Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część XIII C relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - MALAWI -Blantyre-  Part thirteen "C"

 

  (ciąg dalszy)

 Starym statkiem "Ilala" dotarłem do małej miejscowości Chilumba w północnej części Jeziora Niassa.  Kierunek rejsu był odwrotny do zaprojektowanej trasy mojej "Transaficany", ale wynikło to z faktu, że praktycznie tylko odcinek rejsu na północ: z  Nkhata Bay do Chilumby dawał możliwość obserwacji ciekawego krajobrazu w pełnym słońcu, w ciągu całego dnia.   Teraz musiałem wrócić na główny szlak - skierować się do Blantyre w Południowym Malawi. Przemieszczenie się w ten rejon otwierało kilka dobrych opcji przedostania się do Mozambiku. Po drodze jednak, jeszcze nad wielkim Jeziorem Niassa (Malawi) było jeszcze jedno historyczne miejsce, które bardzo chciałem zobaczyć: Livingstonia.

 

W Malawi dla określenia publicznego mikrobusu lub furgonetki używa się nazwy matola. Tam, gdzie ruch nie jest duży matole wyruszają w trasę wcześnie rano - często już o świcie, aby uniknąć jazdy w powalającym skwarze południa. Ja też pojawiłem się na placu odjazdowym w Chilumbie bardzo wcześnie.  Matola już stała, upychano bagaże i chętnych. Problem polegał na tym, że i jednych i drugich było za dużo. Kierowca zdecydował się jechać z otwarta klapą bagażnika (przywiązując ją sznurem) i przytroczyć wielkie ale lekkie kosze na zewnątrz samochodu... Znalazło się dla mnie trochę miejsca w tylnym rzędzie... Po pół godzinie ostrożnie ruszyliśmy...

  Tylko raz dotychczas udało mi się zrobić takie zdjęcie. Tu dopiero widać w jakich warunkach podróżuje się zazwyczaj wewnątrz takiego matatu czy też matoli. Z lewej strony jest wejście w którym wisi kilka osób. Niektórym pasażerom wystają na zewnątrz tylko siedzenia, inni tylko trzymają się burty wisząc całym ciałem za drzwiami. Ten pojazd miał na szczęście podwyższony dach. Gdyby był to zwykły mikrobus sytuacja wyglądała by jeszcze gorzej...
Przesiadałem się gdzieś na trasie... Druga matola wysadziła mnie w Chitipa - tam, gdzie od dobrej, asfaltowej Lakeshore Highway odgałęziała się terenowa droga prowadząca w górę - do Livingstonii. W namiocie przy skrzyżowaniu był posterunek policji. -Tu nie ma regularnej komunikacji. Musisz wynająć samochód we wsi lub czekać na los szczęścia - może cos będzie jechało...  Wspinaczka z plecakiem na płaskowyż wyniesiony jakieś 800 metrów ponad poziom jeziora nie wchodziła w grę.  Nie tylko dlatego, ze brak czasu, gorąco i ciężko ale również dlatego, że czytałem o tym, ze na tej drodze zdarzają się napady na samotnych turystów...

Samotny białas czeka na drodze! Wieść szybko rozniosła się wśród najbliższych chat. Zleciały się ciekawskie dzieciaki... Jeden z chłopców, cały dumny zademonstrował mi własnoręcznie zrobioną zabawkę - samochód z drutu, patyka i kilku kółek. Marzenie nastolatka. Pozostałe dzieci patrzyły z zazdrością. Które z naszych dzieci zainteresowało by się taką zabawką?  

Miałem jednak szczęście! Około ósmej nadjeżdża matola - odkryta ciężarówka wyładowana materiałami budowlanymi. Na workach z cementem siedzi już kilka osób. Zabierze i mnie. Cena jest negocjowana - staje na 220 kwacza. Zaczynamy się wspinać agrafkami na zbocze wśród pojedynczych zagród i poletek manioku.

Od czasu do czasu w oknach między drzewami otwierają się wspaniałe widoki na wielkie jezioro. I tak pełzniemy, pełzniemy, aż w końcu trzeba stanąć, bo gotuje się woda w chłodnicy. Grupki miejscowych schodzą drogą w dół nie doczekawszy się widać transportu. Piesi między kolejnymi agrafkami drogi mają wiele skrótów. Ale strumieni, gdzie można uzupełnić wodę jest tylko kilka...

I znowu w górę. Wyładowana ciężarówka dostaje zadyszki na stromych podjazdach. Podskakuje na kamieniach, aż w końcu... Kicha!  Lewarek ma za krótki wysuw aby zdjąć koło - trzeba wykopać dół...

 

   

Wjeżdżamy w końcu na krawędź płaskowyżu zawieszonego kilkaset metrów ponad jeziorem. droga wije się dalej wśród zielonych wzgórz. Czuje się zmianę wysokości: rosną tu iglaste drzewa i łatwiej oddychać, bo upał nie jest tak odczuwalny jak tam na dole...

Najpierw wieś Livingstonia, kilka kilometrów za nią wielki jak na to odludzie, ceglany kościół. To już słynna Livingstonia Mission. Położona wysoko - około 900m ponad poziomem Jeziora Niassa (Malawi) w niezwykle malowniczej scenerii. Wbrew przypuszczeniom wielu przybywających tu turystów słynny podróżnik David Livingstone nigdy w to miejsce nie dotarł. Osiedle misyjne zostało założone w 1894 roku przez Roberta Lawsa - ucznia Livingstone'a i na cześć wielkiego odkrywcy nazwane od jego nazwiska...
Świątynia należy od początku swojego istnienia do Kościoła Szkocji (Church of Scotland). Nie do końca orientuję się w tej wyznaniowej dżungli, ale to chyba szkocki odpowiednik Anglikanów). Wnętrze kościoła jest dość surowe - zwraca w nim uwagę oryginalna ceglana kazalnica. Z tyłu za ołtarzem jest ciekawa architektonicznie salka zebrań kapituły. 

Największą ozdobą kościoła wydaje się jednak być duży witraż w dzielonym oknie nad wejściem przedstawiający spotkanie Livingstone'a z krajowcami...

A tak prezentuje się misyjny kościół Livingstonii od frontu. Ekipa murarzy uzupełniała akurat ubytki w ceglanym murze. nie wiedząc, że zamierzają zaraz skończyć robotę zostawiłem w kościele plecak (słusznie chyba przypuszczając, ze z kościoła go nie ukradną) jaki było moje zdumienie, gdy po powrocie okazało się, że wszystkie drzwi są zamknięte, a robotników "wywiało". Na poszukiwanie faceta z kluczem straciłem 20 pełnych emocji minut.

Nieopodal kościoła stoi tzw.  Stone House - dom rodziny Laws - budowniczych misji. Wewnątrz jest obecnie mały guesthouse z trzema sypialniami (nocleg ze śniadaniem kosztuje 850 kwaczy od osoby) oraz muzeum (donation - 100 MWK za wstęp).  
 

Z werandy otwiera się piękny widok na okoliczne wzgórza, jezioro w dali i majaczący po jego drugiej stronie brzeg Tanzanii.  Ale mówiąc szczerze zaskoczony byłem tym widokiem. Inspirowany opisami tego miejsca wyobrażałem sobie, że Livingstonia Mission stoi na krawędzi 800- metrowego urwiska nad jeziorem. Tymczasem jak sami widzicie to urwisko jest w odległości kilku kilometrów. Widok jest wciąż piękny, choć może nie tak ekscytujący. 

Stary Edward - kustosz muzeum noszący na piersi piękny krzyż poprowadzi Was przez trzy sale muzealne w których urządzono ciekawą ekspozycję pokazującą dzieje misji i jej działalność aż do czasów współczesnych. Są tez tablice z opisem wypraw Davida Livingstone'a. Kiedy dotarliśmy do Udżidżi mogłem coś uzupełnić - byłem tam przecież zaledwie dwa tygodnie wcześniej!...
Trzecia sala to archiwum ze starymi książkami i dokumentami. Zgromadzono tam również sporo dziś już zabytkowych pomocy naukowych wykorzystywanych w misyjnej szkole...

Ta szkoła w randze secondary school działa zresztą do dziś i ma w Malawi bardzo dobrą opinię. W wieku XX została rozbudowana. Dziś jest to duży czworobok ceglanych budynków połączonych galeriami, które chronią przed słońcem i przed deszczem...
Zwiedzanie Livingstonii zabrało mi ze dwie godziny. Przez ten czas chłopaki z ciężarówki rozładowali wóz i kierowca sam zaproponował mi, że mnie zabierze na dół, do Chitimby... Było mi to bardzo na rękę... Z góry jechaliśmy już znacznie szybciej i bez awarii ale i tak zabrało to całą godzinę telepania na wybojach  - osłodzoną jednak takimi pięknymi widokami jak ten...

Chitimba - położona u stóp ciekawych skał powitała mnie upałem. Kierowca zażądał dopłaty (O nie, bracie!) Ale żeby go udobruchać zafundowałem mu pod tą wiatą colę za 30... Była też dobra wiadomość: o 14.30 miał tedy przejeżdżać lokalny autobus do Mzuzu, gdzie podążałem. Przejeżdżał - znany mi z autopsji model starego leylanda ze stertą  bagażu za kierowcą, zapachem ryb i tuzinem rozwrzeszczanych małych dzieciaków. Zapłaciłem kolejne 220 kwaczy. Trasa była piękna widokowo, ale tempo ślimacze i w rezultacie do Mzuzu (fajne te nazwy, prawda?) dotarliśmy już po zmroku.

 W dalszą drogę na południe kraju miałem wyruszyć rano - już nie rozklekotanym leylandem ale nowym autobusem kompanii Sacramento Coachlines. -Kasę coachlines otworzą dopiero o 6.00!    Ktoś życzliwy wskazał mi drogę przez ciemne ulice do sympatycznego rodzinnego hoteliku Flame Tree GH. Wart polecenia! Za czysty pokój bez łazienki biorą 1000 MWK, śniadanie dodatkowo 500. Hotelik ma ukwiecone patio i sympatycznych gospodarzy... Trzy kubki własnej herbaty. Kurczak z ryżem za 400 i... spać!

Gdy rano po 15 minutach marszu zjawiłem się na autobusowym terminalu ponad ukwieconymi koronami flame trees świecił jeszcze pełny księżyc... Za 1600 kwaczy kupiłem bilet do Blantyre. Wsiadłem do przyzwoitego MarcoPolo i ruszyliśmy na południe.
Takich rogatek wojskowych i policyjnych mieliśmy po drodze sporo, ale kontrole były tylko formalne i dotyczyły w zasadzie kierowców. Raz czy da razy wyprosili wszystkich z autobusu i sprawdzali co jest pod siedzeniami... Bywało gorzej...  Mundurowych bałem się jednak fotografować, aby nie mieć kłopotów...

Ale kiedy na którymś posterunku spotkałem w końcu kobietę w mundurze poprosiłem o pozowanie do zdjęcia. Pani starszy sierżant krygowała się trochę, ale - jak widać - tylko trochę. Kobieta - nawet ta w mundurze cieszy się, gdy ktoś dostrzega jej urodę!
Przez pierwsze godziny jazdy towarzyszyły nam łagodne wzgórza, na nich malownicze wioski złożone z chat przypominających grzyby.

Na pośrednich przystankach mali chłopcy dbają o to by podróżni nie głodowali: jedno gotowane jajko kosztuje u nich 15-20 kwaczy - zależnie od prowincji. 8 sztuk za równowartość dolara.  Pomarańcze na bazarze sprzedają po 2. Małego słodkiego banana można dostać już za 1,50 kwaczy. To ile to będzie za dolara czyli 120 kwaczy?  Osiemdziesiąt?
Malawi jest niewielkim, ale pięknym krajem. Płaskowyże na południu kraju usiane są ciekawymi formacjami skalnymi. Urozmaicają one monotonny krajobraz.

Tak podróżują ci najbiedniejsi. Takiego odkrytego pick-upa także nazywają tu matolą. Miejscowi ze stoickim spokojem znoszą niewygody. Murzyni zamieszkujący Malawi maja nieco inną mentalność od tych, którzy zamieszkują Tanzanię czy Kenię i mówią swahili. Odniosłem wrażenie że są generalnie spokojniejsi, mniej krzykliwi i mniej agresywni. Kraj przeżywa inwazję islamu - nawet w małych wioskach budują meczeciki...
Za kolejną taką malowniczą górką leży Blantyre - miasto które jest ekonomiczną stolicą kraju, a liczbą mieszkańców przerasta nawet tytularną stolicę -Lilongwe - ma 650 tysięcy mieszkańców i lotnisko z międzynarodowymi połączeniami.

Po całodziennej jeździe do celu dotarliśmy pod wieczór. Nie było czasu na szukanie po mieście przyzwoitego noclegu. Znalazłem zakwaterowanie w Doogles Lodge - nieco zapuszczonej  i drogiej instytucji mającej jednak tą zaletę, że położona jest zaledwie 100 metrów od terminalu autobusowego. Nie trzeba było dźwigać plecaka zbyt daleko... Mam do wyboru ciemne i ciasne dormitorium za 350 lub duży pokój za 1650. Biorę pokój, by szybko się rozczarować: w gniazdkach nie ma napięcia. Doogles prowadzone jest przez białych i jest raczej miejscem spotkań przy barze dla miejscowych expatów niż bazą dla backpackerów. Maja dwa stanowiska internetowe - dostęp do sieci kosztuje 400 kwaczy za godzinę.
Spotykam innych trampów - między innymi dwójkę Amerykanów. Cofnęli ich z mozambickiej granicy bo nie mieli wiz. (Był taki okres, że wizę Mozambiku można było dostać na granicy i informacje o tym wciąż pokutują w przewodnikach. Stracili 2 dni na jazdę tam i z powrotem. Teraz załatwiają wizy w konsulacie w Blantyre. Czeka się 24 godziny i płaci 1600 kwaczy... Oni też wiedzą, że stan dróg po tamtej stronie granicy jest fatalny.

 Blantyre ma więcej starej, kolonialnej architektury niż Lilongwe. Centrum handlowe jest zwarte i ograniczone ulicami Glyn Jones i Haile Selassie. Tu między innymi mieści się poczta z internetową salką i ładnymi znaczkami (do Polski - 60 MWK)

Nazwa Blantyre pochodzi od małego szkockiego miasteczka koło Glasgow, gdzie urodził się David Livingstone.

W Blantyre jest małe muzeum, ale prawdziwą perełką miasta jest kościół St Michael and All Angels. Podobnie jak kościół w Livingstonii zbudowany został przez misjonarzy Church of Scotland. Budowę zakończono  1891 roku. Z zewnątrz to bardzo wyszukana architektura - z wieloma ozdobnikami z postaci wieżyczek, kolumn i łuków.

 
Wnętrze kościoła jest znacznie skromniejsze, a przede wszystkim zaskakująco małe. Na uwagę zasługują kolorowe witraże i drewniana kolumnada nad wejściem...   Koło kościoła jest misyjna szkoła i cały zespół budowli administracji kościelnej.

 

Z innych atrakcji miasta warto wymienić browar Carlsberga  na peryferiach miasta.  Turyści mogą zwiedzać go nieodpłatnie i degustować produkcję, ale tylko w środy po południu...

W tym miejscu warto może przypomnieć mapkę mojej podróży. Miałem przekroczyć granice Mozambiku - kraju w którym zupełnie niedawno zakończyła się wojna domowa. Kraju o fatalnym stanie dróg, szczególnie tych peryferyjnych. Najlepsza wiodła na południe - do stolicy - Maputo. Ale ja chciałem zacząć zwiedzanie od północy. Miałem do wyboru kilka przejść granicznych. Ze strony Malawi dojechać do nich było względnie łatwo. Problemy zaczynały się po tamtej stronie: relacje mówiły o wielodniowym oczekiwaniu na ciężarówki do najbliższego miasta, o utykaniu pojazdów w błocie i noclegach w przygodnych wioskach... Zdecydowałem się przekroczyć granicę tam, gdzie przebiega stara linia kolejowa z Liwonde do Cuamby. Wiedziałem, że nie kursują tam pociągi pasażerskie, ale w przypadku problemów z transportem drogowym miałem jeszcze szansę na towarowy... Przejście graniczne nazywało się Nayuchi...
To miał być ciężki dzień - wyszedłem z hostelu wcześnie. Złapałem matatu to okazałego miasteczka Limbe (zdjęcie obok) - tam na skrzyżowaniu dróg upchnęli minie z plecakiem na kolanach do następnego, który jechał do Liwonde. Wysiadając po dwóch godzinach czułem się jak sprasowana sardynka wyjęta z puszki. Potem w padającej mżawce na wylotowej szosie czekałem na okazję do Nsanamy - przyjechała w końcu odkryta matola, ale u celu byłem mokry. Zmierzchało się gdy  rozlatujący się mikrobus zabrał mnie z Nsanamy  do odległego wciąż o 40 km Nayuchi. Tam w światłach samochodu zobaczyłam biały budyneczek i szlaban na piaszczystej drodze. Nikt go nie pilnował... Mogłem iść w ciemność - do Mozambiku... Ale wolałem uniknąć kłopotów. Jakiś wieśniak zaoferował mi nocleg w swojej chacie bez wody i bez światła za 250 kwaczy. Bolał mnie ząb i czułem się jak zdjęty z krzyża... Ale byłem na granicy Mozambiku!
   

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  - do Mozambiku  

<<<- do poprzednich  części "Transafricany"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory