku.
     

     

  Na wybrzeżu w tej samej wiosce stoi skromny pomnik poświecony ofiarom katastrofy okrętu, która w XIX wieku miała miejsce w pobliżu. W oparciu o relacje z tej katastrofy powstała powieść o dwojgu kochanków, którzy byli na pokładzie" Paul et Virginie" Te postaci są na Mauritiusie dobrze znane...
 

 

Kilka kilometrów dalej w miasteczku Goodlands zatrzymaliśmy sie przy typowej hinduskiej świątyni, której wieża, zgodnie z tradycja dekorowana była tysiącami kiczowatych figurynek.

 

W Indiach ogladanie budowli w takim stylu to codzienność podróżnika. Bodaj największe i najbardziej ozdobne oglądałem kiedyś w Madurai.

 
     

 

  W czasach kolonialnych do wyciskania soku z trzciny cukrowej wykorzystywano prasy napędzane siłą wiatraków. Niewiele tych budowli przetrwało do dzisiaj. Czasem tylko w wioskach zobaczyć można zrujnowane kamienne wieże - to właśnie te dawne "sugar mills".

Widząc przy szosie  takiego pięknego, rozłożystego flamboyanta trudno nie przystanąć i nie zrobić zdjęcia.

 

 

Była godzina 14.00 gdy dotarliśmy na Cap Malhereux - przylądek będący północnym krańcem Mauritiusa:

 

     

     
    Naprzeciwko przylądka leży wyspa Ile Plate - Płaska Wyspa, a za nię jeszcze kilka innych - drobniejszych. Tak Ile Plate wygląda w zbliżeniu - jest na pierwszy rzut oka niegościnna i wcale nie taka płaska, przynajmniej na lewym, zachodnim krańcu. Można na nią popłynąć wynajętą motorówką:
     

     
 

Cap Malhereuse - Przylądek Nieszczęśliwy porastają kwitnące flamboyanty. Jak już zapewne zauważyliście - mimo, że językiem urzędowym na Mauritiusie jest angielski to większość geograficznych nazw to nazwy francuskie. Obiektom geograficznym nadawano nazwy w okresie francuskiego panowania kolonialnego i potem ich już nie zmieniono. Dlaczego przetrwały w takiej wersji?  Pewnie dlatego, że ludność wyspy od lat z uporem mówi na co dzień nie po angielsku, ale kreolskim dialektem bardzo zbliżonym do francuskiego.

     

     
    Na przylądku zbudowano mały katolicki kościółek, a właściwie kaplicę Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Stoi ona obok plaży w bardzo pięknej scenerii, wśród kwitnących drzew. To jedno z moich najładniejszych miejsc na Mauritiusie:
     

     
    Niestety czas naglił, bo chciałem tego samego dnia zobaczyć miejsca na południu wyspy.  Przecisnęliśmy się zatem uliczkami Grand Baie - najbardziej turystycznego miasta na Mauritiusie, z licznymi restauracjami, hotelikami, sklepikami i zatoką pełna jachtów. Potem zupełnie niezła droga szybkiego ruchu przeniosła nas na południe.
     
     

Tego podczas mojego pierwszego pobytu na Mauritiusie jeszcze nie było!  Przy szosie koło Grand Bassin powitał mnie gigantyczny posąg młodego boga Sziwy. Ma chyba jakieś 15 metrów wysokości. Czegoś takiego nie widziałem nawet podczas moich czterech podróży do Indii!

 

  Po hindusku to miejsce nazywa się Ganga Talao i jest dla Hindusów najświętszym miejscem na Mauritiusie - mającym miejscowym wyznawcom hinduizmu zastąpić świętą rzekę Ganges.

Świątynny kompleks rozłożył sie nad małym jeziorkiem. Wprowadza do niego taka oto brama:

     

     
    Monumentalnej bramy też nie pamiętam. Musiała zatem powstać nie tak dawno. Można zatem wnioskować, że Hindusi, dominujący w społeczeństwie wyspy liczebnie nie są wcale biedni - skoro stać ich na takie sakralne budowle.
     

     
    Świątynne pawilony przeglądają się w wodach jeziorka. Wygodne schody prowadza od bramy widocznej w górnej części zdjęcia w dół - nad wodę, gdzie odbywają się religijne ceremonie:
     

     
     

Szczęśliwy przypadek sprawił, że trafiłem właśnie na taką ceremonię i to z udziałem sporej grupy hinduskich niewiast ubranych, jak każe tradycja w różnobarwne sari:

     

     

  Udało i sie dyskretnie uchwycić w kilku kadrach co ładniejsze dziewczyny...  :)  Nie śmiałem jednak ich zaczepiać, aby zrozumieć o co tu chodzi. Czy to nabożeństwo ku czci... czy w intencji... czy dla przebłagania boga, który coś ostatnio słabo zrasza deszczem  trzcinowe plantacje?

 

 

 

 

Panowie, owszem, też byli obecni, ale w roli mistrzów ceremonii, czy też kapłanów... Na głowach trzymają lingamy, które jak wiadomo symbolizują siły witalne natury. Niestety te spojrzenia, które posyłają fotografowi nie są zbyt przyjazne...

     

     
 

 

Potem nieśli te lingamy w procesji, a gdy w końcu ustawili je na brzegu jeziorka, to panie zaczęły je polewać rozmaitymi napojami  :) oraz posypywać płatkami kwiatów...  obserwowałem to wszystko jako jedyny białas w okolicy i starałem się nie przeszkadzać. Powiadam wam: pełna egzotyka!

 

 

 

 

Potem niewiasty przeszły pod posagi bogów ustawione na brzegu jeziorka i zapalały przed posągami trociczki. Próbowałem rozpoznawać: ten niebieski z prawej to Sziwa, w środku dobrotliwy Ganesz z głową słonia, a ten z lewej to chyba Wisznu (ale nie jestem pewien):

 

     

     

Raz jeszcze Sziwa. Wszystkie posagi są ponadnaturalnej wielkości. To znaczy....hmmm... Są wyższe od przeciętnego człowieka...

 

     
     
     
     

  Takie ładne i takie smutne... Próbowałem poczekać chwilę - z nadzieją, że któraś z nich się w końcu uśmiechnie. Bez skutku! Okrutny to musi być bóg, który zabrania im w świątyni się uśmiechać!

 

 

 

Było to ciekawe miejsce i bardzo pouczająca wizyta.

 

Potem kierowca oświadczył, że jest już zmęczony i kategorycznie odmówił jazdy do Wodospadów Rochester. Pisanego kontraktu nie było - co mu mogłem zrobić?   Wśród plantacji herbaty wróciliśmy do hotelu przy lotnisku... Słońce chyliło się ku zachodowi...

     

     
     

 

     

After my visit on the proper Mauritius island I sailed to the second island of the Mauritius State - The Rodrigues. My report from Rodrgues you can read here.

 

Po zwiedzeniu macierzystej wyspy Mauritius popłynąłem na drugą co wielkości wyspę tego państwa - Rodrigues. Relację z tej wyspy możecie przeczytać tutaj.

   

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

     
 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory