Afr2000tyt_pl.jpg (26963 bytes)

Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część VIII  -    Gwinea Bissau   -    Part eight

Wizę Gwinei Bissau próbowałem bezskutecznie załatwić przed wyjazdem z Europy. Honorowy konsul w Londynie odsyłał mnie do Paryża, a nasze MSZ do jakiegoś konsulatu w Berlinie. Oba telefony permanentnie nie odpowiadały. Gorzej, że nie odpowiadała także ambasada w Waszyngtonie - może wyłączyli im telefony za nieopłacone rachunki?... W końcu machnąłem ręką i  wyruszyłem w trasę z mocnym postanowieniem zdobycia wizy w Afryce... Ale i tu ambasad po drodze nie było - nawet w Mali. Dowiedziałem się w końcu, że wizę mogę dostać w Conakry, Dakarze lub u konsula w przygranicznym, senegalskim miasteczku Ziguinchor. Przy mojej trasie w grę wchodziło tylko Conakry - i tak musiałem zboczyć kilkaset kilometrów z mojego podstawowego szlaku... Wizę wystawiono na poczekaniu za umiarkowaną opłatą 15000 gwinejskich franków. Gwinea Bissau stała przede mną otworem... Tyle, że do bramy tego kraju miałem kilkaset kilometrów afrykańskich wertepów. Jeszcze raz się udało... 

Do Gwinei Bissau lądem można praktycznie wjechać tylko z dwóch stron: główną trasą z Senegalu i "tylnymi drzwiami" od strony Koundary w tej dużej Gwinei. Nie muszę dodawać, że to peryferyjne przejście graniczne do zapomnianego kraiku służy praktycznie tylko miejscowym...  Nawet  w przewodniku Lonely Planet nie ma jego nazwy... Wioska po stronie Gwinei nazywa się Kondika, a do placówki portugalskojęzycznych funkcjonariuszy z Bissau w Buruntuma trzeba przejechać od niej szutrową drogą jeszcze jakieś 3 kilometry... Funkcjonariusz, który mnie wypuszcza z Gwinei pracowicie wypełnia moimi danymi druk formatu A4 i bezczelnie żąda 1000 franków napiwku. Nie masz?  To mogą być CFA!   On się nie śpieszy...  Władza jest bardzo, bardzo daleko... 

W Buruntuma powiadają, że jestem na granicy pierwszym białym od trzech dni... Wstawiają mi pieczątkę do paszportu, ale nikt nie zapisuje moich danych. Gdybym zapadł się pod ziemię o kilometr dalej nikt nie będzie w stanie ustalić, czy w ogóle do Gwinei Bissau wjechałem. Za to młodzi funkcjonariusze  bardzo skrupulatnie przetrząsają bagaże miejscowych. Mnie jakoś darowali tą przyjemność... 
Z tamtej strony prymitywnego szlabanu przegradzającego szutrową drogę dwa rzędy ubożuchnych straganów, a w nich jedynie podstawowe artykuły: ryż, cukier, cebula, puszkowane mleko w proszku... Nigdzie nie ma coli, ale znajduję butelkę portugalskiej wody mineralnej za 800 CFA... Bo niedawno Gwinea Bissau zrezygnowała z własnej słabej waluty (peso) na rzecz franka afrykańskiego, którym płaci się w kilku ościennych krajach. Trudno mi się tu dogadać - znam zaledwie kilkanaście portugalskich słów...

Chcąc się dostać do pierwszego większego miasteczka - Gabu miałem do wyboru mikrobus za 1000 lub zbiorową taksówkę za 1500. Wybór tylko teoretyczny. Publiczne środki transportu w Afryce ruszają w trasę dopiero wtedy, gdy mają komplet pasażerów. Po pół godzinie zabraliśmy jakoś komplet do taksówki. Nie wiadomo, czy mikrobus zapełnił się przed wieczorem... Do Gabu jest 66 km. W mijanych wioskach duże, okrągłe chaty. Gdzieś w połowie trasy, za mostem pojawia się w końcu asfalt, ale tak podziurawiony, że kierowca lawiruje po nim jak pijany albo wręcz zjeżdża na pobocze.

Wysiadam przy bazarowych kramach ciągnących się wzdłuż przelotowej drogi. Żadnego białego na ulicy...    Gabu. Niegdyś drugi co do ważności ośrodek portugalskiej kolonii. Dziś senne miasteczko ze zniszczonymi pozostałościami kolonialnej architektury...  Maleńki i zamknięty na głucho katolicki kościółek. Zarzucam na grzbiet zakurzony plecak. Czarni gapią się na mnie, ale nie na jak na łakomy kąsek tylko jak na zabawne dziwadło...

Hotel Oasis? Oasis! - powtarzam wyszukaną w przewodniku nazwę. Bosonogi chłopak prowadzi mnie pylistą uliczką między gliniane chaty. Kurz osiada na spoconym czole... Tutaj! Parterowy dom za płotem z chrustu ma nawet wyblakły szyld... Jest pokój z czystym prześcieradłem.  Zamiast prysznica wiadro wody do polewania. Wiatrak jest, ale będzie działał jak będzie prąd. A prąd będzie,  jak wieczorem uruchomią mały agregat w podwórku. 6000 CFA. Biorę!

Droga dzieli miasto na dwie części. W północnej Portugalczycy wytyczyli szerokie ulice, dziś niepotrzebne, bo jeżdżą nimi prawie wyłącznie rowery i ośle zaprzęgi. Przez lata nawiało na nie sporo piasku. Tu i ówdzie wałęsają się świnie. Zaniedbane domy z długimi balkonami i podcieniami...  Teraz już nikt takich tu nie buduje...  U dziewczyny, która cały dzień siedzi  na krawężniku za 100 CFA dostać można 2 gotowane jajka lub 4 obrane pomarańcze...

Miejsca, gdzie można znaleźć coś zimnego do picia rozpoznaję po odgłosach pyrkających agregatów - tylko tam funkcjonują lodówki... Jest kilka barów z hałaśliwą muzyką. Puszka coli wypita przy tej muzyce kosztuje  500 "afrykanów"...  Za tą samą kwotę dostać można małą butelkę portugalskiego piwa "Cristal". Myślę, że to drogo i że to piwo przebyło długą drogę z Półwyspu Iberyjskiego do tego Gabu w afrykańskim buszu...

W pustej restauracyjce zjadam porcję kurczaka z ryżem i frytkami za 1500 CFA.  Doliczają mi do tego 20% podatku - cóż nowy rząd też musi się z czegoś utrzymywać...

Na południe od drogi jest inne Gabu. Gabu okrągłych chat pod strzechami, które są tu znacznie obszerniejsze niż w innych krajach Afryki. Niektóre tak duże, że przypominają mi namiot wędrownego cyrku... W takim otoczeniu tu mieszkam...

Gdy pod wieczór powłócząc nogami w upale wracam do mojej "oazy" widzę przy jednej z chat odświętnie ubrany tłumek... Zaglądam na podwórko. Kobiety pitraszą coś w wielkich garach ustawionych na prymitywnych paleniskach. Śmieją się do mnie gadając coś po swojemu, gdy niedyskretnie zaglądam pod pokrywki... Tu ryż, a tam to chyba kłącza manioku...  Bariera językowa jest trudna do sforsowania...  W końcu któraś z nich rzuca zrozumiałe dla mnie francuskie słowo: wesele. Wesele! -Wesele - dziś? Nie! Wesele - wczoraj!  Dziś - zabawa!  I już rozumiem: znaczy że trafiłem na poprawiny...  W pół godziny później przed chatą zaczyna grać ludowy zespół składający się z przedziwnego długiego fletu, bębna i szarpanego instrumentu, co rezonator ma zrobiony z połówki kalabaszowej skorupy. Muzycy są niezmordowani. Niekończący się rytm wprawia w rodzaj transu i dorosłych i stojące wianuszkiem dzieciaki. Ale popisy taneczne są o dziwo indywidualne: tancerz wychodzi z tłumu i popisuje się na klepisku przed zespołem rzucając po kilku minutach muzykantom monetę. I wycofuje się do swoich. Potem w polu widzenia pojawia się następny... Płynie monotonna melodia... W końcu mimo woli zaczynam podrygiwać razem z nimi - ku wielkiej uciesze czarnej i sympatycznej gawiedzi...

Musisz już iść? Dają mi do zrozumienia, że są zawiedzeni... Jak im wytłumaczyć, że całą poprzednią noc spędziłem miotany  na  wertepach  we wnętrzu   zatłoczonej "taxi-brousse" gdzieś między Labe i Koundarą?  I że po upalnym dniu ledwo trzymam się na nogach?  Długo w noc jeszcze słyszę dźwięki  tej muzyki  leżąc nago pod wirującym  wiatrakiem. Takie wieczory nieprędko się zapomina.  Afryka, prawdziwa Afryka...

Dwieście kilometrów dzieli Gabu od położonego na wybrzeżu Bissau. Można je pokonać kandongą - takim oto przewiewnym pojazdem z twardymi ławkami ustawionymi wzdłuż burt...  Mnie jednak przytrafił się szybszy wehikuł: mikrobus, w którym za 2000 CFA dostałem honorowe miejsce obok kierowcy.  Na dachu naszego pojazdu też beczało z pół tuzina spętanych kóz. Byle tylko nie wybrudziły plecaka!

Przepychamy się między taczkami na których przywieziono na sprzedaż świeże bagietki i przekupkami, które siedzą przy misternie ułożonych kupkach węgla drzewnego. Potem dziesiątki kilometrów jazdy wśród plantacji drzew cajou (nie jestem pewien pisowni) których czerwone owoce - słodkie lecz podobne do papryki eksportowane są do Europy. Wysokie termitiery. Posterunki kontrolne. Unieruchomiony czołg przy wjeździe do Bissau...

Główna ulica w stolicy Gwinei Bissau nie jest długa i biegnie od pałacu prezydenckiego do portu. Taki widok roztaczał się z werandy mojego hotelu położonej na wysokości drugiego piętra . Ta stara, kolonialna instytucja miała wielkie, wysokie pokoje z drewnianymi żaluzjami w oknach i sympatyczną starszą Portugalkę, która zarządzała interesem. Polecam: Pensao Central.  Za wielki pokój z małżeńskim łożem, wentylatorem i łazienką na korytarzu zapłaciłem 15 000 CFA ... Drogo ale bezpiecznie...

Dopiero po rozpakowaniu się, gdy ochoczo pobiegłem do łazienki z nadzieją na ożywczy prysznic - pierwszy od trzech dni - okazało się, że wody w rurach nie ma. Skąd mogłem się domyślić? Przecież to centrum stolicy!  Po interwencji czarna pokojowa przyniosła mi wiadro i kubeczek. Zawsze to coś... szczególnie w Gwinei Bissau!  Wzdłuż centralnej Avenidy Cabral stoją niskie, postkolonialne gmachy sądu i ministerstw. Jest też poczta, a naprzeciwko niej bodaj najważniejszy obiekt architektoniczny miasta - katedra wzniesiona przez Portugalczyków. Wnętrze jest bardzo skromne. Mają tu swojego czarnego biskupa, którego zdjęcie z Janem Pawłem II wisi w przedsionku. Warto może wiedzieć, że tylko 5 procent społeczności tego kraju to chrześcijanie. 55% to wciąż animiści, a aż 40% to muzułmanie.  W centrum miasta nie mogłem znaleźć piekarni, ale w cieniu przed katedrą od rana do zmroku siedzi dziewczyna sprzedająca z koszyka bagietki po 150 CFA. Na poczcie można kupić znaczki na pocztówkę do Europy po 300, ale samych pocztówek nigdzie nie widać - widać turystów tu wciąż niewielu i brak popytu.

 

Najładniejszym fragmentem miasta jest niewielka kolonialna dzielnica przy porcie. Jednopiętrowe, stylowe domy są obecnie odnawiane, w piaszczystych uliczkach właśnie kładli asfaltową nawierzchnię.  Finansuje to UNESCO.  Podcienia jak przed wiekami chronią przechodniów przed palącym słońcem, a na ścianach zobaczyć można tu i ówdzie dekoracje z majolikowych płytek - jak w Lizbonie.

Na drugim końcu Avenidy Cabral jest rondo z pomnikiem przy którym straszy powybijanymi szybami pałac prezydencki. Przez zniszczone okna widać częściowo wypalone wnętrza. Stoi tak od zakończenia niedawnej wojny domowej. Gwinea Bissau nie miała szczęścia. Niepodległość uzyskała dopiero w 1974 roku, gdy w Portugalii upadł faszystowski reżim Salazara. Następne lata to okres braku stabilizacji i wzajemnego zwalczania się różnych ugrupowań politycznych. Dziwne, że w tym małym kraiku mającym zaledwie nieco ponad milion mieszkańców nie mogli się dogadać. Podłożem jest bieda - Gwinea Bissau jest jednym z najuboższych krajów świata... Ubogim i zapomnianym... Jeden jedyny samolot do Europy startuje tylko raz w tygodniu. Jest to rejs kompanii TAP do Lizbony. Gdy rozważałem możliwość awaryjnego dotarcia do Bissau samolotem z sąsiedniej Gwinei okazało się, że nic tam nie lata...

  W północnej części miasta ulice nie mają nawierzchni a domy są znacznie uboższe. To tu znajdziecie największe (ale wciąż relatywnie małe) meczety do których nie wolno wam będzie wchodzić. W tej części miasta trzeba też bardzo uważać ze zdjęciami. Generalnie ludzie tu mili, ale wszędzie mogą znaleźć się się krzykacze...

Wracając do centrum miasta szukałem jedzenia.  Z tyłu za pocztą był kiedyś kryty bazar - Mercado Central.  Był, ale się zawalił...  Nieliczne przekupki oferują owoce i warzywa przed wejściem. Jest tu drożej niż na prowincji: dorodna papaja kosztuje 1000, a cztery owoce mango - 750.  Żywność importowaną można kupić w przecznicy - w prowadzonym przez Portugalczyków małym supermarkecie: puszkę parówek  za 650, wodę mineralną za 500, litrową butelkę piwa za 1000...
Miejscowa elita spotyka się w lodziarni "Baiana" przy placyku Che Guevary. to bardzo eleganckie miejsce w stolicy pozbawionej Hiltonów  i Sheratonów. A po zmroku wciąż lepiej nie wychodzić na opustoszałe ulice... Pokój wciąż wydaje się raczej kruchy, a władza - słaba...

Kolejnego poranka wyruszyłem głównym szlakiem zaopatrzeniowym  z  Bissau do Senegalu...   Na tej głównej szosie do pokonania są dwie szeroko  rozlane rzeki.  Mostów tu pewnie nigdy nie będzie. Na promy takie  jak  ten  przychodzi zazwyczaj długo czekać dlatego w trasę wyruszajcie wcześnie. Za przeprawę trzeba zapłacić każdorazowo 150 CFA - niezależnie od 3200 CFA inkasowanych za miejsce w zbiorowej taksówce do senegalskiego  Ziguinchor.
Używając tych przycisków można przejść do poprzednich krajów, które odwiedziłem w tej podróży:

Do granicy dotarłem szczęśliwie w południe, by bez popasu skierować się do Gambii.  Ale o tym już na kolejnej stronie...

Afrarrow.jpg (9045 bytes)do Senegalu i Gambii

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory