- tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski ©
Leżący w zachodniej części Pacyfiku Yap do 1979 roku miał status Terytorium Powierniczego, którym w imieniu ONZ administrowały Stany Zjednoczone. Obecnie jest niepodległym państwem zrzeszonym w Sfederowanych Stanach Mikronezji. Państewkiem rządzi gubernator wybierany przez obywateli co 4 lata. Konstytucja Yapu przewiduje także istnienie dwóch rad złożonych z tradycyjnych przywódców - wodzów: pilung składający się z wodzów z samej wyspy Yap i tamol - zrzeszający “chiefów” z rozproszonych wysp zewnętrznych. Mówi się, że wodzowie są wciąż bardzo wpływowi: to oni decydują kto ma wygrać w wyborach, bo mieszkańcy Yapu wciąż uznają ich przywództwo i słuchają ich rad. A pilung i tamol mają prawo wstrzymania realizacji wszelkich ustaw i zarządzeń gubernatora, które kolidują z tradycyjną obyczajowością. Państwo Yap jest rozrzucone na ponad 130 wysepkach, ale aż 84 procent jego terytorium stanowi główna wyspa, nazywana także Yapem Właściwym - żyje na niej większość spośród około 12-tysiecznej ludności państewka. |
Ekonomiczna sytuacja wyspy jest w dużej mierze uzależniona od pomocy rządu USA - z tych subwencji przez od wielu lat wypłacane są wynagrodzenia dla pracowników sfery budżetowej, stanowiących połowę ogółu zatrudnionych. Aby choć częściowo uniezależnić się od pomocy z zewnątrz władze popierają rozwój rolnictwa, aby doprowadzić tą drogą do sytuacji, w której Yap z importera żywności zmieni się w eksportera. Na razie eksportuje się jedynie niewielkie ilości ryb, kopry i bananów oraz ubiory z zakładu odzieżowego - jedynego większego przedsiębiorstwa na wyspie. |
Wśród wyspiarskich krajów Mikronezji Yap wydał mi się najbardziej przywiązanym do swoich starych tradycji i najmniej podatnym na wpływ współczesnej cywilizacji. Już na maleńkim lotnisku można się przekonać, jak niezwykłe jest to miejsce. W grupie oczekujących większość ludzi ubrana jest po europejsku, ale jest też spora grupa chłopców i mężczyzn noszących tylko czerwone i błękitne przepaski na biodrach, zawiązane w ten sposób, że odsłaniają pośladki. Wszyscy, włączając w to kobiety, bardzo oficjalnie wyglądających celników i funkcjonariuszy imigracyjnych żują betel, dyskretnie spluwając od czasu do czasu na |
podłogę. Orzechy betelu barwią ślinę na czerwono. Gdy podczas rozmowy miejscowi otwierają usta odnosi się wrażenie, że język rozmówcy spływa krwią... A przybory do przyrządzania tego przysmaku nosi się tu w specjalnym koszyczku o kształcie furażerki. | |
Okazją zabieram się do Colonii - stolicy Yapu. Jednopiętrowy supermarket wybudowany w jej centralnym punkcie wygląda na najbardziej reprezentacyjną budowlę wyspy. Wewnątrz pustki: dwie plotkujące ciemnoskóre dziewczyny przy kasach i półki, zastawione głównie amerykańskimi produktami żywnościowymi. Przebieram w kiepskich widokówkach gdy wchodzą następni klienci. Podnoszę głowę znad stojaka i... zamieram w osłupieniu. W odległości trzech metrów stoi przede mną miejscowa para: on - w niebieskiej przepasce na biodrach, ona - tylko w powiewnej spódniczce z zielonej, sztucznej trawy. Zerkają na mnie przelotem i bez cienia zażenowania podchodzą do szafy z butlami chłodzonej koki. |
Przyłapuję się na tym, że to ja jestem zażenowany. Oni są u siebie, a obnażone piersi kobiet, czy torsy mężczyzn nie są tu żadną sensacją, nawet w publicznych miejscach jak bank czy sklep. Trzeba się przyzwyczaić! W kwadrans później będę rozmawiał z podobnie odzianą sprzedawczynią w sklepie z pamiątkami “Tropical touch” i udawał, że jej okazałe piersi wyglądające zza elektronicznej kasy nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. Na Yap nie ma linii autobusowych. Aby dostać się do "centrum kulturalnego Bechiyal" na północy wyspy, które oferuje możliwość najtańszego noclegu trzeba poczekać do popołudnia, na szkolny autobus, rozwożący dzieci z tutejszej high school. |
|
-Przejdź się tymczasem do Balabat, tam znajdziesz kamienne pieniądze! - poradzili mi w maleńkim biurze informacji turystycznej. -Tylko ostrożnie z fotografowaniem i wchodzeniem na prywatny teren. Na naszej wyspie każdy kawałek gruntu do kogoś należy. Zawsze pytaj o zgodę! Pytam, choć nie zawsze jest kogo: wiejska droga prowadząca wśród plam, bananowców i krzewów taro rosnących na podmokłym poboczu jest zupełnie pusta. | |
Po jakimś kilometrze marszu pojawiają się wzdłuż niej większe i mniejsze okrągłe kamienie, przypominające te z naszych starych młynów. To właśnie kamienne pieniądze z których zasłynął Yap. Kamienne pieniądze, nazywane przez Yapanczyków rai mają do trzech i pół metra średnicy i mogą ważyć nawet kilka ton. Chociaż rai rozsiane są po całym obszarze Yapu to większość kamiennych pieniędzy trzymana jest w swego rodzaju “bankach” układanych przed chatami wzdłuż wioskowych dróg. Ilość kamiennych rai stojących przed chatą i dziś jeszcze świadczy o zamożności właściciela. Niegdyś można było nimi zapłacić za kawałek gruntu, łódź albo kobietę porwaną w sąsiedniej wiosce. Dziś w codziennym użyciu są dolary amerykańskie, ale w dalszym ciągu pod zastaw rai można zaciągnąć dług u sąsiada czy wynagrodzić nimi wyrządzoną komuś krzywdę. | |
Z kamiennymi pieniędzmi związana jest autentyczna i bardzo barwna postać z historii Yapu: David O’Keefe, Amerykanin irlandzkiego pochodzenia - rozbitek, wyrzucony przez morze na wybrzeżu Yapu w 1871 roku. Krajowcy odnaleźli go ponoć na brzegu półżywego i opiekowali się nim do czasu gdy wrócił do sił. Spędził potem z nimi 30 lat. |
|
Gdy w związku z handlem rozwijanym przez Niemców pojawiło się zapotrzebowanie na koprę - biały miąższ kokosowych orzechów O’Keefe dostrzegł swoją szansę. Zauważył, że w odróżnieniu od innych wyspiarzy mieszkańcy Yapu, przywiązani do swoich spódniczek z trawy i hibiskusowego włókna niezbyt chętnie wymieniają koprę na kolorowe perkale i błyskotki. Wpadł na pomysł, aby płacić im cieszącymi się powszechnym uznaniem kamiennymi pieniędzmi. Przygodnym żaglowcem wybrał się do | |
Hongkongu, gdzie kupił dżonkę i odpowiednie narzędzia. Po powrocie zaczął kursować swoim stateczkiem miedzy Palau, gdzie przy użyciu metalowych narzędzi stosunkowo łatwo wycinał wielkie kamienne dyski i Yapem, gdzie u miejscowych wodzów wymieniał je na znaczne ilości kopry. Wkrótce zdominował handel koprą na całym archipelagu i żył dostatnio aż do 1901 roku, kiedy to w dziwnych okolicznościach zaginął na morzu. Ruiny jego domu do dziś można oglądać na wysepce Tarang. | |
W dawnych czasach mieszkańcy Yapu wędrowali z wioski do wioski ścieżkami ułożonymi z płaskich kamieni różnej wielkości, korzystają zresztą i dzisiaj z tych odcinków, które się zachowały i prowadzą przez tropikalne lasy porastające wyspę. Niestety do Bechiyal jest zbyt daleko na taki spacer i po zaspokojeniu głodu na owocowo-warzywnym bazarze w centrum miasta odnajduję usytuowany tuż obok przystanek szkolnego autobusu. Popołudniowa jazda tym żółtym autobusem trwa nieco ponad pół godziny. Potem spływając potem pod ciężarem plecaka maszeruję ścieżką prowadzącą równolegle do morskiego brzegu. Po pół godzinie docieram do samotnego domostwa przy plaży, gdzie wita mnie szczekanie psów i znane mi już miejscowe pozdrowienie: -Mogethin! | |
Bechiyal był kiedyś sporą wioską, miał największy, najpiękniej zdobiony rzeźbami i malowidłami dom spotkań - pebei. Dziś mieszkają tu tylko dwie rodziny, a pebei, którego nie ma kto naprawiać rozlatuje sie ze starości: Przez dziury w dachu z palmowej strzechy przebija się słońce. Termity pracowicie podgryzają stare, ozdobne belki, które już dawno trzeba było wymienić. Nie ma komu - te dwie rodziny to od biedy trzech mężczyzn zdolnych do pracy. Kobiety, które niegdyś przy użyciu kokosowych sznurków ozdobnie wyplatały szczyty budowli i połączenia belek mają dość roboty przy gromadce dzieci... | |
faluw | Centrum kulturalne Yapu to właśnie to pebei, zgromadzona przed nim kolekcja kamiennych pieniędzy, podest spotkań, z osadzonymi w ziemi kamiennymi oparciami pod plecy, chata wodza i najlepiej zachowany - faluw czyli dom mężczyzn, w którym zamieszkiwali niegdyś ci chłopcy i mężczyźni którzy nie założyli jeszcze własnych rodzin. Faluw nie ma drzwi, tylko okna osłonięte bambusowymi okiennicami. Stoi tuż przy plaży. Kiedy otworzyć na przestrzał klapy okiennic do środka wdziera sie chłodna, ożywcza bryza. -Chcesz tu spać? - pyta George, opiekun skansenu. |
Fajne to miejsce, ale z moich podróżniczych doświadczeń wiem doskonale, czym to pachnie... -A nie macie tu przypadkiem moskitier? Materac z moskitierą znajduje się w domku obok i uzgadniamy, że tam, jako jedyny w tym tygodniu gość wioski Bechiyal spędzę dwie kolejne noce... A gdy słońce pochyla się nad horyzontem, George zaprasza do swojej chaty na posiłek. Można się najeść do syta: na dużym talerzu dostaję połówkę okazałej ryby, plastry gotowanego taro i yamu, ułożone w wachlarz kawałki owoców drzewa chlebowego i banany... | |
A do picia - mleko z zielonych kokosów siorbane wprost ze skorupy: nie przez plastykową rurkę, tylko przez kawałek cienkiej łodygi papai. -Chcesz jeszcze jeden? Jasne, że chcę! Można dostać i kawę, ale trzeba by za nią dodatkowo zapłacić, a kokosów jest tu aż nadto... Wojciech Dąbrowski |
Aby dowiedzieć się więcej o moich doświadczeniach z podróży dookoła świata odwiedź stronę "Dookoła świata" |
Powrót do głównego katalogu Powrót do strony "Moje podróże" Back to the main directory Back to main travel page