CZĘŚĆ 2 - Havelock Island - PART  TWO

                    Stolicę Andamanów trudno nazwać tropikalnym rajem toteż  postanowiłem zaraz po przybyciu na archipelag  uciekać na mniejsze wyspy. Wiedziałem, że jeśli przyleci się do Port Blair porannym samolotem to jest szansa, aby "złapać" popołudniowy statek i odpłynąć jeszcze tego samego dnia na Havelock - jedną z pobliskich wysp, rozsławioną w świecie przez turystów szukających miejsc, w których można zaszyć się z daleka od tłumu przy ocienionej palmami plaży ... 

-Sprzedajemy tylko taką ilość biletów, na jaką pozwalają nam przepisy! Statek nie jest duży i ma określoną maksymalną ilość pasażerów. Na dziś na Havelock nie ma już wolnych miejsc!... - urzędnik był nieugięty, a ja - nowicjusz na Andamanach nie bardzo wiedziałem, co począć. Zrzuciłem bagaż przed barakiem i zacząłem rozmowę z grupką miejscowych. Oni też płynęli na Havelock. Mieli bilety, które można podobno kupić w kantorku poprzedniego dnia... -Idź pod statek! Zaczynają wpuszczać na pół godziny przed wyjściem w morze. Na pewno da się coś załatwić!  To była jakaś szansa! Zająłem strategiczną pozycję w słońcu (uff!) przy trapie i gdy tylko pojawili się oficjele z głupia frant poprosiłem o bilet dodając, że właśnie przyjechałem prosto z lotniska. I bilet, o dziwo bez zbędnych dyskusji się znalazł - wprawdzie na droższą, "kabinową" klasę, ale i tak byłem szczęśliwy... Potem okazało się, że w podobny sposób trafiło na pokład jeszcze kilku białych turystów. Warto było nie poddawać się przy pierwszym zderzeniu z miejscową biurokracją!   
Mieliśmy odpłynąć o 14.00. Stateczek rzucił cumy o czasie. Nazywał się "Chouldari". Dla pasażerów wyższej klasy ma 18 lotniczych foteli w niewielkiej salce z wentylatorami. Pasażerowie klasy "deck" podróżują na rufie i górnym, otwartym pokładzie starając znaleźć sobie trochę cienia wokół komina. Ocean był spokojny, zapowiadała się piękna morska wycieczka.

Za każdym razem, gdy wypływa się lub wraca do Port Blair ogląda się tą samotną latarnię morską ukrytą na cyplu w gęstwinie palm.
Po 1,5 godziny płynęliśmy już wzdłuż zachodniego wybrzeża wyspy Havelock. Jedyną przystań na wyspie zbudowano na jej północnym krańcu - w kanale oddzielającym Havelock od sąsiedniej wysepki Peel. 

Kilka minut po 16 schodziliśmy ze statku. Przy solidnej bramie stało kilku miejscowych policjantów w mundurach koloru jasnego khaki. Miejscowych przepuścili, a nas ustawili w kolejkę spisując skrupulatnie do zeszytu nazwiska, kraj i numery "permitów". Szło im to - nie da się ukryć - ślamazarnie, a turyści niecierpliwili się przesuwając po pół metra swoje tobołki... Obok jetty na małej plaży stało z pół tuzina kolorowych rybackich łodzi. 

Tak wygląda północna, "turystyczna" część wyspy Havelock oglądana z satelity.

Nie miałem żadnej wcześniejszej rezerwacji noclegu. Andamany to nie Tokio... Podróżowałem samotnie i liczyłem na to, że to jedno miejsce dla mnie gdzieś się znajdzie. Dotychczas metoda się sprawdzała. Gdy w końcu przecisnąłem się przez bramę dogadałem się z oczekującym rikszarzem - za 50 rupii powiózł mnie do odległego o kilka kilometrów guesthousu "Pristine Beach", który wcześniej wybrałem sobie z przewodnika. Prawie wszystkie noclegownie na Havelock zlokalizowane są na jednym, północno-wschodnim odcinku wybrzeża. I wszystkie poza rządowym "Dolphin Beach Resort" składają się z mniejszych i większych "huts" i "cottages" skleconych z żerdzi, mat i palmowej strzechy... Do tego dochodzi z reguły pawilon restauracyjny w stylu "open air" - też pod strzechą i budki sanitariatów.    

Rikszarz zostawił mnie i odjechał, a ja już po chwili wiedziałem, że "pristine" jest full. Miejsc nie było także w dwóch sąsiednich guest housach i nawet w drogim "Dolphin Resort". Tego się nie spodziewałem!. Było już prawie ciemno, gdy zatrzymany na głównej drodze taksówkarz ofiarował się zawieźć mnie na przeciwną stronę wyspy - do osady nr.7. Ta numeracja wiosek to taki andamański fenomen - nie mają one nazw, tylko numery... Jedziemy z zapalonym jednym reflektorem (drugi nie działa) drogą wprawdzie asfaltową, ale bardzo nierówną i wyboistą. Kończy się ona przy stojących rzędem kilku sklepiko-restauracjach, gdzie przy piwie i coli przesiadują biali turyści. A gdzie camping? Dalej i na prawo - pokazują w ciemność...

Idę... Camping składa się z mniejszych i większych namiotów rozstawionych pod wysokimi drzewami. Te większe, po 300 rupii mają we wnętrzach łóżka i wątłe oświetlenie elektryczne. Ale w takich już nie ma miejsc. -Jest do dyspozycji tylko jeden "small tent" bez materaca, za 150 rupii! Bierze pan? Co mam robić - biorę!... Nie znam jeszcze ponurego sekretu tego campingu - zupełnie wyschniętych kranów.   

Rano sfotografowałem mój "small tent" (w środku) by zapamiętać na dłużej najbardziej koszmarna noc tej podróży... Bez materaca - na klepisku było twardo. Trudno! Temperatura i wilgotność sprawiały, że ociekałem potem, a moskity bez trudu znajdowały każdy odsłonięty fragment ciała. Namiocik był zbyt ciasny, by rozpiąć w nim moskitierę... O czwartej nad ranem uciekłem przed nimi na przyległą plażę. Leżąc na piasku słuchałem szumu fal i patrzyłem, jak nade mną kolejno gasną gwiazdy.
   

Gdy wstał dzień mogłem w pełni ocenić urodę miejsca w którym się znalazłem. Tygodnik TIME nazwał plażę Radha Nagar Beach (przez miejscowych nazywaną po prostu nr 7) najpiękniejszą plażą Azji. Trudno dyskutować - sami oceńcie!  Szeroki, czysty piasek.  Szmaragdowa, spokojna woda, zero turystów - przynajmniej tego ranka...  Jak widać jest tu także kotwicowisko dla jachtów. 
Wody w kranach campingu dalej nie było... Miałem do wyboru: morską w oceanie i mineralną w jadłodajni - za 25 rupii butla. Tamże smażona ryba z ryżem kosztowała 120 rupii, cola - 25 i bunch 15 bananów - też 25.  Nacieszyłem się najpiękniejszą plażą i postanowiłem wrócić na wschodnie wybrzeże, by znaleźć lepsze zakwaterowanie i prysznic. Okazało się, że kilka razy dziennie od przystani przez nr 3 i nr 4 do numeru 7 kursuje taki oto wysłużony, ale taniutki (5 rupii) publiczny autobus marki tata.

Pojechaliśmy... Po drodze mogłem popatrzeć we wnętrzu wyspy na wyschnięte o tej porze roku ryżowiska, na których szukały pożywienia siwe bawoły, używane tu jako zwierzęta zaprzęgowe i robocze - do orki. 
Wysiadłem przy ośrodku Eco Villa zlokalizowanym pod palmami - tuż przy plaży. Miejsce było malownicze - popatrzcie na zdjęcie obok... Obsługa oświadczyła wprawdzie, że wszystkie chatki  w dalszym ciągu są zajęte, ale siedzący w restauracyjnej wiacie podróżnik z Izraela słysząc o moich kłopotach z zakwaterowaniem sam zaprosił mnie do zajmowanego przez siebie "hut". Thank you once again Guy  - I'll never forget your hospitality! 

Chatka (na zdjęciu obok) wyglądała niepozornie. We wnętrzu miała tylko szerokie podwójne łóżko z moskitierą i wiatrak pod sufitem. Toaleta i prysznic były wspólne - w osobnej budce. Wynajęcie takiej chatki kosztuje 300 rupii za noc. Płaciliśmy po 150 - czyli po 3,5 dolara - to była dobra cena!

Z mangowego drzewa na dach spadały dojrzałe owoce. Korzystając z gniazdka zasilającego wiatrak mogłem gotować herbatę. Dla przyzwoitości wypadało też kupić jakieś danie w "restauracji" - na przykład smażony ryż z warzywami za 45 rupii... W wioskowej jadłodajni za takie delikatesy płaci się o połowę mniej, ale to ze 2 kilometry marszu...     

Wokół kwitły flame trees, bugenwile i hibiskusy. Personel z "resortu" proponował wycieczki motorową łodzią wynajmowaną po 250 rupii za godzinę (na opłynięcie wyspy wokół potrzeba  około 7 godzin). Ja jednak jak zwykle wolałem piesza wędrówkę, umożliwiającą spontaniczne kontakty z ludźmi i dowolna modyfikację trasy...

Rozpocząłem od numeru 1 - to okolice przystani - rodzaj ośrodka administracyjnego ze sklepikami, przykładami drewnianej, kolonialnej architektury i widokiem przez palmy na sąsiednią wyspę Peel Island (nie widziałem na niej z daleka żadnych śladów życia)
Potem pomaszerowałem do numeru 3, gdzie jest szkoła, kilka garkuchni i maleńki bazar z warzywami i owocami - tu zaopatrywałem się kilka razy w banany i papaje. Za pomidory płaciłem 10 rupii za kilo i tyle samo za średniej wielkości papaję. Gorzej jest z chlebem - pojawia się dopiero wtedy, gdy przypłynie popołudniowy statek z Port Blair. Zapomnijcie o takich delikatesach jak masło, ser czy margaryna...

Kilka razy dziennie na bazar przynoszą świeżą rybę - a że nie ma tu specjalnie warunków do jej  przechowywania sprzedawana jest na pniu - szybko i tanio - można kupić wybrana sztukę i poprosić o usmażenie za kilka rupii w jednej z garkuchni.
Wzdłuż głównych ulic wiosek zabudowa jest drewniana i trochę bezładna. Wystarczy jednak wyjść za rogatki, by zobaczyć, jak mieszkają wieśniacy.  

Ta niepozorna szopa, stojąca wśród chat na skraju wioski to jedyny chyba na wyspie katolicki kościół. Był oczywiście zamknięty. Tylko przez ono mogłem zajrzeć do skromnego wnętrza. Od dzieciaków dowiedziałem się, że ksiądz przyjeżdża jedynie od czasu do czasu... Przy przystani widziałem dwie małe i równie skromne hinduskie świątyńki Kriszny i Kali. O innych zabytkowych budowlach na Havelock nie słyszałem.

Nie spotkałem się tu przypadków żebractwa. Miejscowe dzieciaki nie narzucają się i odnoszą się do białych turystów z dystansem. Wystarczy jednak uśmiechnąć się i nawiązać pod byle pretekstem rozmowę, by lody stopniały. Trudno porozumieć się z maluchami, bo nie znają angielskiego. Ale dzieci w wieku szkolnym mówią już lepiej lub gorzej w tym języku. Chętnie pozują do zdjęć i cieszą się, gdy mogą potem zobaczyć siebie na kranie aparatu czy kamery...  Cyfrowa technika stwarza tu trudne do przecenienia możliwości.

   

To moim zdaniem jeden z lepszych portretów, które zrobiłem podczas tej podróży. Bardzo lubię to zdjęcie - ma swój nastrój...

 

 

W swojej wędrówce przez wyspę odwiedziłem kilka noclegowni. Ceny są zbliżone - zaczynają się od 250 rupii za prymitywną chatkę, a kończą na większych "cottages" za 1000 i więcej... Im dalej na południe od przystani, tym wyższy mają standard... Miejscowi pracujący w obsłudze tych "resortów" to już swego rodzaju miejscowa arystokracja - mówią po angielsku, ubierają się staranniej, nie czują dystansu do białych turystów... Co do poziomu obsługi, to bywa bardzo różnie.  Zazwyczaj za bardzo się nie przejmują swoją rolą. Typowym przykładem jest załoga rządowego ośrodka "Dolphin" której wydaje się zupełnie nie zależeć na opinii przybyszów. Widać bardzo pewni są swoich państwowych posad...
   

Samotny, niezwykły mangrowiec wyrastający wprost z piasku plaży.

Poza urokami krajobrazu Havelock oferuje niezwykłe ponoć wrażenia amatorom divingu. Znawcy wymieniają takie nazwy Barracuda City, Turtle Bay, Pilot Reef, Minerva Lodge jako świetne miejsca do nurkowania. Ale na ten temat więcej nie mogę powiedzieć. Dla mnie diving zawsze był sportem zbyt drogim. Za to często pływałem ze snorkelem - maska i fajka kosztują nie więcej niż 10 dolarów i nie trzeba opłacać łodzi, która zawiezie was na miejsce oglądania podwodnych ogrodów i kolorowych ryb. Takie miejsca są oczywiście i na Andamanach, a dopłynąć do nich można wprost z plaży...

Dziewczęta z ośrodków chętnie pozują do zdjęć...  Ta, o ile pamiętam specjalnie przebrała się w czystą bluzkę...

Publiczny kran przy drodze. Problemem na Andamanach jest słodka woda, a raczej jej brak. Na każdym kroku spotyka się tabliczki i ogłoszenia proszące o oszczędzanie tego cennego płynu. Uciążliwości z tym związane przestają występować w porze monsunu (maj-listopad), gdy jest dużo opadów. Turyści jednak zdecydowanie wolą przyjeżdżać poza monsunem - najlepsza pora na przyjazdy turystyczne trwa od grudnia do kwietnia. Jeśli chodzi o temperatury to wahania w ciągu roku są nieznaczne: zawsze jest tu średnio od 26 do 31 stopni i duża wilgotność. 
Kobiety noszą wodę do domów w różnej wielkości stągwiach. Przy publicznych kranach często tworzą się kolejki - jest to okazja, by usiąść w kucki i porozmawiać z sąsiadkami. A czarny, sfatygowany parasol chroni wtedy choć trochę przed palącym słońcem.  

Jeszcze jeden przykład egzotycznej urody...
Gdy przyszła pora odjazdu zjawiłem się z bagażem przy tym ważnym budynku na przystani. To biuro sprzedaży biletów na statki. Bez problemów kupiłem za 150 rupii bilet klasy "deck" do Port Blair.  

Przybycie i wyjście statku jest tu wydarzeniem, Na godzinę przed odpłynięciem promu przy przystani pojawiają się ruchome sklepiki z napojami i słodyczami. Trudno uwierzyć, że taki sklepik na trzech rowerowych kołach może pomieścić nie tylko towar, ale i właściciela.
Źródła informacji o Andamanach są bardzo skromne. Przewodnik Lonely Planet "South India" poświęca im zaledwie kilka stron - znalazłem tam zresztą sporo rzeczy nieaktualnych - szczególnie cen.  Aktualny rozkład rejsów statków drukuje tu codzienna prasa - więc najlepiej zaraz po przylocie kupić sobie gazetę. W Madrasie odwiedziłem biuro informacji turystycznej Andamanów - ale ich wiedza (czy raczej niewiedza) była wręcz żenująca - nie oczekujcie zatem zbyt wiele. W sali przylotowej lotniska w Port Blair jest stanowisko informacji turystycznej - tam wiedzą sporo, ale nie mają prawie żadnych materiałów drukowanych.  Na końcu relacji podaję kilka przydatnych adresów internetowych.

W końcu doczekaliśmy się otwarcia bramy i ruszyliśmy do trapu. "Ramanujam", którym tym razem wypadło mi podróżować był znacznie większym promem. Na głównym pokładzie miał wielką, otwartą do rufy halę, częściowo wypełnioną ławkami przymocowanymi do podłogi.
 Niektórzy turyści bezceremonialnie porozkładali karimaty na wolnej części pokładu i podczas rejsu zażywali drzemki.

A dla mnie kilkugodzinny rejs był kolejna okazją do rozmów z miejscowymi i do zrobienia nowych zdjęć. Dowiedziawszy się, że jestem z Polski chwalili zbudowany w Polsce duży indyjski statek handlowy zawijający często do Port Blair. Przekazuję wyrazy uznania polskim stoczniowcom!. Ten duży prom płynął znacznie wolniej od mniejszych jednostek - do zatoki w której leży Port Blair wchodziliśmy dopiero o zachodzie słońca...

Zanim dotarłem do guesthouse był już wieczór. Pora było pomyśleć o kolacji. Straciłem prawie godzinę zanim znalazłem sklepik w którym sprzedawali chleb. W miasteczku takie "delikatesy" sprzedaje się tylko w kilku punktach. Stosunkowo wcześnie dałem nura pod moja moskitierę. Kolejnego poranka już przed szóstą rano miałem być ponownie w porcie, by popłynąć na kolejną wyspę archipelagu: Neill Island. 

 

 

 

Powrót do strony o wyspach świata

 

Przejście do kolejnej relacji z Andamanów - na Neill Is.

Powrót do głównego katalogu                                                           Powrót do strony "Moje podróże"

Back to the main directory                                                                    Back to main travel page