W czasach kolonialnych istniały trzy Gujany: holenderska, brytyjska i francuska. Obecnie dwie pierwsze spośród nich są niepodległe, a trzecia jest zamorskim departamentem Francji. Leżą w strefie tropikalnych lasów, wielkich rzek i sawanny. Dociera tam bardzo ograniczona liczba turystów - jest to wciąż podróż z dala od wydeptanych szlaków. Infrastruktura i komunikacja są kiepskie: główne drogi przebiegają tylko wzdłuż wybrzeża, a tych kilka, które kierują się do interioru jest w marnym stanie. Alternatywną drogę w interior stanowią rzeki, ale nie pływają po nich regularne statki (z wyjątkiem połączenia Georgetown - Bartica), a komunikacja rzeczna oparta jest na wynajmowanych łodziach i motorówkach - aby obniżyć koszty tramp zmuszony jest tu zawsze zorganizować grupę. Przeloty małymi samolotami śmigłowymi są jeszcze jedną alternatywą, ale dosyć drogą. Lotniska z wyjątkiem stolic są zbyt małe, aby przyjmować samoloty odrzutowe. Przejechałem Gujany od Cayenne do Georgetown. Pierwsza jest bezpieczna, w pozostałych dwóch turysta powinien się mieć na baczności. Poniżej przedstawiam pozostałe praktyczne informacje zebrane podczas tej podróży... | |
GUJANA FRANCUSKA Ponieważ traktowana jest jako część terytorium Francji nie jest trudno znaleźć tanie loty z Paryża do Cayenne: np 290 USD w jedną stronę z AOM Minerve. Wydaje mi się, że jest to w chwili obecnej najtańsza droga z Europy do Ameryki Południowej, szczególnie interesująca, jeżeli nie zamierza się wracać do Europy tą samą trasą. Z Gujany można się dostać dalej do Brazylii przez Saint Georges de l’Oyapock. Niestety nie skończono jeszcze budowy drogi ze stolicy do Saint Georges i aby tam dotrzeć trzeba wykupić wewnętrzny przelot (300 FRF w jedną stronę) albo trafić na statek, który raz w miesiącu płynie tam z Cayenne. Warto może odnotować, że przy przylocie do Cayenne nikt nie kazał mi pokazywać wylotowego biletu. Polacy nie potrzebują wizy do Gujany Francuskiej. Cayenne rozczarowuje przybysza. Spodziewałem się zobaczyć dobrze zagospodarowaną stolicę zamorskiej prowincji. W rzeczywistości okazało sie małym, prowincjonalnym miasteczkiem. Ale i tam znalazło się kilka miejsc wartych odwiedzenia - np panorama miasta i rzeki ze szczytu wzgórza, na którym stoją mizerne pozostałości Fortu Ceperou. Jest także ładny ratusz i kilka stylowych budynków administracji kolonialnej zgrupowanych przy placu Herdera. Na Place des Palmistes - wypełnionym majestatycznymi palmami wieczorem pojawiają się barobusy znane tym spośród was, którzy byli na Francuskiej Polinezji. Warte jest również zobaczenia zlokalizowane nieopodal muzeum z piękną kolekcją tropikalnych motyli, eksponatami pochodzącymi z indiańskich wiosek i malarstwem pokazującym sceny z czasów, gdy Gujana Francuska była kolonią karną. Wstęp do muzeum kosztuje 15 FRF. W całym świecie nazwa miasta znana jest chyba bardziej jako gatunek pieprzu... Kourou: Wcześnie rano na Rive Droite łatwo jest złapać zbiorową taksówkę do tego nadmorskiego miasteczka. Kourou podzielone jest na dwie części: nową - składającą się z kilkudziesięciu nowych will zamieszkiwanych przez Francuzów pracujących w Centrum Kosmicznym. (Organizowane są zbiorowe wycieczki do tego centrum, ale tylko w dni robocze.) Turysta zazwyczaj szuka starej części miasteczka - można ją znaleźć u ujścia rzeki. Jest tam trochę tradycyjnych domków w karaibskim stylu i przystań na rzece. Stateczki do Wysp Salud, w grupie których leży Diabelska Wyspa wyruszają właśnie stąd - codziennie o 8.30. Za powrotną podróż do Ile Royale trzeba zapłacić 190 FRF. Stateczki wracają o 17.00, i nawet przy słonecznej pogodzie morze jest tu zazwyczaj bardzo rozhuśtane. |
|
Diabelska Wyspa z Ile Royale |
Diabelska Wyspa: po jednogodzinnej żegludze motorowym katamaranem wylądujecie na wyspie Royale. A tak naprawdę to są tam trzy skaliste wyspy oddzielone jedna od drugiej burzliwymi przesmykami o szerokości zaledwie około 200 metrów: Royal - największa leży w środku, St Joseph ma jedyną maleńką plażę i jest na tej wysepce przystań (można dopłynąć tam wynajętą łodzią) oraz Diabelska Wyspa - leżąca po lewej, dziś bezludna, a kiedyś będąca miejscem odosobnienia dla więźniów politycznych. Diabelska Wyspa jest niedostępna dla turystów ze względu na niegościnne skaliste wybrzeże, prądy morskie i wzburzone morze dookoła. |
To właśnie dlatego w przeszłości używano prymitywnej kolejki linowej kursującej ponad przesmykiem dla zaopatrywania przebywających tam więźniów i strażników. Zatem w rzeczywistości turyści mogą oglądać Diabelską Wyspę jedynie z odległości 200 metrów. Kolonia karna funkcjonowała do 1953 roku - na Ile Royale w "najlepszych" czasach przetrzymywano do 2000 więźniów kryminalnych. Można tam oglądać pozostałości baraków, kaplicy, latarnię morską i więzienny szpital. W dawnej jadalni strażników urządzono restaurację i hotelik (około 300 FRF za noc) oraz mały sklepik z pamiątkami. Trampy mogą rozwiesić hamaki w jednym z dawnych baraków płacąc 60 FRF. Po obwodzie wyspy prowadzi wygodna ścieżka - zatoczenie kręgu zabiera około 45 minut. W dawnym domu komendanta znajdziecie małe muzeum z mapami i starymi fotografiami. | |
Saint Laurent du Maroni: to ładne miasteczko na brzegu granicznej rzeki Maroni (przejście graniczne do Surinamu). Z Cayenne kursuje do St Laurent przez Kourou tylko jeden autobus dziennie - o 5.00 rano, ale z wyłączeniem weekendów. Jechałem z Kourou autostopem. Szosa jest bardzo dobra, tylko ruch, szczególnie po południu niewielki - tym słabszy im bliżej celu. Hotel Star w Saint Laurent oferuje prawdopodobnie najtańsze zakwaterowanie - 180 FRF za single z a/c i prysznicem. Główną atrakcją miasteczka jest opuszczony obóz karny Camp de la Transportation - gdzie Francuzi przyjmowali swoich więźniów po przywiezieniu z Francji - przed wysłaniem ich do poszczególnych kolonii karnych rozrzuconych po Gujanie. |
Cele specjalne w Camp de la Transportation |
Główna brama obozu jest zawsze otwarta i można bezpłatnie obejrzeć piętrowe baraki, dziedziniec i kuchnię. Ale jeśli chcecie zobaczyć cele, dyby w "oddziale odosobnienia" ukrytym za wysokim murem, to trzeba zawrócić do biura turystycznego (tuż obok - nad rzeką) i dołączyć do grupy, która kilka razy dziennie wyrusza na zwiedzanie z przewodnikiem. Kosztuje to 15 FRF. W St Laurent można wynająć pirogę (długa na 16 metrów, zabiera do 12 osób) i popłynąć do różnych ciekawych miejsc wzdłuż rzeki Maroni - za pół dnia płaci się 150 FRF od osoby (minimum 4 osoby) a za caly dzień 240 FRF (minimum 5). Taką samą pirogą za jedne 25 FRF przepłynąłem z przystani na peryferiach miasteczka na drugi brzeg - do Albiny - i to był już Surinam. (Jest też prom.) |
|
SURINAM | |
Surinamskie wizy są drogie: ja załatwiałem swoją w ciągu jednego dnia w konsulacie w Amsterdamie - skasowali 75 NGL za wizę jednokrotną. Przy odprawie na przystani w Albinie nikt na szczęście nie wymagał obowiązkowej wymiany pieniędzy, jak to kiedyś bywało. Dostałem pozwolenie na tydzień pobytu, które można później przedłużyć w stolicy. Kraj jest zaniedbany i biedny. Albina to maleńka osada graniczna i nie ma powodu, aby się w niej zatrzymywać, chyba że zamierzacie popłynąć stąd pirogą do Galibi Indian Reserve. Minibusy sprzed posterunku imigracyjnego na przystani do stolicy odjeżdżają dość często: gdy tylko zbiorą komplet pasażerów. Przejazd kosztuje 2000 SRG (około 5 USD) . Jest gorąco, minibus jest ciasny, ale nie śpijcie po drodze, chyba że chcecie być okradzeni! | |
W stolicy kraju - Paramaribo zobaczyć można dziesiątki kolonialnych domów, ale wiele spośród nich jest bardzo zaniedbanych. Mieszkałem w Fanna Guesthouse, Prinsessestraat 31 - to sympatyczne i bezpieczne miejsce, gdzie żądają tylko 6 USD za prymitywny single room (bez wiatraka, prysznic wspólny). Wszystkie instytucje obsługujące turystów chętnie przyjmują tu amerykańskie dolary, więc nie ma powodów aby kupować duże ilości miejscowej waluty. Mimo ogólnej biedy w Paramaribo jest kilka ciekawych obiektów do zobaczenia: Pałac Prezydencki, meczet, synagoga. Ładna forteczka na brzegu rzeki - Fort Zelandia jest otwarta od wtorku do piątku przez cały dzień, ale podczas weekendu tylko rano. |
Meczet w Paramaribo |
Imponujaca drewniana katedra St Peter and Paul jest zamknięta ze względu na remont. Remontują też kilka ładnych kolonialnych domków wokół fortu zamierzając umieścić tam sklepiki z pamiątkami i instytucje obsługujące turystów. Nad rzeką jest rozległy kryty bazar - nie do zwiedzania w pojedynkę - uwaga na torby i kieszenie! Z Paramaribo można zrobić sobie tanią wycieczkę do miasteczka Nieuw Amsterdam (lokalnym autobusem za równowartość 0,25 USD do Leonsbergu nad rzeką Surinam i potem przeprawa za 1 USD na drugi brzeg) ale tamtejszy fort i kościółek są w bardzo kiepskim stanie, więc raczej tej wycieczki nie polecam. Językiem urzędowym jest wciąż holenderski, ale dogadać się można... |
|
Agencje turystyczne oferują całodzienne wycieczki do interioru biorąc 50 USD od osoby (lunch i napoje są wliczone). Najbardziej popularna trasa wiedzie minibusem nad rzekę Saramacca, potem po około godzinie żeglugi łodzią dociera się do wioski Santigron zamieszkanej przez Murzynów z buszu. Popisują się oni przed turystami muzykowaniem i tańcami, jest także okazja przypatrzyć się, jak rzeźbią w drewnie. W wiosce jest domek z rozwieszonymi hamakami, gdzie można spędzić noc. | |
Jeżeli na interior możecie przeznaczyć tylko jeden dzień i nie macie dużo pieniędzy to miejscową wieś można obejrzeć jadąc lokalnym autobusem z przystani promowej do Benharddorp (75 SRG). To taka spora podstołeczna wioska i można tam taktownie podglądać jak ludzie żyją, co hodują i co jedzą. Na odległe o 45 km lotnisko w ciągu dnia można dojechać zwykłym, żółtym autobusem - będzie to kosztowało 200 SRG (0,50 USD ) ale jeżeli odlot jest o świcie to lepiej zamówić specjalny minibus (3000 SRG) który przyjedzie po was pod hotel. |
|
GUJANA
Kiedy wylądowałem w stolicy okazało się, ze na lotnisku nie ma możliwości wymiany pieniędzy, natomiast ogłoszenie wiszące przy wyjściu z terminalu informowało, ze opłata za przejazd minibusem do centrum miasta (ponad 40 km) wynosi 500 GYD. (1 USD=142 GYD). Bez trudu znaleźliśmy kierowcę, który przyjął dolary. Ale trzeba się było targować. Dopiero później okazało się, że jeżeli przyleci się w dzień i nie ma pośpiechu, to w pobliżu można znaleźć lokalny minibus no. 42, który zawiezie do centrum za 120 GYD. Georgetown jest najładniejszą z trzech stolic Gujany. Znaleźć tu można piękne kolonialne domy wzdłuż Main Street, ratusz jak z Disneylandu i okazałą katedrę St George. Ogród Promenade Gardens w centrum miasta jest wprawdzie mały, ale za to pełen tropikalnych kwiatów. Na peryferiach leżą rozległe Botanical Gardens, mocno zaniedbane, ale wciąż warte zobaczenia, choćby dla kwiatów lotosu. Wstęp jest bezpłatny. Georgetown Tourist Office, gdzie można dostać dość dobre materiały informacyjne mieści się obecnie na rogu Camp i South Road. |
|
Mieszkałem w usytuowanym centralnie Rima Guest House. Jest czysty, bezpieczny i wart polecenia. W pokojach są moskitiery, wiatraki i świeże ręczniki. Oplata za łóżko w dwu- lub trzyosobowym pokoju z prysznicem na korytarzu wynosi 10 USD. Właściciele mogą przechować wasz bagaż, jeżeli wybieracie sie w interior. Terminal miejskich minibusów zlokalizowany jest przed wielka halą Starbroek Market. Miejscowi lojalnie ostrzegają przed napadami na terenie rynku, wiec przezornie do środka nie wchodziłem. Jest inny bazar, gdzie można kupić owoce i artykuły spożywcze: Bourda Market. Gujana jest prawdopodobnie najtańszym miejscem na zakupy rumu: duża butelka kosztuje około 2,5 USD. |
Bourda Market |
Największą atrakcją turystyczną Gujany jest jednak nie rum, ale wodospad Kaieteur. Jest on jednym z najbardziej efektownych wodospadów swiata. Ma jeden stopień, 250 metrów wysokości i 80 do 120 metrów szerokości, zależnie od pory roku. Angel jest wprawdzie cztery razy wyższy, ale nie jest tak szeroki jak Kaieteur i nie niesie takiej masy wody. Wodospad jest ukryty głęboko w dżungli, daleko od osiedli ludzkich i dostęp lądowy jest bardzo trudny - ale możliwy dla wytrwałych. Agencje turystyczne z Georgetown jak Shell Beach Adventures organizują 4-dniowe ekspedycje rzeką i lądem - aż pod wodospad. Powrót następuje samolotem. |
|
Dzień pierwszy: ciężarówką do Meckdeci Camp. Dzień drugi: ciężarówką do Kangaruma. Dzień trzeci: łodzią do Amatuk, potem 3 godziny pieszo i następna łódź do Tukiet. Następnie 3 godziny wspinaczki na krawędź kanionu, gdzie jest próg wodospadu. Czwartego dnia po zrobieniu zdjęć i obejrzeniu okolicy następuje powrót samolotem do Georgetown. Typowa cena takiej wyprawy to 640 USD na osobę, chociaż można wytargować także wersję oszczędnościową za 480 USD. Agencja zapewnia transport, przewodnika, jedzenie i hamak. Sezon wypraw zaczyna się w lutym. Dla samotnego turysty powstaje niestety następny problem: musi czekać, aż zbierze się grupa minimum 3 osób... | |
Byłem jedynym chętnym i nie doczekałem się grupy - zmuszony byłem polecieć do wodospadu małym samolocikiem z Georgetown Ogle airport (15 min od centrum). Kosztowało to 160 USD za przelot okrężny Georgetown- Kaieteur- Orinduik- GEO włączając w to wstęp do parku narodowego i posiłek. Lot nad bujną, gęstą dżunglą przypominającą gruby, zielony dywan robi duże wrażenie. Po godzinie i 10 minutach lotu otwiera się wspaniały widok z lotu ptaka na wodospad - jak na zdjęciu obok. Na lądowisku w dole jest tylko jedna mała wiata pod strzechą - i czeka tam z reguły tylko jeden człowiek - samotny strażnik parku narodowego. Ale pas startowy jest o dziwo asfaltowany! Po 10 minutach spaceru dojdziecie do tzw. "Schroniska rządowego" - w małym domku na palach jest kuchnia i pokój ogólny mogący pomieścić jakieś 20 hamaków. Po następnych 10 minutach marszu znajdziecie się już na skraju kanionu, tuż przy wodospadzie. Widok jest wspaniały, ale wcześnie rano może być mglisto - warto poczekać (jeśli można) jakąś godzinkę dla lepszych zdjęć! Potem ścieżką jak na mojej mapie idzie się do kolejnych punktów widokowych, oferujących coraz lepszą perspektywę. | |
Po około dwóch godzinach spędzonych w Kaieteur lecieliśmy dalej do malowniczych kaskad Orinduik Falls na rzece Ireng, która tworzy granicę z Brazylią. Rzeka ta przecina sawannę. Kaskady są tu znacznie niższe - mają tylko 10 do 20 metrów, ale są bardzo spektakularne. Można popływać w naturalnym basenie u stóp kaskad. Ale radzę zabrać repellent przeciw moskitom! Moskity są największą plagą wszystkich trzech Gujan - trzeba tu brać środki antymalaryczne. Powrotny przelot do Georgetown trwa 1,5 godziny. | |
Bartica, dokąd wybrałem się po powrocie do stolicy jest małym i spokojnym miasteczkiem leżącym przy połączeniu wielkich rzek Mazuruni i Essequibo. Warto tam zajrzeć! Ze stolicy jedzie się najpierw minibusem no. 34 do Pariki. (140 GYD). Po drodze będziecie przejeżdżać przez najdłuższy w świecie pontonowy most na rzece Demerara - ma on około 2 km długości). Z Pariki trzy razy w tygodniu odpływa do Bartiki wcześnie rano stary stateczek (210 GYD - 5 godzin). Natomiast o każdej porze dnia na chętnych oczekują szybkie motorówki (speedboats: 700 GYD -75 minut). Podróż stateczkiem jest przyjemniejsza i warto nim odbyć szczególnie powrotną drogę (odpływa z Bartica punktualnie o 6 rano) bo pełni wtedy funkcję "banana boat" - zbierając po drodze ładunek bananów i innych owoców w wioskach rozłożonych wzdłuż rzeki. W Bartica mieszkaliśmy w bardzo skromnym Pink House. Jest bardzo tani, ale prymitywny (nie ma wiatraków, nie ma bieżącej wody. nie ma moskitier). Płaci sie tu 200 GYD za łóżko. W miasteczku jest mały bazar - wart odwiedzenia rano, gdyż później tylko niektóre kramy są otwarte. Z Bartica można wybrać się na wycieczki motorową łodzią: za 3000 GYD /łódź zawiozą was na wysepkę Kyk-over-al, gdzie był pierwszy holenderski fort. Za 7000 GYD do Marshall Falls, a za 8000 GYD do obu tych miejsc. Pozostałości Kyk-over-al - najstarszy i jedyny zabytek w okolicy znajdują się na małej rzecznej wysepce jakieś 15 minut z Bartica. Chętnie z wami tam popłyną, ale warto wiedzieć, że nie ma tam nic do zobaczenia z wyjątkiem jednego ceglanego łuku drzwiowego i wielkiego mangowca. A to chyba nie jest warte 20 dolarów, które trzeba zapłacić za łódź! |
|
Warto pamiętać, ze przy odlocie z międzynarodowego lotniska w Georgetown pobierają opłatę 1500 GYD. która nigdy nie jest wliczona do ceny biletu. Zapłaciliśmy i siedzieliśmy już z zapiętymi pasami w samolocie karaibskiej kompanii LIAT, ale... nie odleciał!!! Ale to już inna historia.... Wojciech Dąbrowski © |
Powrót do głównego katalogu Przejście do strony "Moje podróże"