OKRĄŻYĆ
ŚWIAT PIĄTY RAZ...
część IV b
|
BAGAN (Pagan) Na liście najwspanialszych zabytków Azji Bagan plasuje się na jednej z czołowych pozycji - obok takich klejnotów architektury jak kambodżański Angkor Wat i Borobodur w Indonezji. Umieszczono go także na liście Światowego Dziedzictwa Kultury prowadzonej przez UNESCO. Rozkwit Baganu przypadł na okres od XI do XIII wieku, kiedy to miasto było stolicą państwa o wielkości obecnego Myanmaru i z tamtego okresu pochodzi większość jego historycznych budowli. Mniejszych i większych świątyń było tu podobno aż 5 tysięcy. W 1287 roku miasto zdobyli i spustoszyli Mongołowie. Do dziś W Baganie zachowało się około 2 tysięcy świątyń rozrzuconych na znacznym obszarze. Jest tego tak dużo, że można tu spędzić nawet i tydzień, wędrując od jednego zabytku do drugiego... |
|
Byłem negatywnie
zaskoczony wielkością tego, co obecnie nazywane jest Baganem. Słysząc że jest tu nawet lotnisko
oczekiwałem sporego miasta tymczasem znalazłem prowincjonalną osadę zamieszkaną
zaledwie przez 3 tysiące ludzi. Centrum administracyjno - handlowe odsunięte jest od
Starego Baganu o jakieś 6 kilometrów i nazywa się Nyaung U. Właśnie tam
znalazłem zakwaterowanie w kameralnym "New Park Hotel" schowanym w
bocznej uliczce. (tel. 0-62 70122). Mimo szumnej nazwy instytucja przypominała raczej
mały i zaciszny amerykański motelik. Za czysty pokój z prysznicem i śniadaniem
płaciłem 8 FEC. Stąd wczesnym rankiem wyruszyłem na zwiedzanie świątyń. Bilet za 10 FEC upoważniający do wstępu do "Strefy archeologicznej Baganu") opłaciłem już poprzedniego dnia - po zejściu ze statku. W Nyaung U stoi pierwsza duża pagoda: którą trzeba zobaczyć: Shwezigon Paya. Łatwo ja z daleka rozpoznać po wielkiej złoconej stupie w kształcie dzwonu. Na jej dziedziniec doprowadza długi, zadaszony chodnik wzdłuż którego rozstawione są kramy z pamiątkami: figurkami Buddy, zdobionymi pudełkami z laki, tkaninami... Tego dnia gdy tam zawitałem więcej było sprzedających niż turystów. Na szczęście birmańscy przekupnie nie są zbyt natarczywi. Wyroby są ładne i niedrogie, ale targować się trzeba... |
|
Przy wejściu na dziedziniec Shwezigon Paya trzeba zostawić buty i skarpetki - do tego się już przyzwyczaiłem. Ale jest jeszcze niespodzianka: trzeba wykupić bilet na robienie zdjęć i nagrywanie filmu: odpowiednio 30 i 50 kyatów. Bilet zostaje zawieszony na gumce przy aparacie tak aby nie było wątpliwości, że turysta zapłacił co trzeba. Niewielkie to sumy, wszak za 1 dolara dają do 500 miejscowych kyatów, ale będą się powtarzały przy każdym ważniejszym zabytku. Na dziedzińcu wielka złocona stupa otoczona jest złoconymi wazonami ze złoconymi kwiatami. Sprawdza się ten przydomek - to rzeczywiście "Kraj Złotych Pagód". Cisza i pustka, tylko jakaś dziewczynka z czarnymi jak węgielki oczami krąży trzymając na głowie tace z kawałkami pokrojonego arbuza. Zostaję oczywiście jej klientem - być może jedynym tego przedpołudnia... | |
Z Nyaung U trzeba dostać się jakoś do bramy starego miasta. Już po drodze, z siodełka rowerowej rikszy oglądałem pierwsze świątynie. Stoją sobie jedna obok drugiej po prostu gdzieś w polu. Fotografujesz pierwszą, drugą, trzecią... Po godzinie konstatujesz, że "wypstrykałeś" połowę klatek, a do wieczora jeszcze daleko. Zabierzecie zatem ze sobą zapasowe filmy do aparatu, miejsce jest bardzo fotogeniczne! Świątyń do oglądania jest tyle, że wybór staje się poważnym problemem. Jak zorganizować sobie zwiedzanie? Postanowiłem zobaczyć cztery największe pagody a spośród tych mniejszych tylko te, które napotkam po drodze przemieszczając się między tymi dużymi obiektami. Udało mi się zrealizować taki wariant w ciągu jednego pełnego dnia. Biorąc pod uwagę panujący upał nie było to jednak łatwe zadanie. |
|
Te cztery wybrane
wielkie pagody w Starym Baganie to: That-byin-nyu, Shwe-san-daw, Dhamma-yangyi i
Ananda. Rozpocząłem zwiedzanie od pierwszej, zbudowanej w 1144 roku i stojącej chyba
najbliżej bramy starego miasta. Jej przysadzista sylwetka przypomina ustawione
jeden na drugim dwa prostopadłościany. Wysoka na 61 metrów przytłacza swoimi
rozmiarami. Wewnątrz znajduję korytarz prowadzący po obwodzie budowli. Wzdłuż niego
rozmieszczone są posągi Buddy. Zmierzając w kierunku następnej pagody mijam mniejsze świątynie - między innymi tą na zdjęciu obok, która na moim planie nie ma nawet nazwy, ale wyróżnia się złocona wieżą i bujnymi krzakami kwitnącej bugenwili, które rosną wokół. Przy niewielkim domku schowanym za tą pagodą kręcą się kobiety. -Mingala-ba! Witajcie!- popisuję się jedynym znanym mi birmańskim słowem. Resztę konwersacji musi zastąpić uśmiech i gest znużenia - ręka wycierająca pot cieknący spod czapki. |
|
Gestami zapraszają do jednoizbowego domostwa. Na stoliku pojawiają się szklaneczki i czajnik z gorącą herbatą. Nalewają. Ale że herbata przy temperaturze otoczenia ponad trzydziestu stopni stygnie wolno więc córka pani domu chłodzi ją wachlarzem - abym jak najszybciej mógł zaspokoić pragnienie. Jak tu nawiązać rozmowę skoro nie znają angielskiego? Wyciągam z torby jakieś rodzinno-domowe zdjęcia. Śmieją się widząc na nich śnieg - rzecz zupełnie abstrakcyjną w tutejszym upale. Pytam o drogę do następnej wielkiej pagody - Shwe-san-daw (czyt. Szwesandou). Pokazują mi właściwą ścieżkę i machają ręką na pożegnanie. Ogromnie to sympatyczne... |
|
Shwe-san-daw - zbudowana w 1057 roku przez najsłynniejszego birmańskiego króla Anawrathę jest jedną z dwóch pagód na które można się tu wspinać. Boso, po parzących od słońca kamiennych stopniach wdrapuję się więc na galerię czy też taras, który oplata iglicę wieży na wysokości czterech pięter. Widok z tej wysokości zapiera dech. Na najbliższym planie widać kilkadziesiąt świątyń. Setki następnych majaczą na horyzoncie. Oglądałem w kraju zdjęcia Baganu sprzed lat kilkunastu. Po trzęsieniu ziemi w 1975 roku większość świątyń leżała na nich w malowniczej ruinie. | |
Bagan który zobaczyłem
teraz na własne oczy był odrestaurowany i zadbany - widać, że w ciągu ostatnich lat
dokonano renowacji setek budowli. Pomagało podobno UNESCO. Usiadłem na górnym tarasie Shwe-san-daw w wąskim cieniu rzucanym przez wieżę by odpocząć i nacieszyć oczy niezwykłym pejzażem. Po kwadransie usłyszałem w sąsiedztwie jakieś głosy. To nie byli turyści. Ta trójka miejscowych dziewcząt wcale nie zamierzała wciskać mi pamiątek ani prosić o jałmużnę. Przyszły tu aby tak jak ja aby oglądać panoramę. Chętnie pozowały do zdjęcia. Zdecydowanie wolę takie zdjęcia od martwej architektury. Tylko że nie zawsze znaleźć można takie modelki... |
|
Od jednej świątyni do drugiej wędruje się w Starym Baganie ścieżkami albo piaszczystymi drogami - takimi jak na zdjęciu. Popularną metodą zwiedzania jest wynajęcie dwukołowej bryczki. Odpowiedni pojazd nie jest trudno znaleźć: woźnice codziennie rano kręcą się przed hotelami. Ich honorarium za całodzienne wożenie nie jest nawet wysokie: od 1500 kyatów dziennie w zależności od długości trasy. Alternatywnie w hotelikach Nyaung U za 300 kyatów można wypożyczyć sobie sfatygowany rower. Przy korzystaniu z takich środków transportu powstaje wszakże jeden problem: jesteś zawsze "przywiązany" do swojego pojazdu, po obejrzeniu kolejnej pagody zawsze musisz wracać tam, gdzie go zostawiłeś. A jeśli po drodze chcesz zrobić zdjęcie i zejść ze ścieżki to gdzieś go trzeba zaparkować... Dlatego zdecydowanie opowiadam się za zwiedzaniem na piechotę... W takim wariancie można też spotkać więcej ludzi, przystanąć i spróbować nawiązać rozmowę... Oto efekty: | |
Birmańskie kobiety, nawet te bardzo eleganckie często malują swoje policzki jasną farbą. Wygląda to dla nas dosyć zabawnie... Podobno używany do tego celu popularny "ludowy" kosmetyk przygotowuje się ze startej na proszek kory drzew thanakha rosnących w środkowej części kraju. Thanakha naniesiona na policzki działa jako ekran przeciwsłoneczny, pachnidło i krem jednocześnie. Słyszałem że niektóre pani na noc malują sobie tym kosmetykiem całe ciało. A że obyczaj przetrwał wiele wieków to widać coś w tym jest... | |
Trzecia z wielkich pagód
które odwiedziłem to otoczona wysokim murem z bramami
Dhamma-yangyi. Dostępna dla turystów jest tylko jedna brama wejściowa -
pewnie dlatego, że to przy niej siedzą przekupnie oferujący pamiątki i napoje. O tak,
tu chce się pić. Wyjęta z termoskrzyni butelka miejscowej "Star-coli"
kosztuje tylko 50 kyatów. Tyle samo trzeba zapłacić za półlitrową butelkę wody
mineralnej. Niezłe jakościowo pocztówki z widokami Baganu sprzedają po 20
kyatów. Dhamma-yangyi jest w nieco gorszym stanie niż pozostałe trzy wielkie pagody. Wieża budowli jest uszkodzona, nie ma tu już złoceń, ale w wewnętrznym korytarzu obiegającym świątynie dookoła znów siedzi czterech okazałych Buddów. Wreszcie kieruję swoje kroki do Anandy - tej pagody, która w Baganie ma opinię najpiękniejszej i najlepiej zachowanej. To co widzicie na zdjęciu obok to jej boczne wejście. W przewodnikach podkreślają doskonałe proporcje tej budowli, której centralna wieża wystrzela w niebo na wysokość 51 metrów. Podobno świątynię wzniesiono w 1105 roku, w czasach gdy w Europie budowano surowe romańskie kościoły... Za widoczną na zdjęciu bramą otwiera się dziedziniec o wymiarach 53 na 53 metry. |
|
Na dziedzińcu siedzą ponadnaturalnej wielkości kamienne lwy. Stamtąd wchodzi się do mrocznego wnętrza świątyni. Oczywiście po opłaceniu kolejnej należności za fotografowanie... Ananda jest uczęszczanym miejscem - w sąsiedztwie są kramy z jedzeniem, a nawet - w pewnej odległości - naprzeciw dużych stoisk w których sprzedają ceramikę - restauracja pod wiatą, gdzie za jedne 300 kyatów można dostać południowy posiłek: na przykład ryż z kawałkami kurczaka i kilkoma rodzajami sałatek i herbatą. Syn właściciela przez cały czas spożywania tych frykasów stał za mną z tyłu i wachlował mnie pracowicie - abym nie zgrzał się przy jedzeniu i aby muchy zbytnio nie dokuczały. Byłem jedynym gościem zakładu - nic zatem dziwnego że cała rodzina zbiegła się na koniec by mi podziękować i pożegnać. Czy można sobie cos takiego wyobrazić w Polsce? | |
Wracając do Anandy to coś, co jest bardzo oryginalne w tej świątyni to cztery imponujące posągi Buddy patrzące w cztery strony świata. W odróżnieniu od innych świątyń Budda przedstawiony jest tu w pozycji stojącej. Każdy z wielkich posągów ma 9,5 metra wysokości, ale różnią się one między sobą - ułożenie rąk i gesty Mistrza są dla każdego przypadku inne. Zaraz obok Anandy ukryta w zieleni drzew stoi znacznie mniejsza, ale także bardzo ciekawa budowla: Ananda Ok Kyaung - czyli Ceglany Klasztor Ananda. Ściany wąskiego klasztornego korytarza pokryte są dość dobrze zachowanymi freskami przedstawiającymi sceny z codziennego życia Baganu: plac targowy z kramami, kupców, mycie i przygotowywanie posiłków a także muzykantów grających na tradycyjnych instrumentach. |
|
Utartym zwyczajem o zachodzie słońca turyści wdrapują się na jedną z tych dwóch pagód, które mają udostępnione tarasy widokowe. I patrzą, jak zapadające za horyzont słońce barwi na różowo i złoto szczyty dziesiątek świątyń. Bałem się, że nie zdążę. Do właściwej pagody - Mingala-zedi (1277) podwiózł mnie na rowerowym siodełku przygodny chłopak. Zdążyłem przed zachodem i mogę wam na sąsiednim zdjęciu pokazać, jak to wyglądało. Dzień niestety był parny i słońce nieco przyprószone ale i tak byliśmy pod wrażeniem niezwykłego widoku. Ta wysoka, złocona wieża na horyzoncie to Ananda. |
|
Gdy słońce znikło turyści szybko się rozpierzchli. Kilku miejscowych poczłapało pieszo do swoich bliskich widać domów. Zostałem sam. Wróciłem na asfaltową drogę, ale ruchu na niej żadnego... Nie było wyjścia - trzeba było ruszyć do domu pieszo. Dodatkowa godzina spaceru - dopiero pod koniec trasy złapałem "stopa". Ale za to widziałem jak po zmroku iluminowane są złocone wieże Anandy i Shwezigonu. Kolejnego ranka wyruszyliśmy w kilka osób wynajętym samochodem w kierunku jeziora Inle. Za oknem otwierały się kolejno pastelowe krajobrazy birmańskiej wsi. Kilka razy przystawaliśmy dla zrobienia zdjęć. Rutynowym stopem na tej trasie są gospodarstwa w których przetwarzają sok pozyskany z palmowych pędów na syrop, a następnie na słodycze. Są też napędzane kieratem prasy do wyciskania oleju z orzeszków ziemnych (zdjęcie obok). |
|
|
Szosa jest wprawdzie asfaltowa, ale wąska i wyboista - gdy przychodzi do wymijania samochód zmuszony jest do zjeżdżania prawymi kołami na pobocze. Suną ta szosa dwukołowe wozy zaprzężone w woły, często załadowane beczkami z wodą - widać, ze zaopatrzenie w wodę jest na tutejszej wsi trudnym problemem. Czasem mijamy przeładowane ludźmi archaiczne chińskie ciężarówki, wiozące pasażerów także na dachu. Widzieliście klasztory greckiej Meteory? Ich birmańskim odpowiednikiem (w znacznie większej skali) jest Mount Popa. Aby tam dotrzeć z głównej drogi Bagan-Mektila trzeba zjechać w lewo - na znacznie gorszą drogę lokalną. potem zjechać do podnóża skały - tam, gdzie rozpoczynają się schodki oplatające skałę. Dojazd z Baganu do tego miejsca zabiera około1,5 godziny. Uczepiony skały wąski i stromy chodnik przechodzi na pewnych odcinkach w żelazny trap. Po obu stronach tej drogi pielgrzymów harcują małe, szare małpy, agresywne i porywające szybko wszystko, co nadaje się do zjedzenia... Tylko miejscowi mnisi w czerwonych szatach potrafią karmić je z ręki. |
W przewodniku wyczytałem, ze Mt Popa to dawny wulkan, który wznosi się na 1520 metrów powyżej otaczającego go płaskowyżu. Ale różnica wysokości którą mamy do pokonania jest znacznie mniejsza - to zaledwie jakieś 20 minut wspinaczki. Zdyszany docieram w końcu do szczytowego tarasu na którym wzniesiono kilka świątynek. Są niewielkie i niezbyt efektowne z porównaniu z tymi, które już w Birmie widziałem. Tu i ówdzie, także na dziedzińcu przed pagodami modlą się i medytują miejscowi pielgrzymi. Panorama otaczających zalesionych i niewysokich gór która otwiera się z tarasu na pewno warta jest trudów wspinaczki... |
|
Po godzinnym postoju w Mt Popa ruszamy dalej - wśród prymitywnie uprawianych ryżowych pól, małych plantacji bawełny i buszu. Za Mektilą wielkie parasolowate drzewa formują zielony tunel, którym przebiega szosa. W końcu za równiną wypełniona wyschniętymi ryżowiskami majaczą góry. W mijanych wioskach stosy ceramicznych stągwi do przechowywania wody i "prywatne" stacje benzynowe w których cały zapas paliwa mieści się w kilkunastu butelkach. Wspinaczka niezliczonymi "agrafkami" na przełęcz. "Tu zaczyna się kraj Szanów!" - powiada kierowca. Mijamy Kalaw - górskie miasteczko o charakterze kuracyjnym. Potem większe miasto Taungyi i zjazd w rozległa dolinę wypełniona warzywnymi polami. Gdzieś po lewej pozostaje lotnisko w Heho skąd latają samoloty do Yangonu i Mandalay... | |
Ktoś, kto zdecyduje się w tym kraju na podróżowanie lokalnymi środkami komunikacji po tutejszej prowincji musi przygotować się na przejazdy wprawdzie bardzo tanie, ale odbywające się w takich warunkach. Wynajęcie osobowego samochodu na trasę z Baganu do Kalaw (to już prawie Inle) kosztowało nas 45 FEC. Przy czterech jadących osobach nie wypadło wcale tak dużo. I do tego mogliśmy zrobić sobie stopover w Mt Popa. Przy fatalnym stanie tutejszych wąskich dróg samochód nie może rozwinąć większej szybkości. Do Nyaungshwe nad jeziorem dotarliśmy dopiero o 18,00. Kierowca zawiózł mnie najpierw do drogiego hoteliku (pewnie liczył na prowizję płaconą "dostawcy" przez właściciela). Ale ja wolałem spać gdzie indziej... O tym jednak już na kolejnej stronie... |
|
Przejście do następnej strony - nad Jezioro Inle |
Przejście na początek relacji z piątej podróży dookoła świata
Powrót do głównego katalogu Przejście do strony "Moje podróże"