Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część XIIIB relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - LAKE MALAWI -  Part thirteen "B"

 

  (ciąg dalszy)

 Zawsze marzył mi się rejs starym parowcem po wielkich jeziorach Afryki. Po dotarciu do Jeziora Tanganika okazało się, że słynny "pasażer" pływający pod banderą Tanzanii - "Liemba" przerobiony z niemieckiego okrętu wojennego stoi w Kigomie zepsuty - czekając na remont. Po przybyciu nad jezioro Niassa (Malawi) miałem więcej szczęścia - o szóstej rano, w chwilę po wschodzie słońca zobaczyłem po raz pierwszy innego sympatycznego staruszka - nazywał się "Ilala". To był ten statek z mojego snu!

Przed wejściem na teren portu mimo wczesnej pory czekał spory tłumek miejscowych: pasażerów, odprowadzających, sprzedawców wędzonych ryb i owoców. Czarni strażnicy przepuścili mnie przez bramę. Zwaliłem plecak przy domku z napisem "Booking office", ale wkrótce odesłali mnie stąd na statek - dziś tam będą sprzedawać bilety!  

Po długim pomoście pomaszerowałem na pokład. "Ilala" z szerokim, czerwonym kominem prezentował się wspaniale. Wyłażąca tu i ówdzie spod farby rdza tylko dodawała mu szacownego szyku. -Hoop! - jestem na pokładzie. Zaczyna się kolejna afrykańska przygoda!
Czarni chłopcy przez burtę sprzedają gazety i donuty. Te ostanie po konkurencyjnej cenie 5 kwaczy za sztukę - kupuję, bo pożywne, a ja przecież nie zdążyłem  przed świtem zjeść w hoteliku jakiegokolwiek śniadania.

Zanim odpłyniemy z Nkhata Bay jest jeszcze czas, aby przyjrzeć się łodziom kotwiczącym w zatoce - są wśród nich małe rybackie kutry z desek i dykty oraz tradycyjne dłubanki mieszczące nie więcej niż dwóch ludzi.
Zanim "Ilala"  rzuci cumy nawołuje spóźnialskich kilkakrotnie głosem potężnej statkowej syreny. Na pokładzie przyglądamy się sobie wzajemnie: nie tylko oni są egzotyczni dla mnie, ale także ja dla nich. -Are you a Father? - pyta ktoś. To chyba moja łysina wywołuje takie skojarzenia.

O dziwo odpłynęliśmy o czasie, a nawet 20 min przed czasem!. Specjalnie dla was podaję rozkład cotygodniowych rejsów "Ilali": Z bazy w Monkey Bay na północ: piątek 10.00, Chipoka piątek 20.00-22.00, Nkhotakota sob. 5.30-7.00, Likoma sob. 17.20-19.30, Nkhata Bay niedz. 5.00-7.00, Chilumba niedz 18.30 i wyjście z powrotem na południe w pon. 2.00, Nkhata Bay pon. 15.00-20.00, Likoma wt. 3.00-6.15, Nkhotakota wt. 18.00-19.20, Chipoka śr. 3.00-4.00, i Monkey Bay arr. śr. 14.00   To oczywiście rozkład teoretyczny. W praktyce zdarzają się podobno wielogodzinne opóźnienia. Ale ja tym razem miałem szczęście...
U wyjścia z Nkhata Bay mijamy małą latarnię morską (albo raczej jeziorową). A dalej to już tylko wysokie, płowo-zielone, malownicze brzegi z odosobnionymi, pustymi plażami. Na niektórych, mniej nachylonych zboczach widać plantacje tytoniu i poletka kukurydzy. Zmierzamy do pierwszej wioski na trasie, bo trzeba wiedzieć, że między porcikami podanymi w rozkładzie statek odwiedza dziesiątki nadbrzeżnych osad ładując i rozładowując z szalup ludzi i towary.   

Mogłem teraz spokojnie przyjrzeć się mojemu liniowcowi. Na pokładzie trzeciej klasy było najwięcej pasażerów - głównie Malawijczyków płynących do wiosek rozrzuconych na brzegu jeziora. Często ten statek jest jedyną nitką komunikacji łączącą te osiedla ze światem. Na budowę dróg przez góry państwa nie stać: Malawi należy do najuboższych krajów świata.
Trzecia klasa to "przedziały" o szerokości całego pokładu i twarde ławki zawieszone naprzeciwko siebie. Jeśli nie ma zbyt wielu pasażerów to można się nawet na nich wyciągnąć. Małym dzieciakom pozostaje do zabawy metalowa podłoga...

Za tym zakratowanym oknem jest kuchnia dla pasażerów trzeciej klasy. Tego dnia menu sprowadzało się do jednego standardowego dania "nshima with beef" za 150 kwaczy. Ale pasażerowie nie wybrzydzali...
Zajrzałem do kuchni "od kuchni". Stan sanitarny nie był zatrważający... Nad garami krążyły wprawdzie roje much, ale to przecież Afryka! Jak myślicie - jakiej wody używają do mycia plastykowych talerzy?

Szybko dogadałem się z kucharzem - okazało się przy okazji, że jesteśmy z tego samego rocznika... Nałożył mi wielki, kopiasty talerz nszimy (spożywanej tu powszechnie kukurydzianej kaszy) i polał obficie sosem. Zapłaciłem przepisowe 150 kwaczy. Ten sos, mówiąc szczerze wyglądał trochę podejrzanie, ale jakoś mi nie zaszkodził...

Krążę bez przeszkód między pokładami i fotografuję...  Druga klasa ma do dyspozycji obszerną mesę z twardymi ławkami i przedni pokład z możliwością wylegiwania się na brezencie, którym nakryta jest znajdująca się tam ładownia. Moim zdaniem  ta klasa nie jest warta pieniędzy, które każą za nią płacić. Gdybym raz jeszcze miał wybierać zdecydowanie kupił bym trzecią klasę z jej folklorem lub pierwszą z jej względnym komfortem... 

A pierwsza klasa "Ilali" to górne pokłady z fotelami na odkrytym decku i kabinami pasażerskimi o piętro niżej. Można sobie wyobrazić dystyngowane towarzystwo, które przechadzało się po nich w czasach kolonialnych: panów w korkowych kaskach i panie w słomkowych kapeluszach...

Na górnym pokładzie jest bar. Podczas mojego rejsu był zamknięty - w pierwszej klasie było nas tylko troje pasażerów... Bilet kupiłem na pokładzie, gdy statek opuścił port.  Rejs z Nkhata Bay do Chilumby w pierwszej klasie bez kabiny kosztował 2600 kwaczy czyli około 22 dolarów.  Bilet najtańszej, trzeciej klasy na tej trasie był cztery razy tańszy. Ale ja postanowiłem z okazji imienin pozwolić sobie na małe szaleństwo - i nie żałowałem!

Pasażerowie pierwszej klasy mają do dyspozycji także kafeterię. Są tu cztery stoliki i telewizor. Korzystanie z niej ma sens, gdy spędza się na statku dwie czy trzy doby i gdy ma się finansowe nadwyżki. Garkuchnia w trzeciej klasie jest kilkakrotnie tańsza, choć być może nie oferuje tak wykwintnych dań i nie ma tam obrusów...

Na pokładzie trzeciej klasy jest mały sklepik, w którym podczas rejsu można kupić napoje i słodycze. Butelka coli kosztuje u tego jegomościa 35 kwaczy.

 

Na poziomie pokładu pierwszej klasy jest sterówka z archaicznymi przyrządami nawigacyjnymi. Ani kapitan ani oficerowie nie noszą mundurów. Żadnej mapy nie widziałam. Choć jezioro przypomina morze - ma przecież 590 kilometrów długości - nawigacja odbywa się "na pamięć". 
Na nadbudówce wisi dumna tablica z której wynika, że "Ilala" został zbudowany w... Szkocji. No może niezupełnie... Wyprodukowane w Glasgow części statku w 1951 roku przewieziono w kawałkach do Monkey Bay nad Jeziorem Niassa i tam poskładano. Weteran ma 172 stopy długości, 30 stóp szerokości. Tonaż brutto: 620 t, ładowność 100 ton. Ma aż 40 osób załogi i może zabrać do 460 pasażerów... W moim rejsie ilość pasażerów się zmieniała, ale wydaje mi się że zawsze było nas na pokładzie poniżej setki. 
 

Jezioro Malawi jest pochodzenia tektonicznego. Otaczające je góry osiągają wysokość 3000 metrów npm, lustro jeziora jest na 476 metrach. Ma długość około 550 kilometrów i w najszerszym miejscu 55 kilometrów szerokości. Ciekawostką jest, że z jeziora wypływa tylko jedna rzeka - Shire będąca dopływem wielkiej Zambezi.

Pierwszym Europejczykiem, który w 1859 roku dotarł nad Jezioro Niassa był David Livingstone... Gdzieś tam w górach ponad jeziorem była ta słynna, nazwana na jego cześć Livingstonia do której chciałem dotrzeć kolejnego dnia.

Więcej o jeziorze i o Malawi można przeczytać na oficjalnej stronie - o tutaj: http://www.malawitourism.com/

   

  To trzecie co do wielkości jezioro Afryki. Jezioro Malawi czy Jezioro Niassa - jak wolą inni - ma powierzchnię 29600 km kwadratowych. Jego wody podzielone są między trzy kraje: Malawi, Tanzanię i Mozambik. Dla Malawi jego część jeziora jest aż jedną piątą powierzchni kraju. Jezioro, którego głębokość sięga 700 metrów ma ciekawą faunę. Turyści z całego świata przyjeżdżają tu uprawiać diving - nurkowanie z butlą i oglądać rzadkie, kolorowe ryby.  Słyszałem, że gdzieś na południowym krańcu jeziora jakiś Polak prowadzi szkołę divingu    

Na małej plaży cała chyba wioska oczekuje na zaopatrzenie, które przywozi statek i na swoich bliskich, wracających z podróży... Tylko raz w tygodniu mają taka okazję - w przeciwnym kierunku statek przepływa tędy nocą. 
 

I ludzi i towary dostarcza się za statku na brzeg na przeładowanych szalupach zaopatrzonych w dychawiczne motorki. A kiedy już wylądują na plaży cała wioska bierze solidarnie na głowy przywiezione pakunki i długim rzędem maszeruje w kierunku krytych strzechami chat.

Marynarz słodkich wód. Po zakończeniu rozładunku podciągają szalupy na żurawikach i przez godzinę - dwie mają spokój: aż do następnego osiedla na brzegu...
 I oto kolejna wioska nad jeziorem, nazywa się bodaj Charo...

Tu część pasażerów, których mamy zabrać nie czekając na szalupy podpływa do statku na swoich łodziach-dłubankach. Niektórzy odbierają do dłubanek bagaże swoich krewnych by popłynąć z nimi prosto do domu - wioska jest rozciągnięta, a szalupa dopływa do jednego tylko punktu wyznaczonego na plaży.
Kapitan twierdzi, że do jednej szalupy przepisy bezpieczeństwa pozwalają mu załadować tylko 22 pasażerów, dlatego od razu spuszcza się obie szalupy, które pływają do brzegu ruchem wahadłowym. Krzyk marynarzy, piski kobiet, megafon kapitana - wszystko to składa się na niezwykłe teatrum, które oglądam z poziomu górnego pokładu jak z loży.

 

Ci ludzie od wczesnego dzieciństwa pływają dłubankami po jeziorze. To jest ich żywioł. Nic dziwnego, że tak beztrosko siadają na burcie chybotliwej łódeczki wykonanej z jednego drzewnego pnia...

 Kolejnym miejscem lądowania było Ruarwe. Wysiadło tu kilku bacpackerów. Widocznym na zdjęciu wąwozem spływa niewielka rzeczka tworząc wodospad. W pobliżu podobno budują lodge dla turystów. Miejsce jest piękne tylko wysiadając tu  trzeba mieć świadomość, że następny statek będzie dopiero za tydzień...

Wielkie jezioro faluje jak morze. Skoczyć z pokładu do bujającej się na falach szalupy wcale nie jest tak łatwo! Podziwiałem nie lada wyczyny, których dokonują matki z dzieciakami przytroczonymi na plecach. A na pokładzie szalupy już chyba więcej niż dwudziestu dwóch...
Do Chilumby dotarliśmy już po zmroku, o 20.00,  gdy wielki księżyc świecący od brzegu Tanzanii położył na powierzchni jeziora długą, srebrną poświatę. Pół kilometra od portu w głównej uliczce osiedla znalazłem prymitywny, bezimienny hotelik z toaletą w podwórku. Ale pościel i moskitiera były czyste i nocleg kosztował tylko 150 kwaczy - niewiele ponad dolara. Zanim zamknęli sklepiki zdążyłem jeszcze kupić kilka bułek po 10, lokalne piwo kuche-kuche za 45 i banany. Zasypiałem z przekonaniem, że to był wspaniały dzień -  taki rejs polecam jako jedną z głównych atrakcji Malawi...

 

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  z Malawi  

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory