Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część V A relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - wjazd do Czadu

-  Part five A - entering Chad

 

 

      

 Takim samochodem dotarłem przez pustynne pustkowia do granicy Czadu. Papiery miałem w porządku - wizę Czadu dostałem na poczekaniu w ambasadzie tego kraju w Niamey.  Wystarczyły 3 zdjęcia i 15000 CFA. Pamiętam, że sekretarz urzędujący w  długiej, żółtej szacie miał wprawdzie komputer na biurku ale z braku druków prosił o wypełnianie wniosku wizowego przez kalkę - na czysty papier. 

Jechaliśmy z nigerskiego Nguigmi nie szosą, ale pustynnym traktem wyznaczonym w piaskach śladami samochodów.  Graniczny posterunek w piaskach pustyni nazywał się Dabua - dotarliśmy do niego już o 8.00. Po nigerskiej stronie granicy żadnych problemów. Potem szlaban ustawiony w kopnym piasku i po jego drugiej stronie budynki, a właściwie chaty Czadu. Żołnierz z kałasznikowem na sznurku prowadzi do pierwszej - tam - u żandarmów spisują nas i wstawiają pieczątki do paszportów. Potem druga chata - celnicy. Widzę, że kierowca dyskretnie wręcza jakiś napiwek... Trzecia chata to securite czyli bezpieka... Tu każdy przyjezdny wypełnia dwa formularze i zostawia dwa zdjęcia. Nie, nie mogę wam oddać moich okularów słonecznych - mam tylko jedne!

 I już mam nadzieję, że możemy szczęśliwie odjechać gdy zjawia się jakiś wojskowy. Żąda paszportów... -Ty i kierowca pójdziecie ze mną!  Idziemy do odległej chaty, w której obok portretu prezydenta republiki wisi także portret Kadafiego - wielkiego przyjaciela Czadu. Wpisuje nazwiska do swojego wymiętego zeszytu i przystępuje do rzeczy: 15000 od turystów i 3000 od kierowcy. Nie śmiem zapytać  - jakim prawem?  On może trzymać paszporty jak długo chce, a władza, której można by było się poskarżyć na korupcję jest o dwa dni drogi - na drugim krańcu pustyni...

Pozostaje się targować. Robię to na tyle skutecznie, że staje w końcu na 5000 i "cadeau". Decyduję się poświęcić na ten cel mój stary sweter - dalej na południe i tak nie będzie mi potrzebny. Jest jeszcze problem z kierowcą, który jak się okazuje wydał już na łapówki całe 10000, które dostał od właściciela pojazdu... Zapewnia władzę, że zapłaci haracz w drodze powrotnej... Ruszamy w końcu przez piaski dalej - z góry i pod górę. Mijamy wyschnięte, płaskie niecki salin - słonych jeziorek obramowane kępami roślinności. W porze deszczowej wypełniają się wodą, a w niektórych latach cały ten teren zalewany jest wodami Jeziora Czad.

To dlatego granice jeziora na mapach zaznaczone są przerywana linią... Rozwidlenie szlaku - w lewo lepiej przetarty trakt do Mao, w prawo - do Bol. Na pagórkach podskakujemy tak, że w pewnym momencie ciężka zapasowa opona na skrzyni wylatuje w górę i opada na nogę pasażerki... Na szczęście kończy się tylko na solidnym siniaku. Powietrze rozgrzane jak we wnętrzu rozpalonego pieca. Słońce odbite od piasków "wali po oczach" tak silnie, że bez ciemnych okularów trudno obserwować ten pustynny krajobraz.   Po drodze jedna tylko pustynna osada - Lija (Liwa), w której na szczęście nie ma żadnego posterunku. Pewnie pojazdy pojawiają się w niej tak rzadko, że miejscowej władzy nie opłaca się na nie czatować.

Do Bol - sporej wioski na wzniesieniu ponad jeziorem docieramy dopiero około 17.00. Zabudowa wioski składa się głównie z szarych gliniaków, których rogi mają charakterystyczne wypiętrzenia. W szerokiej, piaszczystej głównej ulicy kilka ciemnych, ubogich sklepików i dwie czajchany... Kozy i osiołki...

W Bol nie ma hotelu, kierowca zawiózł nas do kuzyna naszego Modo - tego z Nguigmi po drugiej stronie granicy.  W pokrewieństwo wątpię, za to przypuszczam, że Modo chciał powtórzyć znany scenariusz: znajomek załatwia nam  kosztowny transport do stolicy i odbiera od przewoźnika swoją dolę. Niestety tym razem tak nie wyszło... Gospodarz wyjechał, o czym Modo nie wiedział... Ale jego żona wraz z gromadą podekscytowanych dzieciaków przyjęła nas na nocleg - to była kolejna noc spędzona pod gwiazdami na piaszczystym podwórku. Ale jeszcze zanim zapaliły się gwiazdy trzeba było pojechać na posterunek. Był na głucho zamknięty. -Przyjdźcie jutro rano!  

Najstarszy syn cierpliwie gotował dla nas na tym prymitywnym, opalanym węglem drzewnym palenisku kolejne czajniczki wrzątku. Przyjeżdżając w te strony warto mieć ze sobą jakiś zapas żywności, szczególnie po całym dniu telepania się po pustyni...  

Do tego, że do wieczornego czy porannego mycia dostaje się tu zalewie jeden plastykowy czajnik (zimnej) wody już się przyzwyczaiłem...

Rano wyruszamy najpierw do najważniejszej instytucji czyli na posterunek. Trzeba poczekać, aż pojawi się kompetentny funkcjonariusz. Potem wypełnić po dwa formularze i dołączyć dwa zdjęcia. I tak będzie w każdej czadyjskiej miejscowości w której będziecie chcieli się zatrzymać bodaj na jedną noc - trzeba wieźć ze sobą solidny zapas paszportowych fotografii! Słyszałem o przypadkach wymagania rejestracji w prowincjonalnych miejscowościach nawet wtedy, gdy turyści byli tam tylko przejazdem. Nie dlatego, że takie są przepisy, ale dlatego, że wykonywanie takich "czynności urzedowych" jest zawsze podstawa do domagania się odpowiedniego napiwku.

Poszczególne podwórka ogrodzone są wysokimi płotami z sitowia. Jak widzicie obok domów z gliny spotkać tu można także kopulaste chaty ze słomy i sitowia. We wszechobecnym upale podstawowym problemem jest woda... Taka jedna ręczna pompa przypada tu na kilkanaście zagród i jest zazwyczaj oblegana przez miejscowych.  

Czad jest aż czterokrotnie większy od Polski! Ludność tego kraju - zaledwie 8 milionów dzieli się wyraźnie na dwie grupy: ci, którzy zamieszkują południe należą etnicznie do Czarnej Afryki. Ci na północy do Świata Arabskiego. Pierwsze wrażenia z kontaktów z Czadyjczykami nie są miłe: ludzie nie odpowiadają na uśmiechy i przekazywane gestem pozdrowienia.

 

Rozpoczynam poszukiwania transportu do stolicy... Na głównej ulicy czeka sfatygowany landcruiser który miejscowym zwyczajem w przestrzeni ładunkowej z tyłu wozu ma wstawione podłużne ławeczki - dla dodatkowych pasażerów... Jedzie do Ndjameny... To znaczy pojedzie, jak zbierze się pełna ilość pasażerów. Może po południu, a może jutro... Na razie jest tylko dwoje miejscowych... Za "normalne" miejsca biorą po 12500, a za te z tyłu - po 7500... Czy jest to może tylko cena dla nas: białych i bogatych?...  Na pace odkrytej ciężarówki (gdyby akurat się nadarzyła) można podobno pojechać już za 2000...

Mijają godziny... Czekamy, a tłumek wokół nas staje się coraz bardziej dokuczliwy...  Zaczynam się obawiać, czy przed zmrokiem zdążymy dojechać do stolicy... Może zapłacić za pozostałe, puste miejsca w wozie i w końcu jechać? Szkopuł w tym, że miejscowi obliczają pojemność wozu na... 12 pasażerów. Dwóch obok kierowcy, aż czterech na tylnym siedzeniu i aż sześciu na ławeczkach w ładowni. W Europie kierowca może zabrać tylko czworo... Już 10.00 - trzeba jechać, z doświadczenia wiem, że w Afryce jeśli ktoś wybiera się w drogę robi to wczesnym rankiem i nikogo więcej się nie doczekamy! - spisuję kontrakt, płacę tą złodziejską kwotę za zajęte i wolne miejsca i ruszamy...

Większa część szlaku wygląda tak jak na zdjęciu obok, dopiero późnym popołudniem, w Massakori wjeżdżamy na normalny asfalt. Tu nareszcie można w przydrożnych kramach kupić za 300 butelkę coli i bezpieczną wodę mineralną za 750 CFA. Gdy wyciągam z kieszeni kolorowe banknoty konstatuję, że są mokre od potu...  
 

Wizerunek prezydenta na misce - jeszcze jeden pomysł na zdobycie popularności...

Do Ndjameny (formalnie: N'Djamena) wjeżdżamy już po zmroku. Kierowca lawiruje w ciemnościach wśród jakichś opłotków chcąc prawdopodobnie uniknąć płacenia haraczu na posterunku kontrolnym. W centrum odnotowuję zakurzone, dwujezdniowe ulice nad którymi nie świecą zainstalowane latarnie... Kierowca nie zna miasta. nie bez trudu odnajdujemy w pobliżu wielkiego meczetu najtańszy hotelik z przewodnika: Hirondelle. Ale jest tam wolny tylko jeden zapyziały pokoik z prysznicem na podwórku (8000). Ktoś radzi jechać do "Aurory" - to wprawdzie poza centrum, ale czysto i woda przez całą dobę... Jedziemy... "Double" z łazienką kosztuje 18000 CFA... Po dniach w pustyni nareszcie można do woli siorbać herbatę z kolejnych kubków i stanąć pod wyśnionym przez tyle dni strumieniem wody!  Uff! - najtrudniejszy etap za mną!

Żółte taksówki jeżdżące po mieście nie mają liczników. Za dojazd z "Aurory" do centrum żądają 2000 CFA. Czasem można z tego utargować 500... Jeśli uda się złapać zbiorowy Z samego rana pojechaliśmy W centrum Ndjameny niewiele jest takich reprezentacyjnych budynków. Najbardziej okazałe są - jak zwykle w Afryce - siedziby banków.   Zwiedzanie miasta zacząłem od... wizyty na komendzie policji. Rejestracja. Dwa formularze, dwa zdjęcia... a potem niespodzianka: a teraz pojedzie pan z tym do swojego hotelu, aby przystawili na formularzach pieczątkę... Nie ma dyskusji: jadę, pieczętuję, wracam - teraz wreszcie można odebrać paszport z wpisem.
Ndjamena leży nad rzeką Chari której wody zasilają Jezioro Czad. Miejscowa ludność wykorzystuje rzekę jako miejską pralnię i łaźnię. Wzdłuż rzeki po jej północnej stronie przebiega główna arteria miasta: Avenue Felix Eboue przechodząca dalej w Avenue Mobutu. Z tą aleją konkuruje wypełniona kolonialnymi budynkami Avenue Charles de Gaulle, przecinająca dzielnicę handlową. Przy tej właśnie ulicy znajdziecie takie ważne obiekty jak główny bazar i wielki meczet. Tu także odkryłem jedyne bodaj w centrum internet cafe, gdzie za godzinę surfowania w sieci brali 2000 CFA.        

Miasto nie ma zbyt bogatej historii - założyli je Francuzi w 1900 roku i nazwali Fort Lamy.   Mnie z tutejszej architektury najbardziej podobała się katolicka katedra Sacre Coeur. To nowoczesna budowla z ładnymi freskami za głównym ołtarzem. O niebo czystsza i bardziej zadbana od podobnej katedry w Bamako - w Mali, którą odwiedziłem miesiąc wcześniej . W środku  dnia była wprawdzie zamknięta, ale udało się wejść do środka bocznym wejściem. Być może w niedziele przychodzi tu więcej ludzi. Przecież oficjalnie 1/3 ludności Czadu to katolicy...
Pod podcieniami na Avenue de Gaulle ukryte są liczne sklepiki. Można w nich kupić bagietki po 150, krążek serków za 750 czy puszkę mielonki z 2000 CFA. Można kupić, jeśli się ma pieniądze. Wymiana jest problemem, bo banki pobierają znaczną prowizję. I tu informacja, której nie znajdziecie w żadnym przewodniku: na rogu przed budynkiem poczty urzęduje na macie jegomość wymieniający walutę po dobrym kursie: za dolara płacił 500 CFA, za euro - 560. Oczywiście trzeba zachować zwykłą ostrożność. Jeżeli potraficie udać, że się wahacie to kurs może pójść  o kilka franków w górę...

Wielki meczet to stosunkowo młoda budowla - wzniesiono go już w czasach niepodległej Republiki - w latach siedemdziesiątych. Czad uzyskał niepodległość dopiero w 1960 roku. Następne trzy dekady były jednym wielkim ciągiem walk wewnętrznych, zamachów, interwencji Francji i Libii i walki o władzę. Jeszcze i dziś - na północy kraju - w Tibesti zdarzają się potyczki wojsk rządowych z partyzantami. Wschód kraju zalany jest uchodźcami z sąsiedniego Sudanu. Dlatego planując wyjazd do tego kraju lepiej dokładnie sprawdzić bieżącą sytuację i... nie pchać się tam, gdzie można oberwać...

Naprzeciwko Wielkiego Meczetu rozłożył się Grand Marche - wielki bazar. To otoczone czworobokiem murów z bramami miasto w mieście. Według niesprawdzonych wiadomości (tak to już jest w Afryce) w  Ndjamenie mieszka blisko milion ludzi. Patrząc na tłum przelewający się bazarowymi uliczkami łatwiej w to uwierzyć. Towar, szczególnie warzywa i owoce sprzedaje się tu nie na wagę, ale na kupki. Na przykład za 4 pomidory trzeba zapłacić 150 CFA, za duże mango - 100. Ludzie nie wzbraniają się specjalnie przed fotografowaniem, co najwyżej na widok wycelowanego obiektywu odwracają głowy. Ale wyciągając aparat z torby lepiej rozejrzeć się, czy nie ma w okolicy jakiegoś przedstawiciela władzy. Bo oficjalnie na robienie zdjęć w mieście cudzoziemiec powinien mieć pozwolenie wydane przez urząd. A jak Was jakiś nadgorliwiec przyłapie w akcji to w najlepszym przypadku skończy się na konieczności dania łapówki...

Być w Czadzie i nie widzieć Jeziora Czad? Chciałem koniecznie zobaczyć je z bliska, skonfrontować ze swoimi wyobrażeniami. Mimo, że z Ndjameny nad jezioro nie jest daleko dojazd jest problemem. Do wiosek nad jeziorem jeżdżą z miejscową ludnością takie przeładowane bache - furgonetki jak na zdjęciu obok. Tyle tylko, że nie mają rozkładu jazdy. Czasem można czekać pół dnia na odjazd i... nie doczekać się. Jeszcze większy problem jest ze znalezieniem środka transportu na trasę powrotną...  Ale o tym, jak sobie poradziłem napisałem już na kolejnej stronie...
 

 

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  z Czadu  

<<<- do poprzednich  części "Transafricany"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory