Part one - Chicago to Tennesee   -   Część I

2012

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


In April 2012 I went once again to the United States. I knew from my previous trip east, west and south of the US, but I've never been to the vast Great Plains, which occupy the center of the continent. Preparing for this trip for several years I initially planned to cross the Great Plains by low-cost Megabus - just like many years ago, when I crossed America from ocean to ocean on Greyhound buses. But the Megabus unfortunately do not reach all the places that I would like to see, and in several states of the carrier was still completely absent. So when the fate sent me down a partner who was willing to go with me, I decided that it will be  travel by rented car (giving us a much greater possibilities). Also because the fuel in the U.S. is so far almost half cheaper than in Poland. So we flew to Chicago and from there we went into a great loop, whose extreme points were the Great Smoky Mountains National Park to the east and the famous Mount Rushmore in the west. After returning to Chicago, we wanted still to go for a few days to Boston to look into the small Atlantic states in the Northeast, which are usually avoided by tourists. News from the trail you can read, as usual, in my  travellog. Look at the map - it was about 11 000 kms route covered by car ...

We flew over Atlantic with Lufthansa. In Chicago airport new chrysler 200 was waiting for us. We paid 702 USD for 15 days of rental  including full insurance and unlimited mileage.

 

W kwietniu 2012 roku wyruszyłem po raz kolejny do Stanów Zjednoczonych. Znałem z moich poprzednich podróży wschód, zachód i południe USA, ale nigdy nie byłem na tych rozległych Great Plains, które zajmują środek kontynentu. Przygotowywałem się do tej podróży od kilku lat. Początkowo planowałem przejechać Great Plains autobusami taniej linii autobusowej Megabus. Jeśli zaplanować podróż z odpowiednio dużym wyprzedzeniem to bilety na ich kilkusetkilometrowe odcinki można kupić w internecie po kilka dolarów. To miało wyglądać tak jak wiele lat temu, kiedy to przejechałem Amerykę od oceanu do oceanu autobusami Greyhounda. Ale autobusy firmy Megabus nie docierały niestety do wszystkich miejsc, które chciałem zobaczyć, a w kilku stanach ten przewoźnik był jeszcze całkiem nieobecny. Toteż gdy los zesłał mi partnera, który gotów był wyruszyć ze mną w drogę zdecydowałem, że będzie to dająca znacznie większe możliwości podróż wypożyczonym samochodem. Bo paliwo w Stanach było prawie o połowę tańsze niż w Polsce. Polecieliśmy więc do Chicago i stamtąd wyruszyliśmy w wielką pętlę, której skrajnymi punktami były Great Smoky Mountains National Park na wschodzie i słynny Mount Rushmore na zachodzie.  Po powrocie do Chicago zamierzaliśmy jeszcze polecieć na kilka dni do Bostonu, by zajrzeć do omijanych zwykle przez turystów małych, atlantyckich stanów USA na północnym wschodzie kraju.  Wiadomości z tej trasy jak zwykle można przeczytać w dzienniku podróży. Popatrzcie na mapkę obok - to było łącznie około 11000 kilometrów trasy pokonanych samochodem...

Wyruszając wierzyłem, że będzie to nowa, ciekawa przygoda. Że wiosna w Ameryce może być równie piękna jak ta w Polsce. Miałem nadzieję, że spotkam na trasie ciekawych ludzi i zobaczę niepowtarzalne krajobrazy. Prosiłem przed wyjazdem przyjaciół by trzymali kciuki za to, aby omijały nas tak popularne w USA tornada!  :)

Najtańszy bilet na przelot nad Atlantykiem oferowała Lufthansa - kosztował około 1800 złotych z wylotem z Gdańska. Na docelowym lotnisku wynajęliśmy  z Avisa na 15 dni samochód grupy B bez limitu kilometrów, z dodatkowym ubezpieczeniem ALI (co uchroniło nas potem od kłopotów). Kosztowało to nas 702 USD. Z braku wozów grupy B dostaliśmy bezpłatny upgrade do grupy C.  Nasz chrysler 200 był prawie nowy - to zaleta Avisa.

 

   

MISSOURI

 

Saint Louis Arch from Market Street:

 

Z Chicago wyjechaliśmy o zmroku. Przenocowaliśmy w motelu za miastem i wczesnym rankiem ruszyliśmy bezpłatną międzystanową autostradą (tu nazywają takie drogi "interstate") do pierwszego większego miasta na szlaku - Saint Louis. To miasto leży już na zachodnim brzegu Mississippi - W stanie Missouri. Jego symbolem jest Arch czyli Łuk - oryginalna budowla o niebagatelnej wysokości 190 metrów. Wewnątrz łuku kursuje ciasna zębata kolejka wywożąca turystów (za 10 dolarów) na szczyt, skąd przez małe okienka można spojrzeć na miasto:

 

 

 

Mississippi River in Saint Louis:

 

W podziemiach Łuku St Louis znajdziecie ciekawe (i bezpłatne) muzeum "Amerykańskiej ekspansji na Zachód".

Saint Louis leży nad słynną rzeką Mississippi. A Mississippi to Mark Twain, Tomek Sawyer i stare rzeczne parowce. Niektóre do dziś wożą po rzece turystów (popatrzcie na zdjęcie poniżej). Ale brzegi rzeki w obrębie miasta niestety nie są zagospodarowane. Może dlatego, że po tamtej stronie to już inny stan: Illinois.

 

 

 

 

 

 

 

INDIANA  

 

Kolejnego poranka popędziliśmy w kierunku granicy stanu Indiana. Skąd to ostre tempo? USA roku 2012 nie są wcale tanim krajem dla turysty z Polski. Chodziło więc o to, by za pieniądze wykładane na noclegi, wyżywienie i wynajęcie samochodu zobaczyć jak najwięcej. Doskonały system międzystanowych autostrad (które w 95 procentach są bezpłatne) sprawia, że po tym rozległym kraju można się przemieszczać bardzo szybko. Byle nie za szybko!   Maksymalna szybkość na autostradzie to z reguły 65 mil na godzinę. I wszyscy jej przestrzegają sunąc równym rządkiem. Bez ryzyka można ją przekroczyć o 3-4 mile/h. Wszyscy zatem ustawiają tempomat na 69 mph i zdejmują nogę z gazu. Ten tempomat to przy wielu godzinach codziennej jazdy bardzo ważna rzecz. Mają go wypożyczane samochody od grupy B w górę...

 

 

Stolicą stanu Indiana jest jego największe miasto (to w USA bardzo rzadki przypadek) - Indianapolis, mające ponad 800 tysięcy mieszkańców.

 

W centralnym punkcie Indianapolis, na niewielkim placyku wtłoczonym miedzy wysoką zabudowę stoi "Pomnik Żołnierzy i Marynarzy":

Downtown Indianapolis: Soldier's & Sailors Monument:  

 

 

     
     

 

Na szczycie pomnika ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłem coś, co z z żołnierzami i marynarzami niewiele ma wspólnego - to sylwetka Indianki. Miejscowi nazywają ją tu żartobliwie Miss Indiana...   Wewnątrz kolumny pomnika kursuje w sezonie winda, wwożąca turystów za dolara na widokową galerię pod Indianką. Ale ja byłem tam przed sezonem i drzwi windy były zamknięte.

 

 

 

 

Ale to nie był koniec moich zdziwień w Indianapolis. Kilka bloków dalej stoi monumentalna budowla przypominająca starożytną świątynię. To Indiana World War Memorial. Nie mam nic przeciwko takim pomnikom, tylko zapomniałem, że jestem w Ameryce, gdzie wszystko musi być największe...

     

     

 

Natomiast miejscem, które na pewno polecić w Indianapolis jest Indianapolis Museum of Arts. Warto tam zajrzeć dla wspaniałej kolekcji europejskich mistrzów i zaskakujących współczesnych instalacji. Mnie najbardziej podobał się skromny portret dziewczynki pędzla Renoire'a. Wstęp do muzeum jest bezpłatny i wolno tu fotografować!  Jego nowoczesny gmach stoi w pięknym parku na peryferiach miasta, otoczony fontannami.

 

W świecie nazwa Indianapolis kojarzy się przede wszystkim ze słynnym torem dla wyścigów samochodowych.   Widziałem Indianapolis Motor Speedway tylko z zewnątrz. Niewiele widać! Poza dniami wyścigów tor jest martwy...  Indianapolis ma również swoje czarne strony: w śródmieściu na rogach ulic widziałem więcej żebrzących "homeless" niż w jakimkolwiek innym mieście na szlaku tej podróży.

     

 

     OHIO

 

Downtown Cincinatti from Mt Adams:  

 

 

 

Od wschodu z Indianą sąsiaduje stan Ohio. Jego najciekawszym miastem jest Cincinnati - 300-tysięczna metropolia malowniczo rozłożona na wzgórzach, których stoki zbiegają ku rzece Ohio. Najlepszy widok na miasto otwiera się ze wzgórza Mt Adams, na które można wjechać samochodem. Stamtąd właśnie robiłem to zdjęcie:

 

 

 

 

 

 

 

 

W Cincinnati jest dzielnica, która swoją architekturą przypomina miasta Zachodniej Europy. Nazywa się też po europejsku: Over -the - Rhine. Dzielnica dobrze sprzedaje się turystycznie, ale brak jest inwestorów, którzy chcieli by odnawiać stare budynki i trudno oprzeć się wrażeniu, że poza bezpośrednim sąsiedztwem popularnego Findlay Market jest nieco zapuszczona:

 

 

 

 

 

W Cincinatti wystarczy przejechać most na rzece Ohio (zdjęcie poniżej), by znaleźć się w stanie Kentucky. Ogólny kierunek naszej jazdy zmieniliśmy tutaj na południowy - wschód. Zmierzaliśmy do tego miejsca na naszej trasie, które w tej drogowej pętli było najdalej wysunięte na wschód: do Great Smoky Mountains.

 

   KENTUCKY

 

 

Ten most łączy stany Ohio i Kentucky.

 

 

 

W Polsce stan Kentucky znany jest przede wszystkim dzięki pieczonym kurczakom z Kentucky Fried Chicken. Możecie wierzyć lub nie, ale przejechałem stan Kentucky z góry na dół nie widząc po drodze ani jednej jadłodajni serwującej słynne kurczaki. Paradoksalnie poza granicami stanu są one obecnie lepiej znane, niż tam, gdzie się narodził pomysł i receptura.

Zmierzając z Ohio do Tennessee międzystanową autostradą postanowiliśmy nieco zboczyć (22 mile) z najkrótszej trasy i obejrzeć stolicę stanu Kentucky - niewielkie miasteczko Frankfort (nie należy mylić z Frankfurtem :) )

 

 

 

Senna ta stolica! Ruch samochodowy jest tu niewielki. A środkiem głównej ulicy jak za dawnych czasów przebiega linia kolejowa:

Frankfort - the capital of Kentucky:    

 

 

Old and sleepy Frankfort

 

 

W przewodnikach piszą o stolicy Kentucky, że to miasto jak z pocztówki. Kilka sędziwych budynków Frankfortu zamienionych zostało na sklepy i kawiarnie. W innych o ponad 100 lat mają swoje siedziby tutejsze banki: 

 

 

 

 

 

 

State capitol of Kentucky:

 

W biurze informacji turystycznej umieszczonym w starej willi stał stary zegar. Chodził! Ale ze zdumieniem skonstatowałem, że pokazuje inny czas! Godzinę do przodu! Okazało się, że Kentucky leży w innej  strefie czasowej. Warto pamiętać o tych zmianach czasu i ustalić je sobie na mapach, bo na drogach są one rzadko i słabo wyeksponowane...

 Monumentalna siedziba stanowych władz - stanowy kapitol - została wniesiona na wzgórzu i otoczona jest ładnym parkiem:

     

     
   

Specjalnością stanu Kentucky są konie. Widziałem wiele stad, pasących się na starannie ogrodzonych łąkach. Jadąc dalej zostawiliśmy z boku jakiś "Paris". W miarę, jak zmierzaliśmy highwayem I75 na południe, krajobraz - dotąd prawie płaski i monotonny stawał się bardziej urozmaicony. Pojawiły się zalesione wzgórza.  Na pewnym odcinku autostrada biegła nawet wąwozem wykutym w skałach... Robiło się coraz cieplej...  

     

   Highway I75

 

W takim krajobrazie dotarliśmy do granicy stanu Tennessee. Na stanowych granicach nie ma tu oczywiście żadnych szlabanów ani posterunków. Zazwyczaj jest tylko tablica powitalna. Ale kilka kilometrów dalej można zjechać na dobrze urządzony parking gdzie znajdziecie "welcome center" - miejsce, gdzie można skorzystać z czystych, bezpłatnych toalet i miejsc piknikowych. A przede wszystkim zaopatrzyć się bezpłatnie w mapy drogowe, plany miast i turystyczne informatory dla tego stanu, do którego wjeżdżamy.  Skorzystałem skwapliwie, tym bardziej, że oferowano materiał dotyczące nie tylko najbliższego miasta Knoxville, ale także odległego Nashville i Memphis... W stacji benzynowej za mapę drogową trzeba zapłacić nawet 10 dolarów.

TENNESSEE 

 

   

Knoxville, nazywane stolicą wschodniego Tennessee jest bardzo sympatycznym, kameralnym miastem. W 1982 roku była tu wystawa światowa. Zostały po niej zielone tereny nad sztucznym jeziorem i piękny amfiteatr:

     
 

 

The Sunsphere - the most picturesque landmark of Knoxville:

 

Ale symbolem, znakiem rozpoznawczym tego miasta jest wysoka wieża ze złotą kulą na szczycie. Nazywają ją Sunsphere. W kuli mieszczą się różne instytucje, między innymi widokowa galeria z bezpłatnym wstępem, ale nie dotarłem do niej ponieważ w sobotni poranek nie pojawił się nikt, by uruchomić windę wwożącą na poziom galerii. Nie taka doskonała ta Ameryka, jak widać...

     

 

 

 

 

Great Smoky Mountains: 

 

Wieża, na której umieszczono Sunsphere ma 81 metrów wysokości i przy dobrej pogodzie widać z niej zielone szczyty, do których właśnie zmierzaliśmy:

     

     

Great Smoky Mountains, przypominające krajobrazem nasze Bieszczady to bardzo popularny region turystyczny. Ich stoki i szczyty leżą na terenie parku narodowego. To chyba jedyny taki park w USA, gdzie (dzięki fundacji rodziny Rockefellerów) nie pobiera się opłat za wstęp. Ale zanim dotrze się do granicy parku trzeba przepchać się przez koszmarne, pełne kiczowatych atrakcji miejscowości turystyczne Pigeon Forge i Gatlinburg.

Potem wreszcie można odetchnąć, odwiedzić parkowe Visitors Center z ciekawą ekspozycją przyrodniczą i pełną informacją (podstawowe mapy dają bezpłatnie) i... w końcu wyruszyć na szlak. Mnie ciągnęło oczywiście do wodospadów. Pierwszym z nich był Laurel Fall. Z parkingu przy górskiej szosie pół godziny (1,3 mili) marszu wygodną ścieżką, łagodnie wspinającą się po stoku. I w końcu jest:

     

Laurel Fall - Great Smoky Mts

   

                                                               Laurel Fall ma dwie kaskady po 40 stóp. Na zdjęciu powyżej pokazałem tą dolną. Drugi wodospad do którego udało mi się dotrzeć to Grotto Fall. Tu też trzeba było maszerować z najbliższego parkingu pół godziny w górę górskiej rzeczki. Grotto Fall okazał się znacznie niższy (ma może ze 12 metrów). Woda spada tu ze skalnego nawisu pod którym utworzyła się niewielka grota. I pod tym nawisem - za kurtyną wodospadu trzeba przejść, aby kontynuować marsz ścieżką. Po drodze przydarzył się nam czarny niedźwiadek śpiący na drzewie w rozwidleniu gałęzi.

Malownicza górska droga (zdjęcie poniżej) wspina się na przełęcz  Newfound Gap w głównym grzbiecie Południowych Apallachów. Ten grzbiet jest jednocześnie naturalną granicą między stanami Tennesee i Południowa Karolina.

 

 

   
   

Z przełęczy wybudowano 7 mil drogi biegnącej grzbietem pod Clingmans Dome (2040m npm) - najwyższy szczyt na wschód od Mississippi. Tu też turystów czeka kwadrans ostrego marszu asfaltowaną ścieżką, zanim dotrą na wieże widokową (zdjęcie poniżej) z której otwiera się widok 360-stopni na całe pasmo. Patrząc na tą panoramę  łatwiej zrozumieć nazwę Smoky Mountains - odległe szczyty i doliny giną tu w niebieskawej mgiełce jak w dymie.

     

 

 

 

SOUTH  CAROLINE    
     

 

Wracając ścieżką ze szczytu niespodziewanie zobaczyliśmy sporego czarnego niedźwiedzia buszującego w krzakach jakieś 15 metrów poniżej. Niestety nie udało się zrobić dobrych zdjęć... Z głównego grzbietu zjechaliśmy do Cherokee w Południowej Karolinie, gdzie jest rezerwat Indian Cherokee. W kilu sklepikach małego osiedla sprzedają oni swoje rękodzieło - m.in mokasyny.

To był bardzo długi dzień, przed zmrokiem chcieliśmy dotrzeć do Chattanooga, gdzie mieliśmy zarezerwowany pokój w kolejnym motelu 6. Ale nie jechaliśmy już autostradą, lecz krętą górską drogą - na szczęście pustą. Gnałem więc najszybciej jak się dało wśród wspaniałych gór pozłoconych zachodzącym słońcem:

     
     
    To wciąż były jeszcze Great Smoky Mountains:

 

     
TENNESEE again  

Z Południowej Karoliny wróciliśmy do Tennesee. Po kilkudziesieciu milach pustkowia odnotowałem w końcu miasteczko Athens (Ateny!) Po długiej jeździe podrzędnymi drogami, już po zmroku, dotarliśmy do miasta Chattanooga.

Ponad to sympatyczne miasto, położone w zakolu rzeki Tennesee  wyrasta góra  - Mt Lookout, z której otwiera się taki oto piękny widok:

     

     

 

Na Mt Lookout, z którego zrobiłem to zdjęcie można wjechać kolejką terenową (na zdjęciu obok - bilet kosztuje 12 USD) lub samochodem - zwykłą, wąską i bardzo krętą szosą.

 

 

W okolicach Chattanooga podczas amerykańskiej wojny domowej miały miejsce aż trzy bitwy. Upamiętnia je pomnik w tzw. Point Park (wstęp 3 USD) wzniesiony na szczycie wzgórza, od strony miasta. Stoją tam stare armaty wycelowane w downtown i ławki, z których można podziwiać panoramę.

 

 

Natomiast u podnóża Mt Lookout znaleźć można jeszcze jedną turystyczną ciekawostkę: wodospad w jaskini. Nazywa się Ruby Fall. Tego jeszcze nie było!  Poświęciłem więc 18 dolarów na bilet. Wsadzili mnie do windy i zjechaliśmy 260 stóp w głąb ziemi. Tam ruszyliśmy ciasnym chodnikiem podziwiając po drodze ładnie podświetlone stalaktyty, nacieki i stalagmity. Po około 700 metrach wprowadzili nas w ciemnościach do wielkiej groty w której słychać było szum wody. Włączyli aparaturę generującą muzykę i światło. I dopiero wtedy zobaczyłem wodospad...

Jak widzicie na zdjęciu obok wody w nim niewiele, ale jeśli jest odpowiednio podświetlona  - na czerwono czy niebiesko to i tak całość robi wrażenie. Ruby Fall ma 145 stóp (około 40 metrów) wysokości. Sala w której spada jest tworem natury. Nie widziałem dotychczas takiego podziemnego wodospadu. I nie żałuję tych osiemnastu dolarów...

Aby oszołomić turystę w prospektach piszą, że wodospad jest położony 1100 stóp pod ziemią.  Ale liczą tą głębokość od szczytu Mt Lookout, aby liczba była wieksza... Ech ta Ameryka, Ameryka...  :)

 

 

Ruby Fall in Chattanooga

   

Chattanooga wydawała mi się sympatyczna jeszcze zanim do niej przyjechałem. Dlaczego? Wszystko przez pogodną piosenkę Glena Millera "Chattanooga Choo-Choo" z 1941 roku, którą tak bardzo lubię...

Władze Chattanooga postanowiły oczywiście zdyskontować sławę tej piosenki. Wielki, stary budynek stacyjny w Chattanooga zamieniono na hotel z elegancką restauracją. A przy wąskim peronie stacji stoi jak dawniej stareńka lokomotywka ze składem równie archaicznych wagonów. Kto nie chciałby się sfotografować przy słynnej Choo-choo?

     

     
Chattanooga Choo-Choo  

Przy sąsiednich peronach ustawiono już trochę bardziej współczesne wagony sypialne.  Wszystko dla przybywających tutaj fanów kolei, którzy za nocleg w przedziale takiego starego wagonu gotowi są zapłacić cenę normalnego pokoju hotelowego. Na wszystkim można zrobić pieniądze, także na wagonach, które już nie jeżdżą, proszę naszych kolejarzy! 

     
Chattanooga bridge:  

Po rzece Tennesee nad którą leży miasto pływają barki i stateczki pasażerskie stylizowane na stare parowce. W mieście jest ciekawy, częściowo podnoszony most. Prawda, że to ładny widok?

     

     
 

 

 

Downtown Nashville:

 

Z Chattanooga jest już niedaleko do Nashville - światowej stolicy muzyki country. Lubię muzykę country więc nie mogłem ominąć tego miasta. Ciekaw byłem, jak wygląda. Niska zabudowa peryferyjnych dzielnic ciągnie się przez wiele mil. Aż w końcu na horyzoncie wyrasta z niej chyba z dziesięć skupionych na niewielkim obszarze nowoczesnych wieżowców. I to już jest downtown Nashville:

 

   

     
   

Najbardziej znana część Nashville to przylegająca do rzeki Cumberland dzielnica muzyczna nazywana po prostu "The District". Jej osią jest ulica Broadway. To tylko 500 metrów ulicy wraz z przecznicami, ale wystarczy za całą resztę!  To bary, restauracyjki (niektóre o kilku kondygnacjach) z których przez 24 godziny na dobę rozbrzmiewa muzyka country, ale nie tylko... W centrum Broadway'u zbudowano wielką, nowoczesną arenę z wieżą visitors center:

     

     
   

Nashville to Music City - miejsce, gdzie rozpoczynało karierę wielu słynnych dziś muzyków. I dziś jeszcze przybywają tu nieznani wykonawcy po to, by zostać zauważeni. Grają i śpiewają na rogach ulic:

     

     

Zespoły występują w barach i restauracyjkach. Spędziłem tam kilka godzin. Nie trzeba wcale zamawiać piwa czy posiłków, by siedzieć i słuchać. Co jakiś czas ktoś z zespołu przechodzi wzdłuż sali z dzbankiem lub kapeluszem do którego słuchacze wrzucają dobrowolne datki. Oni - muzycy też musza z czegoś żyć... I grają dalej! A słuchacze klaszczą i podrygują w rytm muzyki. Co odważniejsi wychodzą przed scenę i tańczą. Atmosfera jest świetna i w niczym nie przypomina ryku i zadymy z koncertów współczesnych zespołów młodzieżowych. Szczególnie podobały mi się występy w barze "Stage". Muzyczne Nashville spełniło moje oczekiwania. Polecam!

     

     

 

Zwróćcie uwagę na buty tej skrzypaczki na zdjęciu powyżej. To są właśnie te słynne amerykańskie "kowbojki". Dziewczyny przyjeżdżające do Nashville z całych Stanów Zjednoczonych chętnie kupują je tutaj - po to, by potem imponować swoim rówieśnikom. Sklepy z butami mają kolorowe reklamy, ładnie eksponowane po zmroku.  

 

 

 

Wracając do turystycznych atrakcji to w Nashville znajdziecie także ateński Partenon - miasto zafundowało sobie wierną kopię słynnej świątyni w skali 1:1. W środku stoi pozłacany posąg Ateny... Robi to wrażenie...

     
     

     
 

 

 

 

Memphis - Tennesee:

 

 

Z Nashville pognaliśmy autostradą do innego ważnego i dobrze znanego miasta stanu Tennesee - Memphis. Tu ponownie spotkaliśmy wielką rzekę Mississippi. Naprzeciw miasta leży na rzece wielka, wydłużona wyspa Mud Island, na której założono tereny rekreacyjne. W odnodze rzeki zacumowane są historyczne parowce. Pamiętacie pieśń Paula Robesona "Ol' Man River"? Przypomniała mi się, gdy ocierając pot z czoła (był gorący, parny wieczór) patrzyłem na tą legendarna rzekę...

     

     
 

 

 

Old trams still operate in Memphis:

 

Memphis, mające obecnie blisko 700 tysięcy mieszkańców  jest największym miastem stanu Tennesee.  To tutaj w 1968 roku zamordowano pastora Martina Luthera Kinga. Niewielki motel w starej dzielnicy, gdzie go zastrzelono mieści obecnie Muzeum Praw Obywatelskich. Można tam dojechać archaicznymi tramwajami, które wciąż kursują w centralnej części Memphis.  Opłata za przejazd to tylko 1 dolar, wrzucany do skrzynki obok motorniczego. Trzeba przygotować drobne!

     

     
   

Memphis słynie również jako kolebka bluesa. A sercem dzisiejszego Memphis jest rozbrzmiewająca muzyką Beale Street (na zdjęciu poniżej) zamieniana w godzinach popołudniowo-wieczornych na pieszy deptak.

     

     
   

Estrady, z których płynie blues mieszczą się nie tylko w szacownych budynkach, ale także w ogródkach między nimi.  Trafiłem w takim ogródku na występ korpulentnej Ms Zeno. Nie będę się wypowiadać na temat jej urody (ja akurat nie przepadam za paniami o takich obfitych kształtach), ale trzeba przyznać, że śpiewała świetnie:

 

     
   

Siedzieliśmy w ogródku Beale Street aż do zmroku sącząc cienkie piwo "Blue Ribbon" i słuchając dobrej muzyki. Przybywało turystów i muzyków w klubach. Wieczorna iluminacja ulicy też robiła wrażenie:

     

     
   

Nasz motel6 w Memphis znajdował się w zasięgu pieszego spaceru z Beale St - wracaliśmy wiec pieszo do miejsca noclegu podziwiając rozgwieżdżone niebo. Samochód pozostał w motelu - nie było ryzyka, że w drodze powrotnej, po kilku piwach zatrzyma nas jakiś nadgorliwy szeryf, sprawdzający trzeźwość kierowców...  :)

 

Memphis to także miejsce do którego ciągną całe pielgrzymki wielbicieli Elvisa Presleya. Na małym skwerku na początku Beale Street znajdziecie pomnik Elvisa, a potem Bulwarem Elvisa Presleya można dojechać do rezydencji, w której artysta mieszkał przez wiele lat. Nazywa się Graceland. Wkrótce po śmierci piosenkarza zamieniono ją na muzeum.  Lubię piosenki Elvisa: bardziej te love songs i ballady, trochę mniej ostre rock-and-roll'e. A skoro dotarłem już do Memphis, to trzeba było zobaczyć także i Graceland. A tu - jak widać - Elvis wciąż żyje!...

Na miejscu szybko przekonałem się, że z Gracelandu uczyniono sprawnie działającą maszynę do robienia pieniędzy. Już na wstępie rzeba zapłacić 10 dolarów za parking. Jest tu całe sklepowe imperium oferujące koszulki, kubki, torby i inne gadgety z wizerunkiem idola. Nagrania, afisze i zdjęcia... Bilety wstępu proponuje się w kilku wariantach programowych i cenowych. Wykupiłem najtańszy za 32 $, który otwierał przede mną rezydencję, ale nie był upoważniał np. do odwiedzenia dwóch samolotów Presleya (po prawej ten, który nosił imię jego córeczki).

Security poleciła zostawić w schowku kamerę video, potem wsadzono nas do busiku i rozdano walkmany ze słuchawkami. Przejechaliśmy może 10 metrów - na drugą stronę bulwaru i po chwili byliśmy już przed Gracelandem:

 

     

     
Elvis Presley's Graceland in Memphis  

Przyznam się, że zaskoczyły mnie niewielkie rozmiary budowli. Sądziłem, że gwiazda tego formatu mieszkała w wielkim pałacu, a tu - jednopiętrowy domek z kolumnadą. Przechodząc przez pomieszczenia naciskałem kolejne guziki walkmana. Dzięki temu towarzyszył mi nie tylko komentarz lektora, ale także głos Elvisa i jego największe przeboje. W ogrodowym pawilonie zgromadzono efektowne stroje piosenkarza, przedmioty codziennego użytku, gigantyczną kolekcję jego złotych i platynowych płyt...

     

     
 

Elvis' grave in the Graceland's garden:

 

Trasa zwiedzania kończyła się w ogrodzie, gdzie obok małej fontanny znajduje się grób Elvisa. Obok niego spoczywają jego rodzice i babcia:

     

     

 

 

 

To był już ostatni dzień pobytu w Tennesee. Następnego poranka przez ten żelazny most na rzece Mississippi przejechaliśmy do naszego kolejnego stanu - do Arkansas.  Ale o tym już na kolejnej stronie mojej relacji. 

 

This was the last day of our stay in Tennesee. On the morning we crossed the iron bridge on the Mississippi River driving to the state of Arkansas. But about Arkansas and other states you can read on the second part of my report.

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net

     
     
To the next part of my US report  

Przejście do kolejnej części relacji z USA

     

 

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory