Japońskie Wyspy Ogasawara - 2013 - Ogasawara Islands

 Część IV - Północna Haha-jima            Part four - North Hahajima

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


By the ship "Ogasawara Maru" I was sailing from Tokyo to the Japanese islands of Ogasawara. After visiting the biggest one - Chichijima I decided to to sail to the second (and last one) of the inhabited islands of the archipelago: Hahajima, where only about 400 people live in the peace.

 

 

Statkiem dotarłem z Tokio na japońskie wyspy Ogasawara. Po zwiedzeniu największej z nich - Chichi-jimy zapragnąłem popłynąć na drugą (i ostatnią) z zamieszkanych wysp archipelagu: Haha-jimę, na której mieszka zaledwie około 400 ludzi. 

 

W trzeciej części mojej relacji opisałem mój przyjazd na Haha i pieszą wędrówkę na południowy kraniec wyspy.

 

 

Haha-jima - Wyspa Matki - nie jest duża. Z mojego planu podróży przygotowanego jeszcze w Polsce wynikało, że na zwiedzanie tego zapomnianego zakątka Japonii mogę przeznaczyć 3,5 dnia. Pierwszego popołudnia po przybyciu zwiedziłem jedyną osadę na wyspie. Drugi dzień wstał słoneczny - niemal cały ten dzień zabrała mi piesza wycieczka na południe.

Ale po powrocie z południowego przylądka - pod wieczór wybrałem się jeszcze na spacer na Samegasaki Point - na kraniec niewielkiego półwyspu, z którego wybiega długi falochron osłaniający port Oki. Samegasaki zaznaczony jest na mapce obok.

 

 

 

 

 

 

Falochron portu Oki:

 

Na Samegasaki Point miejscowi zbudowali małą altankę ze strzechą, która w razie potrzeby chroni przed tropikalnym słońcem. 

Przed altaną zrobiono mały taras widokowy, instalując planszę objaśniającą różne pląsy wielorybów - humbaków. Lubią się one popisywać u wejścia do portu (wy)skokami  ponad wodę. Najczęściej można to obserwować rano. Któregoś dnia widziałem taki efektowny skok z okna mojego pokoju w hostelu. Niestety, w dużym oddaleniu. A tak to może wyglądać, jeśli ma się szczęście i refleks (to reprodukcja z plakatu):

 

Na Samegasaki Point od strony portu ustawiono także ładny pomnik przedstawiający oswojonego żółwia (o nich więcej w dalszej części relacji) i dwóję dzieci zapatrzonych w ocean:

Można powiedzieć, że nie dopisało mi szczęście przy fotografowaniu humbaków, ale udało mi się sfotografować ładnego ptaszka w towarzystwie żółwia. Tyle, że żółw był z betonu:

Idąc na  Samegasaki Point przechodziłem obok najpoważniejszej miejscowej instytucji turystycznej - to agencja Club Noah. Mają restauracyjkę, wypożyczalnię sprzętu (za dzień: komplet do snorkelingu 1500, kajak 6500), organizują wycieczki motorówką i kutrem wokół wyspy (pół dnia za 6500) oraz na nurkowania. Skuter natomiast można wypożyczyć w moim hostelu płacąc 3000 jenów za dzień plus paliwo.

 

Na nabrzeżu przed Club Noah w ustawionych niewielkich zbiornikach jest rodzaj ochronki dla żółwi. Okazy zielonych żółwi morskich wylęgających się na wydzielonej plaży - tuż obok dorastają tutaj i są następnie wypuszczane do oceanu. W taki sposób człowiek chroni maleńkie żółwie przed ich naturalnymi wrogami.

 

 

Hahajima green turtle:

     
   

W żółwiej ochronce można nie tylko przyjrzeć się tym niedorosłym żółwiom z bliska, ale także wziąć je na chwilę do ręki, aby ocenić, ile ważą (Taki okaz jak na zdjęciu poniżej - około dwóch kilogramów).  

     

Żółwia plaża o tej porze roku świeciła pustkami. Ale obok niej jest publiczna plaża Wakihama-nagisa. Nie było na niej nikogo. Ale gdy podszedłem do brzegu okazało się, że w wodzie przy brzegu jest tłoczno - nie chciałem wierzyć własnym oczom:

Nietrudno było rozpoznać - tam na płyciźnie, dwa metry od brzegu, gdzie normalnie w półmetrowej wodzie brodzą dzieci kłębiło się wielkie stado rekinów! Ustaliłem potem, że to white tip reef sharks. Nie atakują człowieka. -Co one tu robią? - Przypływają co roku o tej porze, aby się kochać! - odparł ze śmiechem ekspert z Club Noah... Najdłuższe okazy miały jakieś 1,5 metra.

 

Następnego ranka miałem zamiar zaatakować Mt Chibusa - najwyższy szczyt Archipelagu Ogasawara.

Los jednak chciał inaczej. Już w nocy zbudził mnie szum ulewy i wycie wiatru. Musiałem zasunąć okno. Gdy się rozjaśniło zobaczyłem strumienie siekącego pod kątem tropikalnego deszczu. Wichura przyginała do ziemi palmy i bananowce... 

O wyjściu na szlak w takich warunkach nie mogło być mowy. Wyższe partie zielonych gór tonęły zresztą we mgle - widać to na zdjęciu obok. Gdy po południu deszcz w końcu przestał padać, było już za późno na rozpoczęcie wspinaczki mokrym szlakiem... 

 

Mt Shokensaki:

 

Postanowiłem jednak wykorzystać późne popołudnie by wspiąć się na górujący nad Motochi niezbyt wysoki szczyt Shokensaki - zaznaczyłem go na zdjęciu obok strzałką.

Wiedziałem, że prowadzi na ten szczyt ścieżka. Tylko znaleźć jej początek nie było łatwo. Pomógł mi ktoś z miejscowych, pokazując małą kapliczkę we wnęce skalnej ściany. Po lewej stronie tej kapliczki zaczyna się ścieżka:

W dolnej części trasy ścieżka, wykładana kamieniem nurkuje o dziwo pod korzenie olbrzymiego drzewa. Takie rzeczy rzadko się widuje nawet na wyspach Pacyfiku:  

 

 

 

     

 

W górnej części szlak robi się stromy - trzeba się wspinać po wulkanicznych kamieniach. Łańcuchy widoczne na zdjęciu raczej wyznaczają tą ścieżkę, gdyż rozwieszono je zbyt nisko, aby się nich trzymać...

 

 

Trochę lepiej to wygląda na odcinku podszczytowym:

     

 

 

 

   

Gdy w końcu zasapany stanąłem n szczycie, mogłem docenić widok. W dole pode mną to port Oki, a na horyzoncie bezludna wysepka Muko-jima. Tuż przed falochronem widać plażę, na której rekiny uprawiały swoją miłość.  :)

    U moich stóp, w niewielkiej dolinie widziałem Motochi - tą część osady w której mieści się administracja i cały handel wyspy. Ten największy budynek w prawej części zdjęcia to szkoła, o której już wcześniej pisałem:

 

 

 

Interior of Hahajima from the summit of Mt Shokensaki: Gdy pokazało się słońce mogłem pstryknąć ze szczytu także ładną panoramę wnętrza wyspy:

     

 

Niestety kiedy wycelowałem obiektyw kamery bardziej w lewo okazało się, że najwyższy szczyt wyspy i całego archipelagu wciąż zasłonięty jest chmurami (zdjęcie obok). Miałem tylko jedną jeszcze szansę wejścia na ten szczyt:  kolejnego dnia  - jeśli będzie pogoda. Potem musiałem wracać na Chichi-jimę. Kładłem się spać z nadzieją, że japońscy bogowie  zrozumieją moją sytuację i załatwią mi na jutro słoneczną, a przynajmniej bezdeszczową pogodę   :) .

Na szczyt Mt Chibusa mający 462 metry prowadzą dwie ścieżki: zachodnia, która jest bardziej stroma i ciekawsza przyrodniczo - wiedzie przez dziewiczy las - i wschodnia, która oferuje ładniejsze widoki. Trasa zaznaczona jest na mapce żółta linią. Postanowiłem zobaczyć   oba fragmenty szlaku, wchodząc ścieżką zachodnią, a schodząc wschodnią. Uważałem że będzie to również optymalne rozwiązanie biorąc pod uwagę trudności techniczne marszu: na bardziej stromych odcinkach łatwiej jest mi wspinać się niż schodzić.  

 

 

 

 

Poranek powitał mnie bezchmurnym niebem. Możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem!  Po szybkim śniadaniu zapakowałem do torby butelkę z przegotowaną wodą i kanapki. Pierwszy etap marszu prowadził do Motochi. Tam, gdy podniosłem wzrok ponad linię zabudowy widziałem cel mojej wędrówki: 

 

     

Mt Chibusa traihead:

 

 

 

W miejscu, gdzie od szosy odgałęziała się zachodnia ścieżka leżała solidna wycieraczka (wytrzyj dobrze buty by nie wnosić obcych nasion i zarazków do rezerwatu!) i wisiała tablica z profilem szlaku - rzeczywiście linia wznosiła się w górę pod dużym kątem - nie zapowiadała żadnych płaskich odcinków, na których można by było odetchnąć... Tylko 2,3 km... Ale ci z was, którzy chodzili w górach wiedzą, że odległości powinny być tam mierzone raczej czasem wspinaczki niż długością szlaku, jak na nizinach...

Już na początku zarośniętej ścieżki skonstatowałem: rzadko tędy chodzą turyści!  Ale marsz tak rzadko uczęszczanym szlakiem miał także swój urok!

W górę i w górę! Nieco wyżej maszerowałem wśród urokliwego pandanusowego lasu, gdzie każde drzewo "podparte" było  . kilkunastoma naturalnymi podpórkami. Czegoś takiego nie widzi się w Europie! 

Dość niespodziewanie przy szlaku pojawiła się pierwsza wypoczynkowa altana z ławeczkami umocowanymi pod strzechą. Zwykle taki punkty lokalizowane są w miejscach widokowych, ale stąd   nie było żadnego widoku. więc bez zwłoki wspinałem się dalej...  Po mniej więcej kwadransie stanąłem zadziwiony - moja ścieżka ginęła gdzieś między korzeniami wielkiego banianowca. Coś takiego! Tak niezwykłe i tak wielkie drzewa widziałem po raz ostatni na Papui Nowej Gwinei i na Vanuatu!

Popatrzcie sami:

A tak wygląda ten fragment ścieżki między korzenio-konarami tego wspaniałego drzewa. Przypomina to scenerię z jakiegoś filmu science-fiction...

Po drodze nie odnotowałem żadnych strumieni. Władze rezerwatu przyrody w trosce o ptaki umieściły w kilku miejscach specjalne naczynia - poidełka z zapasem butelkowanej wody prosząc turystów o dopełnianie wody w naczyniu. Po wczorajszej ulewie nie było to konieczne...

Po około godzinie marszu otworzył się ze ścieżki pierwszy widok - na południowy kraniec Haha-jimy do którego dotarłem pieszo dwa dni wcześniej:

 

Above: Southern tip of Hahajima island.

 

 Wkrótce potem ścieżka znów zanurzyła się w gęstą zieleń. Mijałem między innymi wysokie drzewiaste paprocie:

     

     

Po godzinie marszu w jakimś "oknie" w gąszczu zobaczyłem wreszcie szczyt - pokryty gęstym poszyciem był już całkiem niedaleko - jak to widać na zdjęciu obok.

 

 

Przedzierałem się wśród sięgających ramion krzewów, potem trzeba było skorzystać z dobrze umocowanej, kilkumetrowej stalowej drabiny. I wreszcie....

Dojrzałem ustawiony na kulminacji ścieżki niewielki słupek z podaną wysokością ponad poziomem morza... Przyznaję, że nie tak wyobrażałem sobie ten szczyt! Szczyty są odsłonięte i zazwyczaj otwierają się z nich szerokie widoki!  A tu... ściana zieleni...

 

 

 

 

 

 

 

Dopiero po chwili zobaczyłem po lewej stronie ścieżki niewielką, mogącą pomieścić od biedy 4 osoby platformę widokową.  I oto widok na płn-zachodnią połać wyspy:

 

     

     
NE coast of Haha, from Mt Chibusa:  

Znacznie bardziej efektowna była panorama wysokiego i niedostępnego północno - wschodniego wybrzeża. Niestety wszystko to przesłaniała niebieska mgiełka:

     

     
    Zoom pozwolił mi przybliżyć te efektowne, wysokie na około 200 metrów urwiska. Niestety w ten rejon wyspy nie prowadzi żaden szlak:
     

 

 

 

   

Patrząc w kierunku południowo-wschodnim ze szczytu Chibusayamy ogląda się dziwaczny półwysep, o bardzo urozmaiconej linii brzegowej. Na ten półwysep turyści także nie mają wstępu: 

     

 

   

Western coast of Hahajima:

 

Po zachodniej stronie wyspy leżą malownicze wysepki. "Hahajima Maru" przepływa w dużej odległości od nich, ale wycieczkowe motorówki Club Noah dzięki małemu zanurzeniu przepływają przez nie jak przez skalną bramę. Jedną z nich widać na zdjęciu.

     

   

 

   

Teleobiektyw pozwala przybliżyć Oki Port i rozłożoną wokół niego osadę. To jeszcze jedno ciekawe ujęcie. Z lewej strony zdjęcia widać tą jedyną drogę biegnącą na południe wyspy: 

   

 

   

Okazuje się, że masyw, do którego należy Chibusayama ma jeszcze drugi, nieco niższy wierzchołek. Schodząc ze szczytu Mt Chibusa na wschodnią ścieżkę podążałem najpierw tym grzbietem w kierunku tego niższego szczytu:

     

     
   

Teren jest tu podmokły, więc administracja rezerwatu wybudowała odcinek porządnego drewnianego chodnika na palikach. Jego fragment widać pod tą drzewiastą paprocią:

     

   

 

   

Niestety szlak przebiega dalej pod tym niższym szczytem, omijając jego wierzchołek. Kolejny widok - na południe otwiera się dopiero na zejściu z tego szczytu. Jest tu kolejny punkt odpoczynkowy - w razie potrzeby pod taką strzechą można się skryć przed niespodziewanym deszczem:

     
     
   

Niespodziewanie ścieżka kieruje się potem z powrotem na wschodnie urwisko , skąd otwiera się ponownie pyszny widok na urwiska wschodniej strony wyspy. To ten sam widok co ze szczytu, ale nieco szerszy. Szczególnie atrakcyjny kolor ma woda na płyciznach przy brzegu:

     
     
   

A w dole, pod urwiskiem na którym stałem pieniła się woda uderzając o przybrzeżna skały o fantazyjnych kształtach:

     
     
   

Zapewne równie atrakcyjne widoki otwierają się od podnóża tych urwisk - wydaje mi się teraz, że warto poświęcić te 6500 jenów i popłynąć tam motorówką. Kajak niestety odpada - aby tu dopłynąć trzeba praktycznie wiosłować na oceanicznej fali dookoła wyspy - a to duży dystans!

     

 

Z tego ostatniego już punktu widokowego schodziłem dobrze oznakowanym szlakiem do Tamy Tamagawa. Pokazuję ją na zdjęciu poniżej - gromadzi ona spływającą z gór cenną słodką wodę w małym górskim jeziorku i doprowadza ją rurociągiem do osady:

     

     

 

Przy jeziorku odbiłem nieco w bok od głównego szlaki chcąc zobaczyć zaznaczony na mapie jedyny wodospad na Haha: Mt Funaki Waterfall. Kiedy już dotarłem do wysokiej na kilkanaście metrów skalnej ściany  w głębi dolinki okazało się, ze cały wodospad to maleńka strużka wody - widzicie ją na zdjęciu obok. Z mojego prysznica w schronisku leciało więcej!

No cóż, czasem trzeba nadłożyć sporo drogi by przekonać się, czy warto. Wy już będziecie wiedzieć, co kryje się za nazwą Funaki Waterfall.   :)

 

 

 

Marz do wodospadu był niewypałem, ale mimo to wycieczkę uważałem za udaną. Wspinaczka na szczyt z osady zabrała mi 1 godz. 20 minut (praktycznie bez przystanków). Natomiast zejście ze szczytu około 1,5 godz. Do tego trzeba doliczyć popas na szczycie.

Schodząc do osady raz jeszcze mogłem popatrzeć na szczyty i grzbiet, którym jeszcze niedawno szedłem:

     

     

 

Już w południe byłem na powrót w schronisku. Miałem jeszcze pół dnia, pogodnego dnia! Może uda się nadrobić czas, który straciłem przez ulewę i dotrzeć do Kita na północnym krańcu wyspy? W tamtej części wyspy nie ma żadnych siedlisk ludzkich, a więc i żadnego publicznego transportu. O pokonaniu takiej dodatkowej trasy pieszo nie może być mowy, ale słyszałem o czymś takim, jak taksówka na zamówienie.

Pan z biura informacji pokazał mi oficjalną taryfę: w jedna stronę do Kita-mura 2200 jenów. Wrócę pieszo...

Czekając na samochód próbowałem wydusić z urzędnika interesującą mnie informację. -Wasz najwyższy szczyt nazywa się Chibusa. Co to znaczy?

-No wiesz - to co mają kobiety! - jego angielszczyzna była bardzo skromna.   -Co - pierś? - podpowiadałem. - Nie, no wiesz - ten sam koniec...   Aaa, kobiecy sutek?  Kiwnął głową nieco zakłopotany. Więc najwyższą górę archipelagu nazwali Sutkiem! 

Taksówką kierowała młoda dziewczyna. Pomknęliśmy pustą drogą na północ. Przez dwa tunele, niezliczoną ilość zjazdów i podjazdów oraz serpentyn... To bardzo malownicza trasa...

 

 

W Kita dziewczyna zostawiła mnie na brzegu zatoki - tam gdzie przed wojną była wioska zamieszkana przez 600 Japończyków. Wszystkich wysiedlono. Domy pod strzechami zapadły się i wkrótce pochłonęła je tropikalna roślinność. Jedynym śladem po Kita-mura jest dziś maleńkie molo na brzegu zatoki, w bardzo pięknej scenerii małego fiordu:

     

     
   

Przed wojną u wjazdu do wioski Kita-mura funkcjonowała całkiem pokaźna szkoła. Niewiele z niej pozostało. Wśród gęstej roślinności znalazłem fragmenty kamiennych kolumn, które były ustawione przy wejściu. I jeszcze szerokie betonowe stopnie, które prowadziły do głównego budynku:

     

 

 

 

Higashi Port:

Ze ruin szkoły w Kita rozpocząłem powrotny marsz w kierunku osady. Szosa najpierw wspinała się ostro do opuszczonego zakładu produkcji kruszywa. Potem na rozwidleniu skręciłem w lewe odgałęzienie równie ostro opadające w dół. Ten odcinek prowadził do Higashi Port - wielkiego portu-widma. Bo jakże inaczej nazwać  wielki nowy port osłonięty długim falochronem, ale bez żadnego budynku i jakiegokolwiek śladu życia? A wszystko to w scenerii zielonych gór przypominającej mi jaki żywo najpiękniejsze zakątki Tahiti czy Markizów:

     

 

 

Jeśli usnąć z tego krajobrazu to wątpliwej urody (ale przyznaję, że bardzo solidne!) dzieło człowieka, to zobaczymy naprawdę idylliczny zakątek naszej planety. Brak w nim tylko białych plaż:

     

   

 

 

 

 

Maleńką plażę znalazłem jednak pod skalną ścianą u nasady falochronu. Z tej mini plaży widać wejście do zatoki, w której usadowił się ten opustoszały port. Higashi podobno znaczy Wielki:

   

 

     

 

 

Gdy wspiąłem się na powrót na główna szosę znalazłem miejsce skąd można było sfotografować Higashi Port z góry (zdjęcie poniżej - w jego dolnej części widać pasek falochronu, resztę przesłania roślinność).  Ciekawostką jest, że w XIX wieku, gdy Japonia jeszcze nie przyznawała się do  Ogasawary w tej zatoce była baza wielorybników. Nic po niej nie pozostało...

     

     

  Wędrując dalej szosą w kierunku osady mogłem się przekonać, że nie ja jeden podążam tą drogą. Tyle, że inni podróżnicy byli znacznie, znacznie wolniejsi...  :)

 

Wkrótce znalazłem strzałkę, kierującą turystów w lewo w dół - na leśną drogę - tam podczas wojny Japończycy ustawili kolejne ciężkie działa, które swoim ogniem mogły kontrolować wejście do Higashi Port. Od tego czasu minęło 70 lat - działa zachowały się w całkiem dobrym stanie, jak na swój wiek:

     

 

 

 

Główna szosa nieco dalej przekracza główny grzbiet wyspy podążając dalej na południe półkami zawieszonymi ponad  zachodnim wybrzeżem. I po tej stronie wyspy można podziwiać wspaniałe widoki. To na przykład zatoka nazywana Long Beach .Długa Plaża, jeśli tu naprawdę jest to przebiega daleko w dole - nie widziałem żadnego szlaku, który by do niej schodził:

   

 

 

Kilometr, może nieco więcej dalej jest ostry "zakręt śmierci" na urwisku. Na potrzeby kierowców z obu stron ustawione są lustra. Ale mnie bardziej zainteresowały ustawione to dwie figurki bogini Jizo. Podobno ustawili je japońscy żołnierze jeszcze podczas wojny.

Od tych figurek otwiera się piękny widok na kolejną zatokę zachodniego wybrzeża - Iguma Bay (Big Bay) - macie ja na zdjęciu poniżej... 

   

 

Miałem szczęście - po zrobieniu zdjęć przy figurkach bogini usłyszałem odgłos motoru. Jechała wywrotka wożąca beton do naprawy drogi i kierowca miał miejsce w kabinie - mimo, ze nie znał angielskiego to zrozumiał o co chodzi - dowiózł mnie do betoniarni na peryferiach osady. Ostatni kilometr znów maszerowałem pieszo, ale to po tak pracowitym dniu była tylko przysłowiowa pestka... Udało mi się jeszcze po drodze zrobić ciekawe zdjęcie. Popatrzcie jak te endemiczne białookie ptaszki pożywiają się w koronie obwieszonej owocami papai. Widzicie wszystkie trzy?

     

   

 

Mt Chibusa i Kita-mura w jeden dzień!  To był ciężki, ale bardzo udany dzień!  W schronisku zrobiłem sobie skromny posiłek, odczekałem na swoją kolejkę do japońskiej łazienki i położyłem się na twardym łożu na zasłużony wypoczynek.

Następnego dnia po południu miałem odpłynąć na Chichi-jimę. Ranek, który mi pozostał przeznaczyłem na zwiedzanie osady. Odnalazłem nową świątynię mieszczącą się w takim pięciokątnym pawilonie:

   

 

   

Świątynia była zamknięta, ale przez przeszklone drzwi udało mi się zajrzeć do wnętrza. Figurki i ofiary na ołtarzu wskazywały, że to świątynia buddyjska, a nie szintoistyczna, jak oczekiwałem. Nie dziwi to, buddyzm jest drugą religią, a wielu Japończyków deklaruje, że wyznaje jednocześnie obie religie:

     

   

 

    Świątynia szinto Tsukigaoka rozłożyła się na zalesionej skarpie ponad portem. jej główną budowlą jest ten oto pawilon:
     

   

 

   

Pawilon był zamknięty, ale jak widzicie solidna skarbona na ofiary pieniężne wystawiona była na zewnątrz.

Ze skarpy na której znalazłem świątynię otwiera się ładny widok na Oki Port. "Hahajima Maru" już na mnie czekała... Smutno mi sie zrobiło - za dwie godziny miałem opuścić tą sympatyczną wyspę:

     

   

 

 

Dodatkową atrakcją osady na Haha jest Jaskinia Kiyomigaoka... Wstęp jest bezpłatny, a system odwiedzania - samoobsługowy. W biurze informacji turystycznej przy porcie odbiera się najpierw klucze i szczegółową instrukcję. Potem trzeba odnaleźć te drzwi, otworzyć je i zapalić sobie światło. Za drzwiami na stojaku leżą kaski ochronne, które należy ubrać. Potem 5 metrów chodnikiem na wprost i za zakrętem 10 metrów w lewo. I... to już wszystko, co jest do zobaczenia. Ze ścian zwisają korzenie drzew rosnących powyżej jaskini.

Podczas wojny ta jaskinia wykorzystywana była jako schron. Sami oceńcie, czy warta jest oglądania: 

     

 

 

Zanim zakończę opowieść o tej niezwykłej wyspie chciałbym jeszcze pokazać wam ludzi mieszkających na tym odległym skrawku ziemi. Udało mi się uwiecznić całkiem spory odsetek 400-osobowej społeczności wyspy. Dziękuję im wszystkim za ich gościnność i codzienne uśmiechy!

     

     
    Ten portret kobiety podoba mi się najbardziej z całej mini-galerii:
     

   

 

 

 

 

 

Jedyny biały człowiek mieszkający na Haha-jimie to Austriak Johann, który od 4 lat uczy w tutejszej szkole angielskiego. I twierdzi, że tak mu tu dobrze, że nie zamierza wracać do Europy. Może to przez tą miejscową dziewczynę? Nie przypadkiem sfotografowałem ich razem... 

Dziewczyna podobno pracuje w kafeterii w budynku administracji wyspy. Jest ładna i - jak mi się wydaje - ubiera się tak, jakby chciała poderwać Johanna.   :)

 

  Dzieci także i tutaj są wdzięcznym tematem do zdjęć. Przed kamera zachowują się bardzo naturalnie. 

A dwa kolejne zdjęcia japońskich nastolatków zdają się potwierdzać ukute przeze mnie określenie "Wyspy Roześmiane"

 

 

Ważne dla mnie było spostrzeżenie, że mieszkający na Haha-jimie uśmiechy. Tu nie jest tak jak w moim kraju gdzie niestety ktoś, kto uśmiecha się na ulicy do nieznanej osoby postrzegany jest niemal jako zboczeniec.

Ta pani, spotkana w sklepie znała trochę angielski. Zainteresowała się kim jestem i co tu robię - tak daleko od swojej ojczyzny. I to było zupełnie zrozumiałe, bo tego dnia na Haha było tylko dwóch białych: zasiedziały Johann i ja...

 

 

Dla dzieciaków w wieku przedszkolnym ja, z moją urodą Europejczyka, wielkim nosem i dużymi oczami byłem dziwolągiem i zdarzało się, że w pierwszym odruchu te maluchy się mnie po prostu bały.  Malutkie dzieci w Polsce pewnie podobnie reagują na widok Murzyna.

Dorośli - przeciwnie - okazywali mi życzliwe zaciekawienie... Niestety chyba nie wszyscy spośród nich wiedzieli, gdzie leży ta Polska, gdzie mieszka ten dziwny facet, nie znający ich języka...

 

 

Ten młody człowiek  - jak widać - od razu poczuł do mnie sympatię. I ja do niego też!  Japońskie dzieciaki są urocze... 

Niemowlaki ubierane są przy tym przez matki jak laleczki,  

 

Mama mnie już przeszkoliła!  Japończycy obowiązkowo pozują do zdjęć z palcami rozwartymi w kształcie litery V.  Dla nas w czasach walki ten znak oznaczał Victory - zwyciężymy. Dla nich - jak się dowiedziałem - jest to znak pokoju.

Japończycy z wielkich miast żyją w wielkim pośpiechu. Tu, na zapomnianych wyspach nie ma się do czego spieszyć, żyje się prawie beztrosko... Jedynym problemem o którym mówili ci ludzie jest niedostatek słodkiej wody. Codziennie pod wieczór z głośników niósł się ponad osadą, niby nawoływanie muezina komunikat o stanie wody w rezerwuarze ponad tama zakończony apelem o jej racjonalne używanie.

 

  Jeszcze jeden znak pokoju!

 

 

 

 

A tą uroczą młodą mamę sfotografowałem pod tym wielkim i starym banianem rosnącym przy plaży - tam gdzie jest miejsce towarzyskich spotkań mieszkańców wyspy. To drzewo ma swoje imię - Gadzimaru.  To też jedno z moich ulubionych zdjęć:

     

 

 

 

 

 

Sympatyczna Asako ze sklepu - ta, która chomikowała dla mnie chleb. Gdy odpływałem, przyszła pożegnać mnie na nabrzeże. Coś mnie wtedy ścisnęło w gardle...

A tego pana spotkałem przy trapie  "Hahajima Maru", gdy przyszło mi odjeżdżać z Haha. Kowbojska poza i różne akcesoria, którymi jest obwieszony wskazują na to, że to przedstawiciel władzy. Jak widać na Wyspach Roześmianych nawet policjanci są radośni!

 

 

 

 

 

No i cóż - przyszła w końcu pora pożegnać Haha-jimę. Spakowałem plecak i pomaszerowałem na nabrzeże. Było jeszcze dość czasu, aby zrobić sobie takie pamiątkowe zdjęcie na tle tego legendarnego stateczku - jedynego, który przypływa na Haha-jimę:

 

 

 

   

 

Captain Aki from legendary "Hahajima Maru":

 

Kupiłem bilet, posłusznie wytarłem buty na zwilżonej wycieraczce i pomaszerowałem na pokład. Tym razem było nas kilkunastu pasażerów.

Gospodarze schroniska pojawili się na nabrzeżu, by pomachać mi ręką.  Dziękuję za gościnę!

Długo stałem na pokładzie, gdy opuszczaliśmy port. A potem, udając że jako cudzoziemiec nie rozumiem japońskich napisów na drzwiach sterówki wszedłem do środka. Japończycy sa bardzo zdyscyplinowani. A tu taki bezczelnie wchodzi do strefy dostępnej tylko dla załogi.

Kapitan Aki nie znał ani słowa po angielsku. Ale ja - cały w uśmiechach i pokłonach gestami wytłumaczyłem, że chodzi o zdjęcie Pana Kapitana do gazety.

Wyciągnął z szafki foliowy worek, a z niego reprezentacyjną kapitańską czapkę. A efekt mojej działalności możecie obejrzeć tutaj:

     

     
   

Po dwóch godzinach i kwadransie dopłynęliśmy do portu na wyspie Chichi. Spędziłem tam jeszcze dwa dni. Ale o nich i o niezwykłym pożegnaniu Ogasawary napisałem już na kolejnej stronie...

     

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

   
     

To the last part of my report from Ogasawara

 

 

Przejście do ostatniej części relacji

 

     

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory