Część I - Południe  -              Part one - The South

                                        tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos


To był początek długiej podróży, którą nazwałem Podróżą Wokół Ameryk. Jej trasę pokazałem na mapce obok. Podróż zaczynała się na Karaibach. Poznałem wprawdzie już wcześniej wszystkie wyspiarskie państewka Karaibów, byłem też na Trinidadzie, ale nigdy jeszcze nie miałem okazji, aby zajrzeć na drugą wyspę wchodzącą w skład "Republiki Trinidadu i Tobago" Postanowiłem zatem rozpocząć moją podróż od lotu z Europy na tą właśnie wyspę. Byłem dobrze przygotowany. Na kilka miesięcy wcześniej wykupiłem w witrynie linii Condor bilet na przelot LOTem z Gdańska do Frankfurtu i dalej Condorem bezpośrednio na Tobago.

Zaczęło się jednak feralnie: wkrótce po starcie z Gdańska w samolocie LOTu pilot stwierdził awarię i zawrócił na macierzyste lotnisko. Lot odwołano. W biurze LOTu stwierdzono, że mogą mi wystawić bilet na przelot... za tydzień. Żaden przelot drogą okrężną nie wchodzi w rachubę, bo "LOT nie ma umowy z liniami Caribbean które latają na Tobago".

Ja też nie miałem umowy z tymi liniami, nie przeszkodziło mi to jednak wykupić bilet na lot linią Caribbean i przez Barbados - dotarłem do celu - tym razem szczęśliwie i trzydniowym opóźnieniem dotarłem na nieznane Tobago... 

Trasa na Tobago wiodła przez stolicę wyspiarskiego państewka, czyli przez Port of Spain. Oto krajobraz Trinidadu oglądany z okna samolotu:

To translate this page to English please use google translator...  

 

 

Z Trynidadu na Tobago leci się turbośmigłowym samolocikiem zaledwie 20 minut. Gdy w końcu nadlatuje się nad wyspę widać brzegi porośnięte gęstymi mangrowcami, koralowe rafy, lazur wody na płyciznach i białe, piaszczyste plaże... Przyznacie, że z tej perspektywy wyspa wygląda bardzo obiecująco:

   
 

Tobago jest górzyste. Kawałek płaskiego terenu dla wybudowania lotniska znaleziono na Crown Point - na południowo-zachodnim krańcu wyspy. Pas startowy jest na tyle długi, że lotnisko może przyjmować pasażerskie odrzutowce. Na razie to jeden lot tygodniowo z Frankfurtu i jeden z Londynu... Terminal jest tu maleńki, ale port lotniczy ma za to bardzo długą nazwę: Arthur Napoleon Raymond Robinson International Airport 

   

Postanowiłem zamieszkać tuż przy lotnisku, aby nie wozić się z bagażami po wyspie, a także ze względu na dobre skomunikowanie Crown Point zarówno z północną jak i południową stroną wyspy... Tobago ma 42 kilometry długości i w jest szerokie do 10 kilometrów. Zielone góry wyrastają tu na wysokość do 550 metrów ponad poziom morza. Na całej wyspie mieszka około 61 tysięcy ludzi.

   

Przez hostelworld.com znalazłem tanie zakwaterowanie w odległości zaledwie 10 minut marszu od terminalu lotniska, w bocznej uliczce. Instytucja (na zdjęciu obok) nazywa się Bananaquit Appartaments. Za najtańszy pokój dwuosobowy (wciąż z klimatyzacją, łazienką, lodówką i małym kuchennym aneksem, gdzie można sobie pitrasić biorą tu 50 USD - co jak na Karaiby nie jest wcale ceną wygórowaną. A bananaquit to taki miejscowy ptaszek...

Najtańsze pokoje, każdy z małym tarasem rozłożone są w tym pensjonacie wokół małego, wewnętrznego dziedzińca, co izoluje je od hałasu ulicy. Zamykajcie drzwi po zmroku, bo moskity lecą do światła i nie dają potem spać!

   

Najtańszą opcją dotarcia na Tobago z Trynidadu jest prom: http://www.ttitferry.com/index.php Przeprawa trwa 2,5 godziny, a bilet w jedną stronę kosztuje 50 trynidadzkich dolarów. Podczas mojego pobytu za 1 dolara USA płacili około 6 dolarów Trynidadu.

Zwiedzanie Tobago rozpocząłem od stolicy wyspy - miasteczka Scarborough. Dojechałem tam z Crown Point publicznym autobusem za jedne 2 "trynidady". Najbardziej reprezentacyjnym fragmentem miasta jest skwerek na wybrzeżu z nowymi pawilonami handlowymi, które otwierają w święta, lub z okazji wizyty pasażerskiego statku (co zdarza się raczej rzadko):

   

   

Tuż obok ustawiono trzy stare armaty i tablicę z informacją o historii wyspy, odkrytej przez Kolumba w 1498 roku. Pierwszymi osadnikami z Europy, którzy osiedlili się na wyspie w 1654 roku byli Kurlandczycy. Potem Tobago aż 33 razy przechodziło z rąk do rąk. Było też kryjówką karaibskich piratów. Dziś wraz z sąsiednim Trynidadem tworzy niepodległe państwo, będące członkiem Brytyjskiej Wspólnoty Narodów.

W dzisiejszym Scarborough mieszka 17 tysięcy ludzi - prawie wyłącznie ciemnoskórych. W dolna część miasta rozłożona wokół przystani promowej ma charakter handlowy - tu warto zajrzeć na niewielki bazar i zaopatrzyć się w sklepach.

 

 

Stroma ulica prowadzi od promu w górę - do uptown - najstarszej części Scarborough, gdzie znalazłem taki oto budynek z miniaturową zegarową wieżą - to siedziba lokalnego parlamentu; Tobago House of Assembly:

   

   
 

Wspinając się od parlamentu jeszcze wyżej osiąga się górujący ponad miastem i portem Fort King George, zbudowany przez Brytyjczyków w latach 1777-79. W obrębie fortu zachowało się sporo historycznych budowli - między innymi przykryta kopulastym dachem cysterna na wodę:

   

   
 

W jednym z budynków koszarowych urządzono tu małe muzeum (wstęp 5 TTD) z eksponatami pokazującymi życie miejscowych Indian. Ale wejście na teren samego fortu jest bezpłatne. Na urwisku fortu od strony otwartego morza funkcjonuje latarnia morska, której światło widoczne jest z odległości 50 kilometrów:

   

   

Na terenie fortu można się fotografować przy armatach i moździerzach z różnych okresów, ale największą atrakcją tego miejsca jest widok otwierający się ze wzgórza na wybrzeże wyspy w kierunku północnym. To Windward Coast - nawietrzna strona wyspy, czyli strona otwartego Atlantyku. Na zdjęciu poniżej widać także szosę biegnącą po obwodzie wyspy.  

   

   

W tamtym właśnie kierunku wybrałem się na moją pierwszą wycieczkę po wyspie. Postanowiłem korzystać z lokalnego transportu, który jak na Karaiby jest relatywnie tani i dobrze zorganizowany. Węzłem wyspiarskiej komunikacji jest oczywiście Scarborough, a dokładniej - Temporary Bus Terminal pokazany na zdjęciu obok. Autobusy mają jak widać przyzwoite. Gorzej z rozkładami jazdy, które nie są nigdzie wywieszone i o godzinę odjazdu najbliższego busu trzeba pytać urzędnika siedzącego w poczekalni. Cena przejazdu  w zależności od długości trasy wynosi od 2 do 8 TTD. Bilety sprzedaje konduktor. 

 Niebieską linią zaznaczone są na mapce obok główne, asfaltowane drogi, po których kursują publiczne autobusy. Pierwszym moim celem było miasteczko Charloteville na północnym skraju wyspy...

Po kilkunastominutowym przepychaniu się przez wąskie i zatłoczone uliczki Scarborough wyjechaliśmy na obwodnicę tego miasta. Ten odcinek trasy prowadził najlepszą drogą na Tobago - to niestety bardzo krótki odcinek - popatrzcie na zdjęcie poniżej:

   

Potem droga bardzo szybko stała się wąska i kręta. Wkrótce zjechaliśmy z zielonych wzgórz na wybrzeże. Przez zakurzone okna autobusu zobaczyłem ocean. Na szczęście udało się odsunąć jedno z okien, by podczas jazdy robić zdjęcia.

A jest co fotografować. Krajobraz tej części wybrzeża jest bardzo urozmaicony: mniejsze i większe wyspy, półwyspy i góry docierające w wielu miejscach aż do morskiego brzegu: 

Jedna z ładniejszych wysepek na tym odcinku wybrzeża to Queen's Island. Jeśli ma się czas i pieniądze to można popłynąć tam wynajętą łodzią i wspiąć się grzbietem na najwyższe wzniesienie wyspy. Podobno otwiera się stamtąd bardzo efektowny widok: 

 

Jakieś dwadzieścia minut później, gdy wspięliśmy się na kolejne nadmorskie wzniesienie zobaczyłem w dali Little Tobago - leżącą w odległości kilkuset metrów od brzegu macierzystej wyspy niewielką (1,5 km długości), górzystą wysepkę, na której jest rezerwat przyrody: 

Jeszcze w czasach kolonialnych, na początku XIX wieku Anglik - ówczesny właściciel wyspy przywiózł na Little Tobago z Papui 50 rajskich ptaków, które zadomowiły się na wysepce i - choć przetrzebione przez cyklon - mieszkają tam do dziś. Bazą wypadową do wycieczek na Little Tobago jest osada rybacka Speyside, leżąca naprzeciw wyspy. Kilka funkcjonujących tam hotelików dysponuje motorówkami (niektóre z nich mają przeszklone dno) i organizuje wycieczki na porośnięte bujną roślinnością Little Tobago:

Speyside położone po nawietrznej stronie wyspy ma ładną plażę, osłoniętą przez wysepki. Rzadko bywają tu wysokie fale, co decyduje o popularności tego wczasowiska wśród turystów. Ale nie oznacza to, że przyjeżdżają u tłumy. Gdy tamtędy przejeżdżałem na plaży było całkiem pusto:

 

 

Za Speyside szosa przebiegająca po obwodzie wyspy wspina się na przełęcz. Grzbietem w prawo odchodzi stąd wąska droga do Flagstaff Hill, gdzie na maszcie powiewa dumnie flaga kraju. Ale moim celem było położone po drugiej stronie przełęczy, nad Zatoką Piratów (Pirates Bay) miasteczko Charlotteville. Najładniejszy widok na tą niewielką osadę rybacka otwiera się ze stromego zjazdu ku morzu:

 

Główna ulica przebiega tu wzdłuż plaży. Przy niej skupił się cały handel miasteczka - kilka małych sklepików, bar i coś w rodzaju jadłodajni. A wszystko o w oprawie egzotycznych palm:   

   
 

 Na krańcu osiedla, u stóp wzgórza główna ulica przebiega tuż przy plaży, a po  jej przeciwnej stronie - pensjonaty. Te tuż przy plaży są niestety drogie, ale są tu także prywatne kwatery położone wyżej na zboczu, w których można przenocować płacąc równowartość 40-50 USD.   

 

 

 

Miejscowi rybacy oferują zagranicznym turystom "fishing charters" czyli wspólne rejsy na połów ryb. To jednak dosyć kosztowne wyprawy i myślę, że stać na nie tylko pasjonatów wędkowania z dobrze wypchanymi portfelami. Natomiast na codzień można kupić od rybaków świeże ryby: 

Uważam, że Charotteville jest dobrze ukrytym klejnotem nie tylko tej wyspy, ale całych Karaibów. Nie docierają tu jeszcze tłumy turystów. Może dlatego, że leży ono w dużej odległości od lotniska i przystani promowej (ze Scarborough jedzie się tu około 2 godzin).  Ustronność tego miejsca w przeszłości docenili także piraci, wracając często do zatoki, nazywanej zresztą obecnie Pirates Bay. 

W Charltteville widziałem zaledwie kilku białych turystów. I oni, i miejscowi zaopatrywali się w gotowe dania w takich kioskach jak na zdjęciu obok.

Życie płynie tu leniwie. Przy plaży znalazłem dwa kioski, których towar adresowany był do turystów. W jednym z nich sprzedawano kolorowe ręczniki i T-shirty z nadrukami...

W kiosku naprzeciwko czarny chłopak oferował pamiątki ze skorup kalabaszy i kokosów. Wyglądało na to, że dawno nie widział klientów, bo zaproponował mi, abym za pieniądze sfotografował z bliska te eksponaty. No cóż, tak też można coś zarobić... i to nie tracąc towaru...

 

Charlotteville leży prawie na samym północno-wschodnim krańcu wyspy, ale jak widać z mapki jest to już strona zawietrzna - strona Morza Karaibskiego. Aby się tam dostać musiałem przejechać z lotniska niemal przez całą długość wyspy. Wzdłuż północnego brzegu, ze względu na zły stan drogi publiczny transport nie kursuje, musiałem więc wracać tą samą drogą. Wykorzystałem to, aby wysiąść z autobusu w Roxborough, gdzie w prawo odbija boczna droga do najpiękniejszego wodospadu na Tobago - Argyle Fall.   

Piękna aleja wysadzana egzotycznymi drzewami doprowadza od głównej szosy do niewielkiego schroniska (na zdjęciu po prawej). To tylko jakieś 600 m przyjemnego spaceru. W schronisku trzeba zapłacić 40 dolarów za wstęp (na szczęście to trynidadzkie dolary) i wtedy można pomaszerować ścieżką w głąb doliny. Nie trzeba brać przewodnika i płacić dodatkowo za jego usługi  . 

Ścieżka biegnie w górę wąwozem, którym spływa potok. Po około 20 minutach marszu zobaczyłem wreszcie wodospad, a właściwie wodospady. Bo okazało się, że Argyle Fall to właściwie cztery kolejne kaskady na tym samym potoku. Łącznie mają 54 metry, co sprawia, że Argyle Fall uważany jest za najwyższy wodospad na Tobago.

Byłem w swoim żywiole, bo kocham wodospady. A te, choć nie niosły wiele wody były jednak bardzo malownicze. Teleobiektyw kamery pozwolił przybliżyć górne piętra wodospadu (na zdjęciu obok): 

 

U stóp dolnej kaskady jest spory staw (zdjęcie poniżej), który ma podobno do 6 metrów głębokości. Wielu turystów zażywa tu kąpieli.

 

 

Jeżeli zaryzykować wejście na strome lewe zbocze kanionu (co nie jest wcale takie proste i bezpieczne), to można zmieścić w jednym kadrze wszystkie cztery kaskady (zdjęcie obok).

 

 

 Wąska i stroma ścieżka pozwala wspiąć się pod trzecie piętro  wodospadu.  Z dużych głazów, które tam zalegają otwiera się widok na drugą kaskadę. Jak widać podzielona jest ona na szereg  wąskich strug: 

Kolejny fragment ścieżki jest tak stromy, że opiekunowie wodospadów zdecydowali się dla większego bezpieczeństwa zainstalować tu linę. Zauważyłem, że nie wszyscy wchodzą wyżej... Myślę, że jednak warto - stromy odcinek jest bardzo krótki - potem trzeba już tylko uważać na śliskie kamienie.

Taki widok w dół jak na zdjęciu obok otwiera się od trzeciej kaskady - mniej więcej z połowy wysokości wodospadu.  Na szczęście nie cierpię na lęk wysokości - pozwala to stanąć na progu i zrobić w miarę dobre ujęcie...

 

 

 

Na zdjęciu poniżej mamy najwyższą kaskadę i szczyt wodospadu. Niestety w tym krajobrazie występują bardzo duże kontrasty i szeroka rozpiętość oświetlenia. Ustawiłem wartość ekspozycji na dół wodospadu. Niestety bryzgi piany w górnej części zdjęcia wyglądają jak prześwietlone:

   

Dotarłem pod górną kaskadę akurat w chwili, gdy grupa miejscowych zażywała tam kąpieli. Trzeba to jednak wyraźnie powiedzieć, że pod górną kaskadą możliwa jest kąpiel pad prysznicem, a nie w basenie. Bo bajorko, które powstało po górną kaskadą jest bardzo płytkie   :) 

 

 

Słońce wisiało jeszcze wysoko, gdy pełni wrażeń wróciliśmy od Argyle Falls na główną szosę. Ale ruch na szosie był już bardzo mały, jakiś miejscowy przechodzień wyjaśnił, że późnym popołudniem trudno o publiczny autobus do Scarborough. Ruszyłem więc pieszo szosą na zachód. Po kilku set metrach znalazłem się na brzegu oceanu - to była Princes Bay. Prawda, że piękny widok otwierał się z tego miejsca (mimo tej sterty śmieci)?:

 

Optymistycznie maszerowałem dalej  szosą, ale do celu było jeszcze ze 20 kilometrów! W końcu - reagując na moje rozpaczliwe machanie zatrzymał się przejeżdżający samochód osobowy. Zabrał mnie do stolicy wyspy, zapłaciłem za przejazd tyle, co w autobusie. Wydaje się, że taki sposób płatnego autostopu jest tu powszechnie przyjęty...

A w Scarborough na ulicach ryczały głośniki kampanii wyborczej - rozdawano T-shirty partii czerwonych i chorągiewki partii żółtych. Na ulicach dominowały tego wieczoru właśnie te dwa kolory. Tylko dla tej pani nie znaleźli odpowiedniego rozmiaru T-shirta.

Ano właśnie: czerwoni przeciwko żółtym. Ale nie widziałem, aby dochodziło do rękoczynów. Rozmawiali ze sobą!  Nikt (na razie) nie zrywał plakatów wyborczych (takich jak poniżej). Jak zdążyłem się zorientować ta "żółta" partia to była partia konserwatywna, a ta "czerwona" - postępowa...

 

Jak dostałem żółtą chorągiewkę, to schowałem ją do torby. A potem nadarzyła mi się czerwona. Obie przywiozłem do Polski i podarowałem moim wnukom. Takich chorągiewek na pewno nikt w całej Polsce nie ma!

 

 

Na szczęście udało się w stolicy wyspy złapać ostatni chyba publiczny autobus jadący ze Scarborough do Crown Point. Po dniu pełnym wrażeń i chińskiej zupce na kolację zasypiałem bardzo szybko...

Kolejnego dnia zwiedziłem północne wybrzeże Tobago.

 

To the second part of Tobago report

Przejście do drugiej części relacji z Tobago

 Przejście do strony "Kraje i krajobrazy świata"

Powrót do głównego katalogu                                                                  Przejście do strony "Moje podróże"