Samotnie do Ameryki Południowej - Solo to South America

Część IV - Carretera Austral 2     -    Part Four - Carretera Austral 2 

Tekst i zdjęcia - Wojciech Dąbrowski © - text and photos


 

In December 2016 I successfully completed a fascinating, though not the easiest trip to the Patagonia.  Map the route you can see here. In Patagonia, I was already twice, but I visited mainly the East -  the Argentinean part. This time, I set off to the western part. I knew the Patagonia Chilena for bad roads, a maze of islands, rarely visited fabulous fjords and glaciers - it's much bigger challenge for the traveler. To many interesting places you can get there only by water, using irregular transport - and I was not sure if I was going to succeed... therefore once again a great adventure, improvisation, wiping a new trail.

In the first part of the report I described Puerto Montt and Chiloe Island. At the southern end of this large island - in Quellon I boarded the ferry to sail back to the mainland, and to admire on the way the scenery Chilean islands and fjords. Ferry is named "Queulat". In the second part of my report I described 34-hours long sail aboard "Queulat" to Puerto Chacabuco. Here I left the ship to begin the land stage of my trip: by the famous road Carretera Austral drawn through the sparsely populated areas of Southern Chile. I was going to get to the very end - place, where further south is no longer any road... About the beginning of this stage I wrote in the third part.

 

W grudniu 2016 roku pomyślnie zakończyłem fascynującą, choć wcale nie najłatwiejszą podróż do Patagonii!  Mapkę trasy możecie zobaczyć tutaj. W Patagonii byłem już wcześniej - nawet dwukrotnie, ale zwiedzałem głównie jej wschód - część argentyńską. Tym razem wyruszyłem do części zachodniej.  Wiedziałem, że Patagonia Chilena to kiepskie drogi, labirynt wysp, rzadko odwiedzanych fiordów i bajecznych lodowców - to znacznie większe wyzwanie dla podróżnika. Do wielu ciekawych miejsc można dotrzeć tam tylko drogą wodną, nieregularnym transportem - i wcale nie byłem pewien, czy mi się to uda... Zapowiadała się zatem po raz kolejny wielka przygoda, improwizacja, przecieranie nowego szlaku.

W pierwszej części relacji opisałem Puerto Montt i wyspę Chiloe. Na południowym krańcu tej dużej wyspy - w Quellon wsiadłem na prom, by popłynąć z powrotem na kontynent, a po drodze podziwiać krajobrazy chilijskich wysp i fiordów. Prom nazywał się "Queulat". W drugiej części relacji opisałem 34-godzinny rejs na jego pokładzie do Puerto Chacabuco. Tu, po zejściu ze statku rozpoczął się lądowy etap mojej podróży: słynną szosą Carretera Austral poprowadzoną przez słabo zaludnione tereny Południowego Chile zamierzałem dotrzeć do jej samego końca - miejsca, skąd dalej na południe nie prowadzi już żadna droga... Jak zaczął się ten etap napisałem w trzeciej części.

 

 

Ten rozdział mojej opowieści rozpoczyna się w niewielkiej osadzie Cochrane, gdzie musiałem zatrzymać się na noc i znaleźć jakiś transport na kolejny odcinek drogi.

Cochrane jest młodym miastem - powstało dopiero w 1954 roku, początkowo jako Pueblo Nuevo. Potem zmieniono jego nazwę, by uhonorować kapitana (później admirała) Thomasa Cochrane dowodzącego chilijską marynarką w czasach walk o niepodległość kraju.

W pobliżu miasta wznosi się wyniosły szczyt Monte San Lorenzo, zwany także Cerro Cochrane. Ma ponad 3700 m!

Na wzgórzu z napisem "Cochrane" po północnej stronie miasteczka ustawiono także krzyż i urządzono wokół niego dobry punkt widokowy, z którego otwiera się panorama miasteczka i okolicy:

     

     

 

No i wyobraźcie sobie, że na tym punkcie widokowym spotkałem trójkę zagranicznych turystów! W takim miejscu jest to rzadkość. Podróżnicy - Chilijczycy to jeszcze czasem się trafiają w tych zapomnianych okolicach, ale to byli młodzi Francuzi! Gdy jeden z chłopaków powiedział do mnie -Dzień dobra! i przyznał się, że jego babcia była Polką to nie pozostawało już nic, tylko uwiecznić to spotkanie na fotografii. Macie ją obok.

 

A poniżej - to widok spod tego krzyża na Cochrane:

     
     

 

Miejscowość jest maleńka. Kwadrans wystarczy, by przejść ją od krańca do krańca. Centralnym punktem Cochrane jest plaza czyli ładny skwer, gdzie znajdziecie fontannę, taki oto pomnik górskich kozic, a także kiosk informacji turystycznej. Osobliwością Cochrane jest brak terminalu autobusowego. Autobusy wysadzają podróżnych wprost na ulicy.

W tej sytuacji po informacje o możliwości dalszego podróżowania do Villa O'Higgins poszedłem do kiosku informacji turystycznej. Autobus kompanii Aguila Patagonica - jak się okazało- odjechał dziś, w środę rano, a następny będzie w sobotę rano!  Wyglądało to bardzo źle, bo na autostop nie było co liczyć - ruch na szutrowej szosie jest śladowy - w końcu prowadzi ona do ślepego zaułka tego kraju.

Zacząłem wypytywać o inne połączenia, niekoniecznie do Villa O'Higgins - byle podjechać choć kawałek na południe, a potem może coś się nadarzy...  -Jest jutro mały autobus do Caleta Tortel, nieco w bok od trasy!  Chwyciłem się tej szansy jak tonący zbawczej deski. Poprosiłem, by zatelefonowali do Tortel - i okazało się, że w czwartek po południu jeździ stamtąd minibus do Villa. Misternie sklecony plan podróży był uratowany! Na poczcie na rogu plaza kupiłem jeden z ostatnich biletów do Tortel (tak miejscowi skracają nazwę) za 7000 pesos.

     

     

 

W rogu plaza stoi najładniejsza budowla Cochrane - katolicki kościół. Ma kształt rotundy i ładne wnętrze wykładane drewnem i kamieniem. W Cochrane mieszka prawie 3000 ludzi. Ne sądzę, aby ten jedyny, mały kościół mógł pomieścić choć 500. Chilijczycy nie są zbyt religijni...

 

Bez trudu znalazłem nocleg w piętrowym pensjonacie "Austral Sur". Za pokój ze wspólną łazienką i wliczonym śniadaniem biorą tu tylko 14000 pesos i mają dobre połączenie wi-fi:

     

     

Przed wieczorem miałem jeszcze czas aby zrobić skromne zakupy w "uniwersalnym" sklepie przy plaza przypominającym graciarnię. Za "pan" czyli chlebowe bułeczki tu trzeba było zapłacić 1200 pesos za kilo.

Mają o dziwo szeroki bulwar ze spacerowym deptakiem po środku.  Wędrując po Cochrane przekonałem się jednak, że nie wszyscy żyją tu dostatnio. Niektóre rodziny mieszkają w skromnych barakach, przypominających raczej komórki - jak ten na zdjęciu po prawej...

 

 

 

Następnego poranka o 9.20 ruszyliśmy wypełnionym do ostatniego miejsca busikiem dalej na południe. Niestety moje prawie - ostatnie miejsce było na końcu pojazdu i miałem stamtąd ograniczoną widoczność oraz utrudnione fotografowanie. Ale szczęśliwy byłem, że jednak podążałem naprzód - przymusowa "odsiadka" gdzieś na trasie groziła tym, że nie zdążę na sobotni rejs stateczku przemierzającego wielkie graniczne jezioro. A ten przewoził chętnych też tylko raz na kilka dni. 

Carretera Austral za Cochrane nie była już ani szeroka ani pokryta asfaltem. Bardzo rzadko wymijaliśmy jakieś inne pojazdy. Ale każdy kolejny zakręt odsłaniał przed nami nowe widoki.  Dziewicza przyroda Patagonii pyszniła się przed nami w swojej pełnej krasie. Trzeba było tylko mimo narastającego zmęczenia zechcieć dostrzec jej uroki. Często spotykam podróżników, którzy w podobnych sytuacjach po prostu drzemią całymi godzinami. -Odpuszczam sobie - powiadają - bo po co miałbym zachwycać się jeszcze jednym górskim jeziorem i jeszcze jednym ośnieżonym szczytem! Ja natomiast uważam, że nie ma dwóch takich samych widoków i trudno spać, gdy przyroda przy dobrej pogodzie funduje nam taką duchową ucztę...

 

 

 

 

Ta część trasy pokazana jest na mapce w jej dolnej części. To niby niewielkie odległości. Ale przejazd z Cochrane do Tortel zabrał nam 3 godziny.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Był to, jak oceniam jeden z najbardziej malowniczych fragmentów "carretery". Czasami nasza droga - jak na zdjęciu poniżej - upodobniała się do trudnej górskiej szosy, choć tak naprawdę nie wspina się ona wyżej niż jakieś 400 metrów ponad poziom morza.

 

     

 

 

 

 

 

Zębate i ośnieżone szczyty Andów, które wyrastały nad nami robiły jednak wrażenie:

     

     

 

 

Po przekroczeniu niewysokich przełęczy nasza szutrówka opadała ponownie na dno górskich dolin, a tam pojawiały się szeroko rozlane rzeki, niosące wypływającą spod górskich lodowców seledynową wodę: 

 

 

 

Baker River

 

 

U ujścia rzeki Baker do zatoki wybudowano krótkie nabrzeże, przy którym oczekiwała motorówka - przeładowano na nią stertę paczek. Dowiedziałem się, że motorówka zawiezie towary do Tortel. Zrozumiałem dopiero potem, dlaczego wędrują tą drogą: w Tortel szosa kończy się wysoko na wzgórzu - do domów osiedla położonego nad zatoką trzeba by je od autobusu znosić długimi schodami i pomostami. 

Zupełnie niespodziewanie zauważyłem obok przystani Baker odcinek pasa startowego. Trudno to było nazwać lotniskiem, bo nie było w polu widzenia żadnego budynku, ale w tym pustkowiu lądowisko pełni zapewne ważną rolę:

Kilka kilometrów dalej ukazała się głęboka morska zatoka i rozłożona na jej brzegu rybacka wioska - to była Caleta Tortel. Jest zaznaczona tylko na bardzo dokładnych mapach. Musiałem przyznać, że to odosobnione miejsce zasługuje w pełni na swoją sławę - jest niezwykle malownicze:

 

     
     
   

Niewielki parking, na którym kończy bieg autobus zawieszony jest jakieś 80 metrów ponad poziomem zatoki przy nim zgrupowane są wszystkie ważniejsze instytucje osiedla: poczta, sklepiki, informacja. W dół, do domostw osady schodzi się ciągami drewnianych schodów i pomostów. Domy położone są na różnych poziomach. W kilku z nich można wynająć pokoje:

     
     

 

 

Mieszka na tym odludziu tylko 300 ludzi. Najstarsza część osady Tortel skupiła się nad wodą - nie wzdłuż ulicy, ale wzdłuż biegnącego wzdłuż wybrzeża pomostu. Na kilu domach widziałem szyldy "cabana, hostal" - w razie potrzeby można tu przenocować:

     

     
   

Kiedy przyjrzeć się tym domom z bliska, to okazuje się, że w przeważającej części są to ubogie, drewniane baraki. Można przypuszczać, że ludziom nie żyje się tu łatwo. Rząd chilijski próbuje rozwijać ten zapomniany region, między innymi przez promowanie turystyki, ale postęp jest najwyraźniej powolny:

     
     

 

W Tortel miałem 3 godziny na zwiedzenie osady i zdjęcia. Mikrobus z Villa O'Higgins pojawił się na parkingu z dużym wyprzedzeniem. Kursuje w poniedziałki, czwartki i soboty. Gdy przyszła pora odjazdu - 15.30 kupiłem za 4000 pesos bilet u kierowcy (to była bardzo tanio - przejazdy na tej trasie są subsydiowane przez rząd) i wróciliśmy na główną trasę "carretery" - 22 km. Na rozjeździe ustawiony był drogowskaz pokazujący odległość do Puerto Yungay.  Było nas tylko 3 pasażerów.

Zbliżający się z przeciwka samochód wlókł za sobą po szutrówce potężny tuman kurzu - tak gęsty, że po wjechaniu w niego na kilkadziesiąt sekund widoczność spadła do zera. To było niebezpieczne! Na szczęście nikt inny nie jechał w tym tumanie...

     

     
   

Nieco dalej spotkaliśmy dwójkę "hardcorowych" rowerzystów. Podziwiałem ich. Trzeba mieć nie lada charakter, by wybrać się na tą trasę na rowerach! Nie ze względu na niezliczone zjazdy i podjazdy, ale ze względu na szutrową nawierzchnię i tumany pyłu. Mogę sobie wyobrazić, jak wyglądają ci bohaterowie po całodziennej jeździe: 

     
     
   

Relację z rowerowej podróży tą trudną trasą możecie znaleźć między innymi tutaj.

Szosa, wysypana świeżym szutrem wspinała się po zboczu na przełęcz, momentami zawisając dosłownie nad przepaścią. Ale w niebezpiecznych miejscach są tu zainstalowane bariery - odcinek ten otwarto zaledwie przed kilku laty:

     
     
   

Ten końcowy fragment "carretery" zawiera również ciekawy odcinek pokonywany promem. Gdy doprowadzono w końcu tę drogę do morskiego fiordu o wysokich ścianach (na zdjęciu poniżej) okazało się, że taniej będzie utrzymywać całoroczne połączenie promowe do krańca tego fiordu niż w trudnych warunkach budować drogę po zboczu. 

     

     

 

 

Skromna przystań po tej stronie fiordu nazywa się Puerto Yungay. Zastałem tam trzy małe promy. Kilka razy dziennie zabierają na pokład pojazdy i pieszych i płyną w głąb fiordu, by pozbyć się ładunku tam, gdzie rozpoczyna się kolejny, lądowy odcinek "carretery".  Dla takich jak ja cena promu wliczona jest w cenę biletu autobusowego. Do Puerto Yungay przypływa też co dwa tygodnie większy prom pasażersko - samochodowy z południa - z Puerto Natales, ale taki rejs jest dla turystów dość drogi.

     

 

 

Odpłynęliśmy o 17.00.  Rejsik 12-kilometrowym fiordem nie trwał długo - 40 minut.  Tam, gdzie opuściliśmy prom do fiordu uchodziła kolejna rzeka - Rio Bravo. Nitka szutrowej drogi ponownie zaczęła się wspinać na zbocza gór.

     

 

 

 

   

Dzika przyroda królowała za oknem. Nie mijaliśmy po drodze żadnych osad, były za to wodospady, których niestety nie zdążyłem sfotografować. Słońce zaczynało opadać oświetlając w specyficzny sposób niezwykły krajobraz Chilijskiej Patagonii. Pomyślałem sobie, że po tamtej stronie Andów - w Patagonii Argentyńskiej trudno o takie widoki. I cieszyłem się, że tu przyjechałem:

     
Chile    

Potem była kolejna wspinaczka na kilkusetmetrową przełęcz, a kiedy z niej zjechaliśmy otworzył się widok na pasmo kolorowych gór. Żałowałem, że po drodze nie było żadnych przystanków na punktach widokowych, skąd mógłbym robić zdjęcia, bo przyciemniona przednia szyba minibusu przekłamywała nieco barwy:

 

 

 

 

 

 

   

Była godzina 20.00, gdy wjechaliśmy w idealną kratownicę uliczek osady Villa O'Higgins. Uliczki były zupełnie puste. 400 mieszkańców, koniec świata...

     

     

 

Odnalazłem bez trudu moją kwaterę - zarezerwowane przez Booking.com "Hospedaje Fitz Roy". Mieści się w piętrowym drewnianym domu na wylocie z miasta w kierunku jeziora. Bezpieczne miejsce - przez okno widać strażnicę straży granicznej. Hospedaje wewnątrz prezentuje się lepiej niż z zewnątrz. Ma ładny hall, będący jednocześnie jadalnią, w której serwują wliczone do ceny śniadanie - bułki, plasterki sera i szynki. Za pokój ze wspólną łazienką zapłaciłem 36 USD. Internet z wi-fi działał, choć wolniutko...

     

Odnalazłem jedyny sklepik, gdzie można było kupić chleb, ale kosztował on już 1900 pesos za kilo. Potem, zaopatrzony w plan osady pomaszerowałem na początek szlaku, który wspina się wśród wysokiego lasu na zbocze Cerro Santiago. Zbudowali tam mirador, czyli punkt widokowy w postaci ładnej drewnianej altany -otwiera się z niego rozległy widok na całą dolinę i góry po jej przeciwnej stronie - całą Villę O'Higgins ma się pod stopami:

 

     

     

 

Szlak do punktu widokowego i dalej wyznaczony jest miłymi dla oka Polaka biało-czerwonymi znaczkami (zdjęcie powyżej)

Villa O"Higgins ma centralny plac z zadaszonymi alejkami i pomnikiem osadniczki na koniu na środku. W górnej części zdjęcia widać mały pas startowy na który w poniedziałki i wtorki przylatuje 6-miejscowa awionetka z Cochrane:

     

     
   

Najbardziej okazały w całym "mieście" jest pokryty zielonym dachem budynek szkoły. W nim skupia się życie kulturalne osady, w sali organizują zajęcia sportowe. To Escuela Pionieros del Sur - Szkoła Pionierów (chilijskiego) Południa. Z odległych wybudowań dzieci dowozi się do szkoły minibusem:

     
     
   

Najstarszą budowlą w Villa O"Higgins jest kryty drewnianym gontem katolicki kościółek-kaplica. Obecnie pełni on funkcję muzeum, gdzie można obejrzeć między innymi stare zdjęcia, przedstawiające pierwsze dziesięciolecia historii osady. Obok tego staruszka stoi współczesny, ale wcale nie większy kościół:

     
     

 

 

Pierwsi osadnicy przybyli w te strony na początku XX wieku, ale akt erekcyjny osady wydany został dopiero w roku 1966. W kilku punktach osady dla turystów ustawiono tablice z informacjami i starymi zdjęciami.

W niewielkim domku obok muzeum działa miejscowa stacja radiowa FM. Zastałem tam przy pracy redaktorkę i spikerkę w jednej osobie - oto sympatyczna Andrea z Radio Madipro.

 

Warto przejść na drugą stronę zamarłego pasa startowego, by odwiedzić cmentarz. Jest niewielki, ale niektóre groby są ciekawe - jak na przykład ten, w którym spoczywa szyper rybackiego kutra:

   

 

     

 

Postanowiłem pomaszerować szutrową drogą w kierunku jeziora, którego z osady nie widać. Przechodząc obok strażnicy fotografowałem nieco koślawy drogowskaz pokazujący odległości. Jest gdzie wędrować, tyle tylko że szlaki są słabo przetarte!

 

 

 

Nieco dalej mijałem żołnierzy na koniach. Wracali najwyraźniej z patrolu i jeden z nich chętnie pozował do zdjęcia. Potem przechodziłem obok krowiej farmy (od założenia osady ludzie w tej okolicy zajmowali się hodowlą) Dalej  było małe boisko... No i wreszcie zostałem sam na sam z przyrodą. 

 

Maszerując niespiesznie mogłem obserwować między innymi ptaki. Było ich sporo. Niestety pozostały anonimowe, bo nie jestem przyrodnikiem. Może ktoś z Was będzie wiedział, jak nazywa się ten piękny osobnik:

 

     

 

Był koniec listopada - na południowej półkuli to początek lata. Pogoda sprzyjała. Po drodze podziwiałem kolejne patagońskie panoramy - między innymi płytką, ale wartką rzekę Rio Mosco, z górami w tle. Kto u nas słyszał o jakiejś Rio Mosco?:

     

     
   

W końcu, po pokonaniu 7 kilometrów dotarłem do wielkiego Jeziora O'Higgins i niewielkiej przystani, która nosi dumną nazwę Puerto Bahamondes. Tu szutrówka się definitywnie kończy. Chilijczycy przyjmują, że tu właśnie kończy się także słynna Carretera Austral - przy przystani ustawiono na tę okoliczność specjalne tablice - to świetne miejsce, aby upamiętnić szczęśliwe "pokonanie" tej niezwykłej drogi:

     

 

 

I co dalej? Po powrocie do Villa O'Higgins w agencji turystycznej nazwanej (nie wiem dlaczego) "Robinson Crusoe" wykupiłem bilet na stateczek, który miał odpłynąć następnego dnia ku argentyńskiej granicy. Przejazd z osady do przystani kosztował mnie 2500 pesos, a przepłynięcie jeziora w jedną stronę - 44000.

 

Dokładne dane o transporcie na tej trasie łącznie z terminarzem rejsów znajdziecie na tej stronie:

www.villaohiggins.com/crossing/border1.htm

 

Z tejże strony pochodzi zamieszczona obok mapka

 

 

   

 Zapowiadała się kolejna wielka przygoda. Modliłem się aby następnego poranka wyjrzało słońce. Ale o tym już w następnej części mojej relacji...

 

My hot news from this expedition (in English) you can read in my travel log:  www.globosapiens.net/travellog/wojtekd 

 

 

Notatki robione "na gorąco" na trasie podróży (po angielsku) można przeczytać w moim  dzienniku podróży w serwisie globosapiens.net 

 

To the next part of this report  

   

  Przejście do piątej części relacji  

 

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory