Part three  - Zambia & Botswana -   Część III

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


 

Trip to Namibia gives a convenient opportunity to visit neighboring countries: South Africa, Botswana and Zambia. Since I know quite well RSA this time I decided to look into Zambia to see once again the famous Victoria Falls - this time from the north side. A major tourist attraction of Botswana is the Okavango Delta, I also decided to include it in the itinerary.

 

 

Wyprawa do Namibii stwarza wygodną okazję do odwiedzenia sąsiednich krajów: RPA, Botswany i Zambii. Ponieważ pierwszy z tych krajów znam dość dobrze postanowiłem tym razem zajrzeć do Zambii, by raz jeszcze spojrzeć na słynne Wodospady Wiktorii - tym razem z północy. A że główną atrakcją turystyczną Botswany jest Delta Okavango, której dotąd nie widziałem postanowiłem także i ją włączyć do planu podróży.

Pojawił się jednak pewien problem: renomowana wypożyczalnia samochodów Avis, z której korzystałem nie zezwalała na wjazd ich samochodem do Zambii, a za papier umożliwiający wjazd do Botswany żądała około 1000 NAD dodatkowej opłaty. Korzystałem z oferty Avisa ponieważ mają oni tylko nowe lub prawie nowe samochody i bardzo sprawny serwis - to na szutrowych drogach Namibii i Botswany było bardzo ważne - mieliśmy przecież przejechać po nich ponad 7000 kilometrów...

Postanowiłem dopłacić za możliwość wjazdu do Botswany. Natomiast zmierzając do Wodospadów Wiktorii w Zambii zamierzałem zostawić samochód Avisa w Katima Mulilo po stronie Namibii - przy przejściu granicznym do Zambii. Potem przejść na piechotę przez most na zambijski brzeg rzeki Zambezi i skorzystać z lokalnego transportu, by dostać się do wodospadów.

Z centrum Katimy do granicznego mostu jest około 4 kilometrów. Możne je przejść pieszo, lecz gdy się ktoś spieszy to jedna z nielicznych taksówek dowiezie podróżnika do przejścia za 10 NAD. Formalności po stronie namibijskiej przebiegają błyskawicznie. Sto metrów dalej jest zaniedbana placówka graniczna Zambii. Funkcjonuje jeszcze po tej stronie rzeki, która dopiero kilkaset metrów poniżej mostu staje się rzeką graniczną. Tu sami wpisujemy się do grubego rejestru. I płacimy po 50 USD opłaty wizowej. Pieczątka do paszportu i możemy pomaszerować przez most na szeroko rozlanej rzece Zambezi (na zdjęciu powyżej). Okazuje się, że most w całości należy do Zambii! 

   

Zambia wygląda już zupełnie inaczej niż Namibia. Dzieci biegają tu boso. Samochody to w większości rupiecie... Okazją podjeżdżamy do osady Shesheke - to jakieś 3 kilometry od mostu. Tam zbiera pasażerów mały minibus jadący do Livingstone. Mamy szczęście - po dwóch kwadransach jest już komplet i odjeżdżamy....

   Szosa, choć z dziurami, jak na Afrykę jest zupełnie niezła. Ale po kilkudziesięciu kilometrach zrywa się pas bieżnika z tylnej opony. Kierowca odrywa go do reszty i próbuje tak jechać dalej, ale po kilku kolejnych kilometrach opona strzela. Wysiadamy. fotografujemy dzieciaki sprzedające przy drodze warzywa. Kierowca zakłada sfatygowaną zapasową oponę. Mimo, ze jedzie teraz wolniutko wystarcza jej tylko na kilkanaście kilometrów. Przesiadamy się do przygodnego samochodu osobowego jadącego w tym samym kierunku...   Odpieram dzielnie próby naciągania cudzoziemca na wyższą opłatę - cała trasa (200 km) kosztuje 60000 kwaczy na osobę. Płacę dolarami, przy zastosowaniu oficjalnego kursu 1 USD=5000 kwaczy.

   

Główna ulica miasteczka Livingstone biegnie oczywiście w kierunku Wodospadów Wiktorii, będących największą atrakcją tego regionu. W Livingstone jest muzeum i mała katolicka katedra, której wieżyczkę widać na zdjęciu poniżej.

     
   

Niebieska miejska taksówka  za podwiezienie z miasteczka do wodospadów bierze 5 USD od osoby - trudno, chcemy jak najszybciej stanąć oko w oko z tym cudem przyrody...

Wreszcie są!   Tak wyglądają wodospady oglądane z granicznego mostu:    

 

 

 

fot.2:

 

Wielka rzeka Zambezi nadpływa z przeciwnej strony i rozlewając się szeroko spada do głębokiego na 108 metrów kanionu, podnosząc nieustannie wielką chmurę białego pyłu. Potem spływa tym kanionem pod most kolejowo-drogowy na którym właśnie stoimy... 

   

Zależnie od kierunku i siły wiatru wodospady są w danej chwili mniej lub bardziej odsłonięte. A nad kanionem bez przerwy wisi tęcza. Opad wodnych drobinek na przeciwległą górę jest tak duży, że trafiająca tam woda opada potem z tej góry w kilku siklawach...  Tak wyglądają wodospady pod koniec pory deszczowej, gdy Zambezi niesie potężne masy wody. W porze suchej nie ma tej chmury, a z progu kanionu spadają tylko nieliczne strugi wody...

 

A to widok z mostu w przeciwnym kierunku - to w tamtą stronę płynie wartka rzeka. W dali, na kolejnym ostrym zakręcie kanionu widać luksusowy hotel zbudowany po stronie Zimbabwe.

To tutaj, z tego mostu można skakać na gumowej linie - bungee. I znam osobiście śmiałków, którzy zainwestowali sporo pieniążków, by przeżyć te emocje - to moi przyjaciele z Głogowa - Aga i Sławek Bieńkowie. Gratuluję lotu!

Przy drodze wprowadzającej na most mieszka na stałe spora rodzina pawianów. Udało mi się sfotografować wielkiego samca - przywódcę stada. Te pawiany nie boja się ludzi i kiedy przechodziliśmy zajęte były sobą. Warto jednak mieś się na baczności, szczególnie wtedy, gdy niesie się jakąś żywność...

 

Z mostu wodospady (a właściwie ich niewielki wycinek widoczny między ścianami kanionu) można podziwiać bez opłat. Aby zbliżyć się do nich trzeba już wejść na teren parku narodowego płacąc 20 USD.

   
     

 

 

 

Warto poświecić tą kwotę. Szczególnie wtedy, gdy rzeka niesie takie masy wody. Na zdjęciu powyżej widać końcowy (prawy) fragment progu. Trudno uwierzyć, ale w w porze suchej cieknie z tej ściany zaledwie kilka cienkich siklaw... Potęgę żywiołu widać lepiej na zbliżeniu:

     

     
   

Długość chodników, które można przemierzyć za te 20 dolarów jest zaskakująco mała. W lewo od wejścia można pomaszerować na mały mostek widoczny na zdjęciu powyżej oznaczonym fot.2. Ale taka decyzja oznacza całkowite przemoczenie delikwenta lub konieczność ubrania płaszcza foliowego (sprzedają je na miejscu). Ale często także zamoczenie i uszkodzenia kamery czy aparatu. Wydaje mi się przy tym, że widok we mgle z  mostka nie rekompensuje wcale tego ryzyka.

Idąc w prawo od wejścia przechodzi się obok pomnika Davida Livingstone'a - pierwszego Europejczyka, który zobaczył wodospady i dochodzi się na prawy skraj progu wodospadów:

     
   

To, co u widać i to dosłownie o krok robi wrażenie!  Trzeba tylko zachować ostrożność, bo mimo że to World Heritage Site z listy UNESCO, to nie ma tu żadnych barierek zabezpieczających. Siedliśmy tu sobie na kamieniach o dwa metry od huczącej wody i z apetytem zjedliśmy przywieziony w Namibii lunch... To było to miejsce, które śni się podróżnikom! 

 

     
   

I pomyśleć, że w porze suchej można tu przeskoczyć ponad strumieniami wody posuwając się wzdłuż progu!  Decyzja o odwiedzeniu wodospadów na początku marca okazała się trafna.  Wcale nie padało, a wodospad ukazywał w tym okresie całą swoją potęgę. Wydaje mi się również, że oglądanie wodospadu o tej porze roku od strony Zimbabwe trochę mija się z celem - wodospady ogląda się wtedy przez ścianę wodnej mgły.

 

Po efektownym przelocie nad Iguassu Falls, który odbyłem kilka lat wcześniej marzył mi się podobny przelot nad Wodospadami Wiktorii. Nie jest to tania atrakcja - płaci się około 140 USD za 15-20 minut lotu helikopterem lub motolotnią nazywaną tu micro light. Wdawało mi się jednak, że warto poświęcić tą kwotę dla popatrzenia na wodospady z lotu ptaka i dla zrobienia efektownych zdjęć.

Na kolejny dzień nie było miejsc na helikopter więc zarezerwowałem motolotnię.

Po nocy spędzonej w Jollyboys Backpackers (sympatyczne miejsce, ale zdzierają pieniażki - nawet na udostępnianiu wolnego internetu) zabrali nas na lądowisko. Zapłaciliśmy. I dopiero przed wsiadaniem na lotnię okazało się, że pasażerowi nie wolno zabierać w powietrze żadnych aparatów i kamer. Ba, nawet telefonów komórkowych, którymi można by było coś pstryknać!  Nikt mi o tym ważnym fakcie wcześniej nie powiedział...

 

 

N

 

 

Nie chciałem robić awantury i rezygnować. Przemyciłem na pokład niewielkie urządzenie i polecieliśmy... Lot jest bardzo przyjemny. W powietrzu nie było wcale zimno. Tak wyglądała szeroko rozlana rzeka Zambezi powyżej progu wodospadów. W dali widać unoszące się nad progiem obłoki rozpylonej wody: 

 

N   A to już sam próg Wodospadów Wiktorii: 
     

 

Victoria Falls from the air.

 

 

 

Na kolejnym zdjęciu widać w dole kanion, a po jego drugiej stronie tor kolejowy i szosę biegnącą od mostu do miasteczka Victoria Falls po stronie Zimbabwe. Przed laty, gdy po raz pierwszy patrzyłem na wodospady z tamtej strony była pora sucha. Z zambijskiego progu spadały tylko oddzielone wyspami niewielkie kaskady, a najbardziej mi wtedy imponował wodospad graniczny znajdujący się w samym końcu kanionu (prawa strona zdjecia): 

     

     
     

 

Tu wreszcie widać imponujący, długi na ponad kilometr próg Wodospadów Wiktorii w całej okazałości. To były wspaniałe widoki i wielkie emocje.  Ale w tym momencie się skończyły, bo pilot motolotni zauważył, że pasażer robi zdjęcia i natychmiast zawrócił na lądowisko, grożąc jakimiś konsekwencjami, bez których na szczęście się obyło.

Pisząc o tym ostrzegam was przed pułapką: tylko z helikoptera można robić zdjęcia wodospadów. Tam jednak pole widzenia jest ograniczone, a helikoptery w dodatku mają zazwyczaj przyciemnione szyby. Sami musicie ocenić, czy warto...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Po powrocie z lądowiska czym prędzej udaliśmy się na przedmieście Mingongo, gdzie zbierają pasażerów minibusy jadące do Shesheke przy przejsciu granicznym do Namibii. Tym razem mieliśmy więcej szczęścia: pojazd był prawie pełny - nie tylko nie czekaliśmy, ale w dodatku po drodze  nie było poprzednich przygód. Kierowca był tak miły, że dowiózł nas aż do posterunku przy moście na Zambezi. Obok tej samej uszkodzonej tablicy "Welcome to Zambia"  pomaszerowaliśmy do Namibii: 

     
     

     
   

Z radością powitaliśmy nasz samochodzik, czekający na podwórku gościnnego "Fish Eagle Nest Guesthouse" w Katima Mulilo. Po kwadransie byliśmy gotowi do dalszej drogi. Już po kilkudziesięciu kilometrach powrotnej jazdy przez Caprivi Strip zauważyliśmy przy drodze całe stado słoni:    :)

     

New

 

   

 

Ich władca (i twórca) - niejaki Albert siedział pod cienistym drzewem i cierpliwie szlifował kolejnego drewnianego słonika. Za te mniejsze chciał po 40 NAD, za większe po 70. Trochę utargowaliśmy i słonie Alberta przyjechały z nami do Polski. Pewnie trochę teraz tęsknią do swoich braci, którzy stoją tam przy drodze w afrykańskim kurzu i upale... 

 

Ale prawdziwe słonie przed którymi ostrzegają znaki na Caprivi Highway też się pojawiły. Nie chciały niestety pozować do zdjęć :

 

 

Czyżby ta wysoko uniesiona traba miała nas przestraszyć?    
     

     

Tego dnia przejechaliśmy jeszcze ponad 300 kilometrów. Nocleg wypadł nam w ośrodku NWR przy Popa Falls na rzece Kavango. Dopiero na miejscu przekonaliśmy się, że nazwa Popa Falls jest bardzo myląca. Bo nie ma tam żadnych wodospadów, a jedynie bystrza. Zarośnięte brzegi rzeki uniemożliwiają zrobienie dobrych zdjęć:

     

     

Udało się za to sfotografować bardzo oryginalny zachód słońca nad rzeką Kavango: 

     

 

Następnego poranka ruszyliśmy na południe -  w kierunku granicy Botswany. Jeszcze kilkanaście kilometrów przed granicą asfalt się skończył, zaczął się za to teren parku narodowego. Przy bramie zostaliśmy zarejestrowani, ale że jechaliśmy przez ten park tylko tranzytem, to nie pobrano od nas żadnych opłat. Nie przeszkodziło to nam oglądać po drodze antylopy, zebry i na koniec - wielkiego afrykańskiego bawoła.

Na pustej granicznej placówce Namibii załatwiono nas bardzo sprawnie. Z rejestru wynikało, że poprzedniego dnia przejechało przez to przejście mniej niż 10 samochodów! Po stronie Botswany powitały nas wielkie dziury w jezdni. Służba imigracyjna Botswany nie wymaga od Polaków ani wiz ani żadnych opłat. Ale obok jest okienko policji, gdzie trzeba zgłosić wwożony samochód. I pan oficer wystawił mi trzy różne pokwitowania na łączną kwotę 110 botswańskich puli. -Nie mamy puli, a tu nie ma możliwości wymiany!  -To ja Wam wymienię randy i wydam resztę w pulach!  Wydał... Później okazało się, że sporo zarobił na tej operacji. Korupcja sięga i tutaj...

Znowu seria wykrotów w jezdni, otwarty na stałe szlaban. Welcome to Botswana!

 

     
   

Plagą dróg w Namibii są pojawiające się na nich dzikie zwierzęta. Plagą dróg w Botswanie jest bydło, a także osły, które potrafią stać ze stoickim spokojem na środku drogi i ani myślą się usunąć, przed zbliżającym się samochodem. W pierwszej stacji benzynowej w Sehitwa paliwa nie było i usłyszeliśmy, że "może będzie w przyszłym tygodniu". Trzeba więc wjeżdżać do tego kraju z pełnym bakiem...

     
     
   

O 14.10 dotarliśmy do Maun - stolicy regionu Okavango. To miasteczko bez wyrazu. Nie ma tu nicc ciekawego do zobaczenia. Ale benzyna była! Po przeciwnej stronie miasta odnaleźliśmy camp "Old Bridge Backpackers". Miejsce godne polecenia. Przy recepcji rosły kiełbasiane drzewa:

     

Camp - miejsce spotkań nie tylko podróżników, ale także i miejscowych expatów położony jest na brzegu rzeki Thamalakani. Z miejsca, gdzie pod cienistym drzewem rozbiliśmy namiot widać było (zdjęcie poniżej) ów "Stary Most" - praktycznie kładkę, po której miejscowe dzieciaki maszerowały rano do szkoły. 

A

 

 

Wygód nie było - nie miałem nawet ławki czy stołu, by zagotować na gazowej kuchence wodę na zupę (zdjęcie poniżej) ale było tu tanio - za biwakowanie i korzystanie z sanitariatów płaciliśmy tylko 50 puli od osoby.

     

A

 

 

 

Turyści przyjeżdżają do Maun dla Delty Okavango - wielkiego obszaru rzek, kanałów, wysp i bagien, w którym żyje nie tylko masa wodnego ptactwa, ale i zwierzęta lądowe. Nigdy nie byłem w tej części Botswany nic więc dziwnego, że chciałem bardzo "posmakować" Okavango. Najkorzystniejszą opcją ze względu na program i cenę (665 pul z wliczonym lunchem) była całodzienna wycieczka oferowana przez nasz camp. Nazywa sie to Mokoro tour. Mokoro to tradycyjne łodzie krajowców - dłubanki, które zabierają turystów na rejs kanałami przebitymi przez łany sitowia.

     

A

 

 

Wygodna i zupełnie współczesna, wygodna łódź z fotelikami zabrała nas o 8.00 z campu. Rzeką i kanałami - takimi jak na powyższym zdjęciu popłynęliśmy w przyjemnym chłodzie poranka do tzw. buffalo fence.

     

Co to takiego?  To wielokilometrowy płot, zbudowany po to, by uniemożliwić afrykańskim bawołom żyjącym w rezerwacie przenikanie na pastwiska domowego bydła i zarażanie tego bydła przenoszona przez bawoły chorobą...

Rejs motorówką trwał niecałą godzinę. Po drodze podziwialiśmy nie tylko krajobraz, ale i setki wodnych ptaków...

 

 

Prawdziwym zaskoczeniem były tysiące wodnych lilii kwitnących przy brzegach. Być może jeszcze piękniejszych od tych, które kwitną latem w naszych jeziorach. Był początek marca... W Polsce nocami kałuże ścinał mróz.

     
   

Jeszcze podczas rejsu motorówką spotykaliśmy pierwsze "mokoro" z krajowcami. Mokoro napędza się nie przy użyciu tyczki, a nie wioseł.  Popatrzcie na tą rodzinkę i te lilie przed dziobem. To biedacy, ale w jakim pięknym świecie żyją:

     

 

   
   

Nasza motorówka (na zdjęciu poniżej) zostawiła nas na brzegu przed sporą wioską, gdzie zobaczyliśmy ze dwa tuziny łodzi mokoro...

     
   

Większość z nich wykonana była tradycyjna techniką - były to łodzie z jednego grubego pnia drzewa. Ale były tez takie, które choć kształtem nawiązywały do starych mokoro, to wykonane były z tworzywa... Może po to, by oszczędzić ileś tam starych afrykańskich drzew, których rośnie coraz mniej...     

     

 

   
   

W jednej z "plastykowych" łodzi dostrzegłem chłopczyka, który siedząc samotnie czekał na mamę. Wcale nie płakał. Widać było, że to dla niego normalna sytuacja - dzieci delty od najmłodszych lat żyja na wodzie...

     

     
   

Jeden z przewoźników (taki jest chyba polski odpowiednik angielskiego słowa "poler") czekając na nas zdrzemnął się w swojej łodzi...    

     

     
   

Koledzy obudzili przewoźnika. Wsiedliśmy w pięć osób do trzech mokoro i popłynęliśmy kanałem wśród sitowia:

 

 

   
   

Mijaliśmy rybaków  łowiących z łodzi. Pokazywali złowione tilapie. Okazuje się, że w płytkich wodach delty żyją całkiem pokaźne ryby.   

 

 

   
   

 

Sunęliśmy niemal bezszelestnie wśród wodnych ogrodów dotykając kwiatów. Ale zdarzało się też, ż sitowie smagało nas po ramionach i twarzach, gdy mokoro przeciskało się wąskimi przesmykami.

 

     
   

W końcu dotarliśmy do sporej wyspy porośniętej sawanną ponad którą wystawały pojedyncze palmy. W jej środku znaleźliśmy oczko wodne, a przy nim wodne ptactwo, zebry i antylopy. Niestety te ostatnie szybko uciekły...

 

     
   

Oryginalne kształty przybierają niektóre stare termitiery. Wraz z pniami obumarłych drzew składają się na scenografię tej bezimiennej wyspy: 

     
     
    -Bywa tu także grubsza zwierzyna - zapewnia nasz przewodnik pokazując imponującą czaszkę hipopotama:  

     
   

Nasz pobyt na wyspie trwał 2,5 godziny. W środku dnia panował trudny do zniesienia upał. Po powrocie do oczekujących łodzi rzuciliśmy się na kontenery z wodą. Pięciolitrowy pojemnik z "mineralną" na cały taki upalny dzień to wcale nie jest za dużo... Poczęstowałem naszego przewodnika. Odmówił i poszedł popić wody z rzeki...   

     

     
   

Bajeczne chmury przeglądały gdy nasze łodzie wracały do wioski przy buffalo fence... Po drodze najpierw obserwowaliśmy dwa hipopotamy dokazujące w stawie pełnym wodnych lilii, a potem zatrzymaliśmy się przy "bezpiecznym kąpielisku", gdzie chętni mogli się wypluskać w wodzie głębokiej zaledwie do pasa. Dlaczego właśnie tutaj? Bo tutaj nie docierają krokodyle. A gdzie indziej - kto to wie?

     

     
   

Była siedemnasta, gdy wróciliśmy do campu prze starym moście. A następnego dnia trzeba było już wczesnym rankiem wyruszyć przez Pustynię Kalahari ku granicy Namibii... 

 

 

Popatrzcie proszę na zdjęcie poniżej. Czy tak wyobrażałem sobie Pustynie Kalahari? Jechaliśmy przez kilka kilometrów pustkowia... Tak wygląda ta pustynia po zakończeniu pory deszczowej: 

     
     

 

Granicę w Mamuno przeskoczyliśmy bez problemów.  Ostatni nasz nocleg wypadł w małym namibijskim miasteczku Gobabis. A właściwie pod tym miasteczkiem, bo w samym Gobabis wszystkie miejsca noclegowe były zajęte przez delegatów na jakąś konferencję.

A na farmie pod miastem właściciele trzymali oswojonego springboka. Pokój zaś kosztował tylko 410 NAD.

   

W miarę, jak zbliżaliśmy się na powrót do Windhoek Namibia za oknem samochodu była coraz bardziej zielona. W okolicach lotniska przy szosie znów kwitły kwiaty... To była zupełnie inna Namibia od tej, która widziałem w porze suchej 21 lat wcześniej:

     

     

 

 

Na lotnisku Windhoek zwróciłem samochód. Po przejechaniu 7300 kilometrów w ciągu 22 dni nie było na nim  żadnych zadrapań. VW polo spalił 6,2 l paliwa na każde 100 km.

Samolot do Johannesburga odleciał o czasie. Następny - do Frankfurtu również. Kolejnego dnia wylądowałem w Gdańsku. I to był już koniec tej wspaniałej, afrykańskiej podróży. Plan udało się zrealizować w całości. A przy tym udało się chyba udowodnić, że trasę prowadzącą do najpiękniejszych krajobrazów Namibii można pokonać w wariancie "budget" - bez klimatyzowanego samochodu 4x4, z noclegami w przywiezionym namiocie i ze skromnymi posiłkami przyrządzanymi we własnym zakresie.

Może i wy wyruszycie kiedyś do tego pięknego i egzotycznego kraju. Życzę wam, byście przywieźli stamtąd równie wspaniałe wrażenia!

     

 

 

You can read about this expedition in English in my travel log: www.globosapiens.net/travellog/wojtekd   

 

Zapisywane "na gorąco" wiadomości z trasy umieszczałem w moim dzienniku podróży prowadzonym po angielsku w serwisie globosapiens.net . 

 

 

   
     
Back to the beginning of this report  

Powrót na początek relacji

 

 

Back  to  main  travel page                                                                       Przejście do strony "Moje podróże"  

Back to the main directory                                                                        Powrót do głównego katalogu