tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos Część pierwsza ***** Part one |
Było to dawno temu... w 1976 roku... Nie wydawano wtedy jeszcze znakomitych przewodników Lonely Planet, a moja wiedza o warunkach podróżowania w Afryce pochodziła z podręczników geografii, kilku mocno zdezaktualizowanych reportażowych książek i "Śniegów Kilimandżaro" Ernesta Hemingway'a. Nie udało mi się odnaleźć w Polsce kogokolwiek, kto odbył wspinaczkę na Kibo. Z setką "przydziałowych" dolarów w kieszeni porywałem się samotnie na coś, co od lat śniło mi się po nocach... Moje górskie doświadczenia kończyły się na wysokości Rysów, a miałem zmierzyć się z najwyższym szczytem Afryki... |
||
Domki Kilimanjaro National Park w Marangu - tu spotkałem Ndugu |
Ndugu nie chce starych butów -Stare buty, kiepskie buty, nie są warte nawet dwudziestu szylingów! Nie mam na nie ochoty. Jeśli chcesz iść ze mną na Kibo musisz zapłacić pełną stawkę przewodnika - 150 szylingów! - Ndugu szczerzył zęby w uśmiechu. Pionierki rzeczywiście miały już za sobą dziesiątki kilometrów tatrzańskich i beskidzkich szlaków, ale wydawało mi się, że przy gumowych kaloszach przewodnika prezentują się zupełnie nieźle. Miałem nadzieję, że po zejściu na dół przyjmie je jako część swojego honorarium... |
|
Stałem przy drewnianym domku z napisem “Booking Office”. Przebiegającą obok górską drogę przegradzała rogatka, a siedzący obok czarny chłopak ze znaczkiem Kilimanjaro Natrional Park na zielonym berecie bronił mi wstępu na najwyższy szczyt Afryki. - Tragarza nie musisz brać, ale bez przewodnika nikogo nie puszczamy. Powinieneś opłacić jego noclegi i honorarium a ponadto 20 szylingów za wstęp do Parku i przynajmniej 4 swoje noclegi w schroniskach po 40 szylingów!.... Amerykański dolar wart był wtedy około ośmiu tanzanijskich szylingów. Podliczyłem w myślach minimalny koszt wspinaczki - znacznie przewyższał moje możliwości finansowe. Przemierzyłem kilkanaście tysięcy kilometrów aby znaleźć się u podnóży Kilimandżaro. Czyżbym musiał zawrócić będąc już tak blisko celu?- Jeden przewodnik może poprowadzić kilku turystów. Możesz poczekać, ale nie ręczę za rezultaty; nie mamy awizowanej żadnej grupy, a tacy samotnicy jak ty zjawiają się tu raczej rzadko! Dochodziła jedenasta, postanowiłem jednak czekać... |
||
Kiedy przyjechałem do Dar es Salaam - stolicy Tanzanii w biurze informacji turystycznej zakomunikowano mi, że hotele i biura podróży organizują zbiorowe wejścia na Kilimandżaro. Koszt uczestnictwa w takiej ekspedycji wynosi około 120 dolarów. Ta alternatywa oczywiście odpadała. Kiedy wsiadłem do autobusu, zmierzającego do Moszi - miasteczka leżącego u stóp Wielkiej Góry, sądziłem że na miejscu, decydując się na indywidualną wspinaczkę w prymitywnych warunkach znajdę możliwości obniżenia kosztów wycieczki. | ||
Z Moszi zatrzymany na szosie minibus podwiózł mnie do Marangu, niewielkiej wioski zamieszkanej przez plemię Wachaga. Marangu to takie tanzanijskie Zakopane w miniaturze. Stoją tu dwa hotele i kilkanaście willi zbudowanych przez zamieszkałych w Tanzanii Europejczyków. Stąd, od hotelu “Kibo” nowa, bita droga prowadzi wśród kawowych i bananowych plantacji w górę, do zabudowań dyrekcji Parku Narodowego Kilimandżaro. Kiepski asfalt miękko uginał się pod stopami, kiedy w skwarze afrykańskiego poranka przez ponad godzinę wspinałem się serpentynami w górę. I w ten sposób dotarłem do szlabanu, gdzie czarny chłopak pobierał opłaty za dalszą wędrówkę. Tutaj też na potencjalnych pracodawców czekał Ndugu - przewodnik, niski i krępy Wachaga o okrągłej twarzy z szerokimi nosem i grubymi wargami. |
Toby - mój plecak czeka przy rogatce Parku Narodowego |
|
Miałem szczęście... Koło południa przy bramie parku zjawiła się dwójka amerykańskich trampów. Szybko doszliśmy do porozumienia: ja miałem benzynowy kocher a oni namiot, do którego zostałem zaproszony. To rozwiązało problem; koszt noclegu na polu namiotowym wynosi tylko 5 szylingów. Wspólnie opłaciliśmy przewodnika. Karen i Russ zeszli z nim do wioski uzupełnić swój prowiant. Ja raźno ruszyłem na szlak. Nie było żadnych znaków. Ścieżka wspinała się przez górską dżunglę; gęsty i niemal dziewiczy las z nieznanymi drzewami obrośniętymi bujną tropikalną roślinnością. Zza zielonej ściany stworzonej przez girlandy zwieszających się lian dochodził wrzask ptactwa, a czasami jakieś chrząknięcia i postękiwania dodające emocjonalnych wrażeń temu niezwykłemu spacerowi. |
||
Trzy godziny wspinaczki odmierzane litrami wypitej i wypoconej wody. Wprawdzie część ekwipunku zostawiłem na dole ale do plecaka przybył zapas żywności na pięć dni, benzyna i zbiornik na wodę. Dochodziła czwarta, kiedy przedzierając się wśród sięgających pasa, wyschniętych paproci dostrzegłem domki pierwszego schroniska - Mandara Hut - na wysokości 2727 m. W Mandara zastałem czwórkę turystów zmierzających na dół. Pokasływali, z twarzy zeszły im całe płaty skóry, co wyglądało trochę odrażająco. - Dotarliśmy do Gillman’s Point, dalej nie starczyło sił! Sprawdza się to, co słyszałem na dole: zaledwie co drugi turysta ruszający z Marangu osiąga właściwy wierzchołek. Kiedy po kolacji wracaliśmy do namiotu wypłoszyliśmy kręcącego się między domkami szympansa. Około szóstej słońce zapadło za horyzont i zrobiło się nagle bardzo zimno. Egzotyczne drzewa przy pełni księżyca rzucały dziwaczne cienie na płótno namiotu. Zasypialiśmy zmęczeni, słuchając wrzasku ptaków i starając się nie myśleć o lampartach, które kręcą się w pobliżu. |
Mandara Hut |
|
Słowo “Kilimandżaro” oznacza podobno “góra, która się błyszczy”. Rzeczywiście, w każdy słoneczny i bezchmurny dzień wierzchołek Kibo lśni białym blaskiem wiecznych śniegów. Powszechnie wiadomo, że masyw Kilimandżaro ma dwie kulminacje: liczący 5895 m szczyt Kibo i niższy o pół kilometra, położony na wschód od Kibo - Mawenzi. Mało kto jednak słyszał o trzecim szczycie - Szira, być może dlatego, że jest on dużo niższy od swoich braci. Kiedy rano, lawirując między nogami współlokatorów wygramoliłem się z ciasnego namiotu stwierdziłem ku swemu zdziwieniu, że niebo wprawdzie jest bezchmurne, ale za to w dole, kilkaset metrów niżej rozpościera się dywan utkany z białych obłoków. Jestem przecież na wysokości prawie trzech tysięcy metrów! Jakże smakuje tu polska wołowina z afrykańskim chlebem! Czarny gospodarz schroniska z ciekawością próbuje z mojego kubka nieznanej mu miętowej herbaty. |
||
Nie oglądając się na przewodnika i moich amerykańskich przyjaciół o dziewiątej wychodzę na szlak. Dzisiejszy etap ma 11 mil - cztery do pięciu godzin marszu, jak głosi drogowskaz przy schronisku. Pierwsze pół godziny to strome podejście wśród gęstej roślinności tropikalnej dżungli. Potem wąska ścieżka niemal ginie wśród wysokich do ramion paproci. Kiedy zasapany osiągam wreszcie skraj lasu mogę objąć wzrokiem spory szmat porośniętych alpejskimi łąkami zboczy i górujące nad nimi oba wierzchołki, częściowo spowite chmurami. | ||
Odpoczywam, kiedy wąską ścieżką wśród wysokich traw nadchodzi grupa czarnych “porterów”. Wychudzone twarze, kiepska odzież i gumowe buty, których w żadnym wypadku nie zakwalifikowałbym na górską wspinaczkę. Każdy z nich niesie na głowie brezentowy worek, starannie zawiązany i zaopatrzony w kartonową wywieszkę. - Dżambo, abari!? - pozdrawiają mnie tragarze. - Mzuri! Mam się dobrze! - odpowiadam bez przekonania, bo w rzeczywistości czuję się nieszczególnie. Kilkaset metrów za tragarzami podążają biali właściciele tego bagażu. - Guten morgen! Wysokie, górskie buty, watowane skafandry z ortalionu, eleganckie gogle i ciepłe, wełniane czapki. Jedyne ich obciążenie to aparat fotograficzny. Ekwipunek wspaniały, tylko miny mają ci panowie znad Renu i Łaby niezbyt wyraźne. |
||
Szczurzy gród - Horombo W miarę, jak pokonuję kilometry górskiego zbocza zmienia się stopniowo jego pokrycie. Wyschnięte trawy ustępują miejsca porostom przypominającym nasz wrzos, a potem karłowatym iglastym krzewom. Grunt staje się coraz bardziej skalisty. Długie obejście wokół wąwozów, których dnem o tej porze roku nie spływa najmniejsza strużka wody. Dokucza zimny wiatr. Coraz trudniej oddychać, przystaję teraz już co pół godziny. |
||
Horombo |
Brunatne, domki-szałasy schroniska Horombo Hut leżą na wysokości 3780 m i przewodniki turystyczne zalecają tu 1-2 dniowy pobyt aklimatyzacyjny przed dalszą wspinaczką. Zastałem schronisko opustoszałe. Jedynymi gośćmi w tym obliczonym na kilkadziesiąt osób kompleksie byli Jim - młody Szkot i jego czarny tragarz. Siedzą tu od wczoraj, jutro razem z nami ruszą w górę. Chyba każdy turysta, który dotarł do Horombo zapamięta na długo tamtejsze szczury. Szare, z długimi ogonami - buszujące wokół domków, w kuchni i na stertach odpadków, pozbawione jakiegokolwiek respektu dla człowieka. | |
Odpoczywam na
cementowych schodkach przed kuchnią i z odrazą spoglądam na kręcące się wokół
gryzonie. Minęła dobra godzina zanim u wylotu ścieżki pojawili się kolejno Karen,
Russ i jako ostatni - Ndugu z nieodłącznym workiem na głowie i przymocowaną do niego
wiązką chrustu. W Horombo trudno jest o opał, a wyżej nie ma go wcale.
-Możecie rozbić namiot w szopie starego schroniska, zawsze będzie trochę cieplej! - paczką papierosów kupiłem życzliwość gospodarza obiektu. W Horombo było już bardzo zimno, doświadczyliśmy tu także pierwszych problemów związanych ze zmianą ciśnienia: bólu głowy i kłopotów z trawieniem. W obawie przed szczurami wieszamy plecaki na linkach u stropu blaszanej szopy. |
||
Przejście do dalszego ciągu tej opowieści: |
Przejście do strony "Moje podróże" Back to main travel page