CZĘŚĆ 1 - Port Blair & Ross Island - PART ONE
Niewiele jest w dzisiejszym świecie łatwo osiągalnych dla trampa tropikalnych wysp, na których nie wybudowano jeszcze luksusowych hoteli z eleganckimi restauracjami. Takie właśnie wciąż jeszcze są należące do Indii Andamany. Od dawna chciałem je zobaczyć... I gdy to kolejne podróżnicze marzenie było już bliskie realizacji niespodziewanie w Boże Narodzenie 2004 roku w wybrzeża tego regionu uderzyła potężna fala tsunami powodując wielkie zniszczenia. Wyjazd trzeba było odłożyć. Do pomysłu wróciłem dwa lata później przygotowując Siódmą Podróż Dookoła Świata. W zestawie przewoźników honorujących mój bilet wokół globu znajdowała się linia Jet Airways (9W), której samoloty latają z Chennai i Kalkuty do stolicy archipelagu - Port Blair. Po przemierzeniu trzech czwartych obwodu Ziemi przyszedł dzień, gdy w Madrasie wsiadłem do ich samolotu. W dwie godziny później miałem zobaczyć znany mi dotychczas tylko z lektur tropikalny raj - wyspy z łagodnymi wzgórzami, otoczone rafami koralowymi, w większości pokryte gęstym, zielonym lasem.
|
Andamany leżą na Oceanie Indyjskim, a dokładniej w Zatoce Bengalskiej - oddalone o blisko 1200 km od Chennai (dawnego Madrasu) w macierzystych Indiach i jedynie o jakieś 200 kilometrów od wybrzeży Myanmaru. To szczególne położenie decyduje o strategicznym znaczeniu wysp. To właśnie ze względu na nie do niedawna administracja wymagała od turystów ubiegania się z wyprzedzeniem o specjalne zezwolenie na pobyt na wyspach. Dziś - jak się przekonałem - uzyskanie "permitu" ważnego 30 dni jest jedynie prostą formalnością - uzyskuje się go automatycznie po przylocie do Port Blair, wypełniając na lotnisku półstronicowy formularz... "Permit" jest jednak sprawdzany i odnotowywany po przybyciu na każdą mniejszą wyspę archipelagu - zbiurokratyzowana administracja dba o to, aby im się turysta nie zgubił! Radzę zatem tego skrawka papieru pilnować i nie wkładać go na dno plecaka. Posiadanie zezwolenia nie oznacza jednak, że możemy się bez ograniczeń poruszać po wszystkich wyspach Andamanów. Upoważnia ono do pobytu na Południowym, Środkowym i Małym Andamanie, wyspach Havelock, Neill i Long. Obejmuje także, Diglipur, Baratang, North Passage oraz Mahatma Gandhi Marine National Park. Na mapce obok widać główne wyspy archipelagu. Te największe połączone są mostami i samochodowymi promami. Zaznaczona na czerwono główna (i jedyna) szosa biegnie z Port Blair do Diglipuru na Północnym Andamanie. Magistralą drogową kursują niespiesznie publiczne autobusy. Ale podstawowym środkiem publicznej komunikacji są tu stateczki, bo Archipelag Andamanów składa się aż z 576 wysp. Podobno tylko 26 spośród nich jest zamieszkanych. Wyspy archipelagu rozrzucone są w pasie o długości 352 km biegnącym z północy na południe. Na Andamany można dotrzeć statkiem i samolotem. Statki, choć tańsze (gdy podróżować w niższych klasach) płyną znacznie dłużej i nie mają stałego rozkładu rejsów. Droga lotnicza jest droższa. W ostatnich latach wzrosła ilość połączeń lotniczych. Z Subkontynentu Indyjskiego latają tu już samoloty czterech lokalnych linii (najtańsza jest bodajże Air Sahara) i pojawiło się pierwsze połączenie zagraniczne: czarterowe loty z Tajlandii. |
|
|
Transport z jedynego lotniska do miasta zapewniają motocyklowe riksze i taksówki. Choć kierowcy taksówek zapewniali mnie, że taksówka kosztuje tyle samo, co riksza (ciekawe?!) to wybrałem trójkołowiec. Taki żółto-czarny - jak na zdjęciu obok. Warto łapać pojazd dopiero po wyjściu przed bramę lotniska - wtedy opłata powinna być niższa o opłatę wjazdową, którą kierowcy płacą w bramie. Za kurs zapłaciłem 40 rupii (za jednego dolara płacili 43,6 rupii) - zdaje się, że pomimo targowania i tak o 10 rupii więcej niż płacą miejscowi. |
|
|
Stolica Andamanów
rozłożyła się na otoczonym wodą cyplu, u którego nasady zbudowano jeszcze w
kolonialnych czasach ciasne lotnisko. Z lotniczego terminalu do miasta jest
bardzo blisko - właściwie jest ono zlokalizowane na rogatkach stolicy
archipelagu. U wyjścia z zatoki leży trójkątna Ross Island z ruinami
kolonialnych budowli - to żelazny punkt w programie zwiedzania Port Blair. Turystyczny "permit" pozwala także na dzienne wizyty na innych wysepkach: South Cinque Island, Narcondum Island, Interview Island, Brother Island, Sister Island. Agencje oferują wycieczki motorówkami na te wysepki, ale taka wyprawa to już wydatek rzędu kilkuset rupii. |
Tak wyglądają Port Blair i otaczające miasto kręte zatoki na satelitarnym zdjęciu. Dostrzec na nim można nawet mola i nabrzeża w porcie Phoenix Bay, z którego codziennie odpływają stateczki na mniejsze wyspy archipelagu. Duże statki z Kalkuty i Chennai (orientacyjny rozkład rejsów tutaj: http://www.and.nic.in/spsch/sailing.htm) cumują po drugiej stronie zatoki. Ceny biletów na te statki znajdziecie tu: http://www.andamanisland.com/reach.htm
|
|
|
|
Trudno się w tym mieście doszukać zabytków, ale ma ono na pewno swój orientalny koloryt - szczególnie w bazarowej dzielnicy pełnej sklepików i restauracyjek. A pod takim pordzewiałym dachem z falistej blachy znaleźć można także ciasne internet cafe, gdzie płaci się 30 rupii za godzinę wolnego połączenia ze światową siecią. | |
Oferta taniego zakwaterowania w Port Blair jest raczej skromna: pierwszą noc przespałem w zlokalizowanym przy głównej ulicy Jaganath Guesthouse. Za single room z łazienką i wiatrakiem biorą tu 400 rupii. Gdy drugi raz przypłynąłem do Port Blair znalazłem w uliczce na zapleczu bazaru rodzinny hotelik Shah-n-Shah. Tu za taką samą kwotę miałem dodatkowo nawet czysty ręcznik, ale check-out był już o 8 rano. Moskity "urzędowały" w obu hotelikach. Całe szczęście, że wiozłem ze sobą w plecaku moskitierę, którą zawsze - z pomocą kawałka sznurka da się jakoś rozwiesić nad legowiskiem. Czasem trzeba przesunąć łóżko, ale co to dla starego trampa: Polak potrafi!... i dlatego jest lepiej zabezpieczony przed malarią. |
|
|
Shah-n-Shah Hotel
ma tą dodatkowa zaletę, że położony jest blisko stacji autobusów,
bazaru warzywno-owocowego i skrzyżowania z pomnikiem Mahatmy Ghandiego,
gdzie w okazałym budynku Bank of India można wymienić pieniądze. To ważne
dla podróżnika miejsce, bo kantorów w Port Blair nie ma i w godzinach
popołudniowo-wieczornych, po zamknięciu banków trudno znaleźć w miasteczku
miejsce, gdzie można by było po przyzwoitym kursie wymienić waluty na rupie.
Coś takiego jak czarny rynek tu nie istnieje.
Na Aberdeen Bazar można kupić wszystko z wyjątkiem chleba - także porcje betelu do żucia (na zdjęciu obok) |
Najciekawszym
obiektem turystycznym w Port Blair jest Cellular Jail - "Komórkowe Więzienie".
Dziś jest to obiekt muzealny. Za wstęp pobierają tylko 5 rupii, ale za
używanie aparatu fotograficznego płaci się kolejnych 10, a za kamerę video
nawet 50. Wieczorami na dziedzińcu więzienia odbywają się dwa widowiska
"światło i dźwięk" - jedno w języku angielskim, drugie w hindi. Wejście do
obiektu zlokalizowane jest nie w widocznej na zdjęciu głównej bramie, ale w
bocznej uliczce z lewej strony. |
|
|
Z siedmiu skrzydeł więzienia ustawionych w gwiazdę zachowały się do dziś tylko trzy, ale i one robią wrażenie: mają po trzy kondygnacje bliźniaczych, małych i ponurych cel. Więzienie miało łącznie około 700 takich cel. Brytyjczycy trzymali tu między innymi bojowników o niepodległość Indii. Zaraz na początku szlaku zwiedzania znajdziecie ekspozycję poświęconą tym "freedom fighters" a dalej baraczek z szubienicami i wreszcie galerię starych zdjęć Andamanów w dawnych warsztatach na dziedzińcu. |
W punkcie, gdzie zbiegały się więzienne skrzydła wybudowano wieżę dla strażników, można się wspiąć do altany na jej szczycie dla ładnego widoku. |
|
|
Ze wzgórza na którym stoi Cellular Jail otwiera się widok na przystań stateczków wycieczkowych - tzw. Water Sports Complex jetty. Stamtąd odpływają między innymi mniejsze i większe motorówki na pobliską Ross Island - wyspę, na której Brytyjczycy mieli w czasach kolonialnych swoją główną kwaterę na Andamanach. Przy wejściu na molo stoją aż cztery budki konkurujących ze sobą kompanii przewozowych. Powrotny bilet kosztuje 60 rupii. |
ROSS ISLAND W czasach kolonialnych na Ross Island była główna kwatera brytyjskiej administracji. Dziś wyspa zajęta jest przez indyjską marynarkę, która wciąż stacjonuje w koszarach znajdujących się w północnej części wyspy (ten fragment wyspy jest niedostępny dla zwiedzających) i dba o ruiny a także o przystań na wyspie (na zdjęciu obok) pobierając przy okazji 20 rupii za wstęp. |
|
|
W czasach kolonialnych podobno nazywano
Wyspę Ross Paryżem Wschodu. Po trzęsieniu ziemi w 1941 niewiele z niego
zostało... Przy przystani umieszczony jest plan
wyspy z objaśnieniami. Na większości obiektów umieszczono tabliczki i
strzałki. Zaraz na początku trasy zwiedzania jest dobrze zachowany dawny
magazyn z galerią starych zdjęć oraz dawna piekarnia (na zdjęciu obok). |
Brytyjczycy zbudowali na wyspie mały basen kąpielowy, który wciąż istnieje, ale gdy byłem na Ross Island nie było w nim wody... |
|
|
Stan pozostałych obiektów jest niestety znacznie gorszy. To właściwie już tylko ruiny zarośnięte tropikalną roślinnością... |
W dawnym kościele prezbiteriańskim wciąż stoją mury, ale nie zachował się dach. Trzeba jednak przyznać, że Indian Navy dba o porządek - nie ma śmieci, gałęzi, czy liści... |
|
|
Niesamowicie wygląda kościelna wieża
pokryta siecią z tysiąca gałęzi. Stała się ona właściwie pniem drzewa, którego
korona wyrasta dopiero gdzieś u szczytu murów - tam gdzie kończy się
kamienna konstrukcja.
Gdy patrzyłem na te mury oplecione tysiącem korzeni i kamienie rozsadzone witalnymi siłami przyrody od razu nasunęło mi się skojarzenie: Angkor Wat... Tylko, że Angkor Wat ma ładnych kilka wieków, a tu przyrodzie wystarczyło zaledwie 60 lat by niepodzielnie zapanować nad porzuconymi obiektami. |
Bardzo efektownie - jak jakaś abstrakcyjna płaskorzeźba wygląda także szczytowa ściana budynku dawnego szpitala... Poza tym na udostępnionej części Ross Island można zobaczyć bunkry (zbudowane przez Japończyków w czasach, gdy podczas II wojny światowej okupowali Andamany), rezerwuar wody i ruiny oficerskich kwater. Pod palmami biegają na wpół oswojone małe antylopy. Poszczególne obiekty połączone są dobrze utrzymanymi ścieżkami, przy których straszą nieczynne ogrodowe lampy. |
|
|
Z grzbietu wzgórza, którym przebiega turystyczna ścieżka betonowe schodki prowadzą w dół - na plażę. Szmaragdowa woda wygląda kusząco, ale już przy wyjściu z mola widziałem tablicę zabraniającą kąpieli. Takie tablice stoją niestety i tutaj. Ale miejsce jest urokliwe. To wschodnie wybrzeże wyspy - strona otwartego oceanu, od którego kilka lat temu przyszło uderzenie tsunami podmywając solidnie brzeg. Wiele pni palmowych i dziś jeszcze leży powalonych na wybrzeżu. |
|
|
Z urwiska obok otwiera się jeden z
ładniejszych widoków na Ross Island.
|
|
Dzisiejsi mieszkańcy Andamanów to Hindusi
- napływowa ludność pochodząca z Tamil Nadu i Zachodniego Bengalu. W
przewodnikach piszą o rodzimej ludności, która zamieszkiwała archipelag
jeszcze zanim przybyli tu Hindusi. Zamieszkiwały tu ludy negroidalne -
między innymi Onge, Jarawa i Sentinelczycy. Dziś nieliczni przedstawiciele
tych plemion żyją w odizolowanych rezerwatach i turysta nie ma praktycznie
szansy ich zobaczenia. Współczesne zdjęcia tych ludzi widziałem w Marine
Museum Samudrika (wstęp - 10 rupii). Warto je odwiedzić - przede wszystkim
ze względu na ciekawą kolekcję muszli i akwaria z kolorowymi rybami.
Znajdziecie tam również ciekawą ekspozycję pokazującą geologię
wysp i ich historię. Dowiedziałem się z niej między innymi, że podczas wojny
jakiś hinduski przywódca kolaborował z Japończykami...
Ludzie, których spotkałem na ulicach Port Blair byli mili, choć daleko im do gościnności wyspiarzy z Pacyfiku... |
|
|
Pełna kurzu stolica Archipelagu Andamanów nie jest żadną rewelacją turystyczną, dlatego spędziłem w niej praktycznie tylko jeden dzień i ten dzień zaplanowałem na sam koniec mojego pobytu. Natomiast zaraz po przylocie z Madrasu spieszyłem na mniejsze wyspy, szukając potwierdzenia legendy o tropikalnym raju. Przepraszam za brak chronologii: tak naprawdę to prosto z lotniska pojechałem rikszą do portu. Przed portową bramą trwały akurat jakieś "wykopki". Rikszarz wysadził mnie tam, gdzie kończył się asfalt i spory odcinek musiałem przejść pieszo, dźwigając w lejącym się z nieba żarze południa wszystkie moje tobołki. Było tego sporo i pot lał mi się z czoła bardzo dosłownie. W porcie czekało kilka takich białych stateczków, a w wąskim pasie cienia przed baraczkiem "booking office" spory tłumek białych turystów. Ktoś z nich rzucił od niechcenia: -Bilety na Havelock już wysprzedane! |
|
|
Powrót do strony o wyspach świata
|
Powrót do głównego katalogu Powrót do strony "Moje podróże"
Back to the main directory Back to main travel page