Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część X relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  - BURUNDI -  Part ten

 

 

 

 Tego kraju nikomu nie polecam. Zapewne jeszcze dobrych kilka lat minie zanim sytuacja w Burundi będzie na tyle stabilna aby zagraniczni podróżnicy mogli przyjeżdżać i szukać tu turystycznych atrakcji. Wieloletnia wojna domowa zakończona falą ludobójstwa podobnego do tego, które miało miejsce w sąsiedniej Rwandzie przeszła tu w partyzancką wojnę różnych czarnych watażków, którzy wciąż nie uznają legalnego rządu. Dla zapobieżenia dalszemu rozlewowi krwi w Burundi stacjonuje kontyngent wojsk ONZ liczący około 5000 żołnierzy. Dzięki temu udało się przywrócić spokój, jednych rebeliantów zmusić do podjęcia negocjacji i złozenia broni, innych do wycofania się do dżungli... W Burundi jest nieciekawie i do tego drogo, bo obecność kilku tysięcy cudzoziemców zwiększa popyt i winduje ceny. Więc dlaczego u diabła pojechałem do tego Burundi?

Stolica tego niesławnego kraju - Bujumbura leży na północnym krańcu Jeziora Tanganika. Zmierzałem przez środek Czarnego Kontynentu na południe. Kongo - Zair było wciąż zbyt niebezpieczne i pozbawione infrastruktury - nie chciałem ryzykować przejazdu przez ten kraj. Aby z Ugandy i Rwandy dostać się do Zambii musiałem zatem jechać wschodnią stroną jeziora Tanganika. Drogi wiodące w tym kierunku są w fatalnym stanie, regularnych połączeń autobusowych i kolejowych brak. Wspaniałą alternatywą był statek. A w moim, najnowszym przewodniku Lonely Planet pisali: w każdy wtorek pod wieczór z Bujumbury wychodzi statek do Kigomy, gdzie podróżny może w środę przesiąść się na stary parowiec "Liemba" pływający regularnie do Mpulungu w Zambii!

                                               Jezioro Tanganika

Po przybyciu do Bujumbury z nadzieją w sercu  poszedłem najpierw do portu, a potem do biura kompanii żeglugowej. Niestety wiadomości były złe: pasażerski stateczek "Mwongozo" pływający z Bujumbury do Kigomy stoi z uszkodzonym generatorem w Kigomie i nie wiadomo kiedy go naprawią. Zastępczej jednostki nie ma... -A jakiś statek pasażerski?- zapytałem z nadzieją. - Wypłynął wczoraj. Następny czeka na ładunek, który nie dotarł jeszcze do portu. A jak już dotrze, to załadunek potrwa ze dwa dni... Niech pan przyjdzie jutro...
Polecany przez przewodnik jako najtańszy  - hotel "Burundi Palace" (na zdjęciu powyżej) zastałem zamknięty. Funkcjonowała tylko chińska restauracja na parterze i wyglądało na to, że nieprędko go wyremontują.  Naprzeciwko niego stał najlepszy i bezpieczny hotel Bujumbury: "Novotel", ale tam brali blisko 100 dolarów za noc - nie mogłem sobie pozwolić na takie ekstrawagancje. To miejsce dla zagranicznych ekspertów którym zły los wystawił delegację do tego zapomnianego i wciąż niezbyt bezpiecznego kąta Afryki.      

Na szczęście ktoś z miejscowych powiedział mi, że z tyłu, za "Novotelem" jest tańszy (i oczywiście gorszy) hotel "Le Doyen". Wyglądał raczej jak motel - do pokojów w okratowanymi oknami wchodziło się wprost z tarasu. W wielkim pokoju stało podwójne łóżko nakryte moskitierą kulawy stolik i połamana toaletka. Ale w łazience, gdzie stała duża, niedomyta wanna była ciepła woda! Płaciłem 20000 BIF za noc. Okresami brakowało prądu. W podwórku funkcjonował ogródkowy bar, a w restauracji na parterze można było z wyprzedzeniem zamówić obiadowe dania. Nie było źle, jak na frontowe miasto...
Niedaleko, przy Place de l'Independence w tym okazałym budynku otoczonym solidny płotem była kwatera sił pokojowych ONZ. Pilnowali jej Pakistańczycy (w kontyngencie są najliczniejszą grupą) z którymi bez trudu dogadałem się po angielsku i wpuścili mnie do środka. Niestety pani oficer od public relations nie była w stanie powiedzieć mi czy wśród oenzetowskiego personelu stacjonującego w Bujumbura są jacyś Polacy... Przy okazji okazało się, że dziewczyna ma w swoich papierach niesamowity bajzel. Niech jej to szef odpuści...

Ruszyłem na zwiedzanie stolicy. Topografia Bujumbury jest niezbyt skomplikowana. Główna ulica Chaussee Prince Rwagasore (na zdjęciu obok) przebiega od kwatery ONZ do okazałego marche czyli krytego bazaru wzniesionego jeszcze za Belgów... Na tym odcinku są ważne instytucje i biura - m.in. kompanii organizującej przejazdy mikrobusami do Rwandy.

Marche macie na zdjęciu obok. W kramach kupki warzyw i owoców. Każda kupka ma wartość 500 franków - za tyle można dostać 6 pomidorów lub 11 bananów. Przed kramami mają swój przystanek minibusy kursujące do podstołecznych miejscowości i motocyklowe taksówki biorące 400 franków za kurs.  Naprzeciw bazaru urzędują wprost na ulicy wymieniacze pieniędzy. Wyższe nominały dolarowe mają dla nich większą wartość. Zanim zdecydujecie się na wymianę warto się z nimi potargować i zapytać ile dają koledzy. Mnie w 2005 roku płacili po 1170 franków Burundi (BIF) za dolara.

Od chaussee odgałęzia się w kierunku południowym druga ważna ulica - Avenue Lumumba, biegnąca do katolickiej katedry. przy tej ulicy znajdziecie miedzy innymi pocztę sprzedającą ładne i rzadkie znaczki. Na poczcie funkcjonuje także wielostanowiskowe internet cafe, gdzie za godzinę dostępu do sieci płaci się 1000 BIF...

Przy tej ulicy za wysokimi płotami kryje się wiele bezimiennych, ale eleganckich rezydencji zajmowanych prawdopodobnie przez funkcjonariuszy państwowych. Ponad nimi sterczą w niebo malownicze drzewa podróżników (po angielsku nazywane czasami "the travelers' palm") 

 

A oto i katolicka katedra w Bujumbura - jeden z tych niewielu obiektów, które można nazwać zabytkami architektury. Była niedziela. na placu przed katedrą parkowało wiele samochodów. Domyśliłem się, że we wnętrzu trwa nabożeństwo...
Wszedłem do środka... Bardzo skromne wnętrze... Same czarne głowy... Czarnoskóry kapłan... Czyżby wśród przebywających tu czasowo zagranicznych ekspertów i żołnierzy ONZ nie było katolików?

 

A skoro już jesteśmy przy świątyniach Bujumbury to warto pokazać ten meczet. Ma bardzo ładne usytuowanie: w rue d'Imbo zbiegającej w dół - ku jezioru.  Jezioro Tanganika widać za mgiełką gdzieś tam w dole. Góry na horyzoncie -po drugiej stronie jeziora to już Kongo - dawny Zair. Port znajduje się niestety w odległości około dwóch kilometrów od centrum - bardziej na prawo.

 

 

Te niewielkie wzniesienia na których leży Buja ("Budża" - tak potocznie nazywają ja miejscowi) przysparzają sporo kłopotu i potu kulisom, przewożącym najróżniejsze towary na bagażnikach rowerów. Trzy worki cementu to 150 kilo - jaką wytrzymałość musi mieć taki "cargo bike"!

W dole nad jeziorem, jeszcze przed szczelnie ogrodzonym portem znajdziecie piaszczystą plażę. Gdy tam dotarłem była zupełnie pusta... Tu nie ma malowniczych palm. Ale podobno w odległości 5 km od miasta jest ładniejsza plaża - Plage des Cocotiers, ale tam nie dotarłem. Jezioro Tanganika jest głębokie i można się w nim bez obawy kąpać. W panującym tu upale jest to duża przyjemność. Tylko trzeba koniecznie przyprowadzić kogoś, kto będzie pilnował waszych ciuchów...

Wracając z portu czy plaży przebiegającą wzdłuż wybrzeża Avenue de la Plage, która przechodzi w ulicę 13 września znajdziecie się wkrótce przy bramie Musee Vivant - jedynego muzeum Bujumbury. Gdy się tam zjawiłem było zupełnie pusto. panienka z biletowego okienka (wstęp 3000 BIF) gdzieś sobie poszła. Rozpocząłem zwiedzanie z jakimś "przewodnikiem" taktownie wyjaśniając zawczasu, że nie powinien liczyć na napiwek... Muzeum zajmuje spory teren z rozrzuconymi wśród zarośli pawilonami. Te najciekawsze zawierają ekspozycję etnograficzną: drewniane posągi naturalnej wielkości odziane z zgrzebne szaty, które kiedyś nosili tubylcy, plecionki, instrumenty muzyczne i ciekawe stare fotografie z czasów kolonialnych.   
W pozostałych pawilonach jest między innymi zapyziałe akwarium z rybami z Jeziora Tanganika i reptilarium z okazami gadów. W alejce między pawilonami rośnie okazałe, ponad stulenie drzewo kapokowe. Jeszcze dalej jest amfiteatr, w którym w dawnych, dobrych czasach odbywały się występy folklorystyczne. Teraz cały ten kompleks świeci pustkami, od czasu do czasu pojawiają się jedynie wycieczki dzieciaków z miejscowych szkół.

Jednym z ciekawszych fragmentów Musee Vivant jest typowa zagroda burundyjska otoczona solidnym płotem (wewnątrz zagrody trzymali także swoje bydło). Ta wielka, kryta strzechą chata, podzielona we wnętrzu należała do głowy rodziny. Młodzi mężczyźni mieszkali w osobnej chacie - znacznie mniejszej...

Na ulicy przed muzeum stoi kontener w którym pracuje ludowy rzeźbiarz. W jego "pracowni" można kupić drewniane hipopotamy i nosorożce, a także figurki ludzi. Najlepszymi klientami są podobno żołnierze ONZ. Każdy chce zabrać do domu jakąś pamiątkę z kraju, w którym był na misji. Początkowo chciał aby mu zapłacić za to zdjęcie, ale potem jakoś się dogadaliśmy. 

Te dziwne przedmioty to... fajki wodne. Tyle że o wiele bardziej prymitywne od tych, których używa się w krajach arabskich.
 

 

Ta rzeźba miała około 80 centymetrów wysokości. Nawet jeśli kupić coś takiego to jak to później dowieźć do domu?

Uliczny handel spotkać można w wielu miejscach. Za jedno mango mamusia tej dziewczynki chciała 200 BIF. W importowane artykuły "delikatesowe" czyli wszystko poza warzywami i owocami zaopatrywałem się w supermarkecie "Dymitrij" w głównej ulicy - naprzeciw ambasady USA. Nazwa pozostała po przedsiębiorczym Rosjaninie. Przykładowe ceny: puszka rybek od 900, puszka parówek 5600, puszka koki - 1300, woda min. 1,5l-1500, karton soku - od 4500, kostka margaryny - 6000. Mały bochenek chleba na ulicy: 800 BIF. Burundi w porównaniu z sąsiednimi krajami jest drogie!
Hutu czy Tutsi?  Nie nauczyłem się ich rozróżniać... Tutsi w czasach kolonialnych byli faworyzowani przez Belgów, to oni zajmowali posady w administracji i tworzyli trzon armii. Po uzyskaniu niepodległości Hutu - znacznie liczniejsi - utworzyli milicję, która rozpoczęła porachunki z Tutsi. I tak doszło do ludobójstwa...

Rozmyte przez tropikalne deszcze, wyboiste ulice Bujumbury... Kolejnego dnia pomaszerowałem do agencji żeglugowej Butralac koło restauracji Oasis. Dobrych wiadomości o statku do Kigomy niestety nie było. W konkurencyjnej agencji Arnolac też nie byli w stanie określić, kiedy odpłynie następny statek. Ten co mieli w porcie był zepsuty... A ja miałem pojutrze wieczorem statek z Kigomy do Zambii! Odpływał tylko raz na tydzień.  Więc chociaż inny polski podróżnik - Łukasz O. donosił, że po prowincji mogą wałęsać się bandy rebeliantów nie widziałem innego wyjścia jak wyruszenie drogą lądową do Tanzanii. Gdzieś tam w górach na południu Burundi było podobno przejście graniczne. Od niego terenowe drogi miały zaprowadzić mnie do Kigomy...
Najpierw trzeba było dostać się do miasteczka Mabanda w pobliżu granicy. Stamtąd szutrowa droga prowadziła dalej - do Tanzanii. Liczyłem na to, że znajdę jakąś "okazję". Na Avenue Lumumba odnalazłem drewnianą budkę mieszczącą z trudem dwie osoby - to była siedziba agencji "Makamba Ekspress" której mikrobus codziennie o 8.00 odjeżdżał do Makamby przez Mabandę. Fajne nazwy! Tylko trzeba uważać, aby nie pomylić!    Kupiłem bilet za 3500 franków. Zająłem miejsce i czekałem. Co chwila podchodzili miejscowi prosząc o pieniądze. Nawet współpasażerowie rozpoczynali rozmowę od prośby o wsparcie...

-Nie mamy pracy!  W naszym kraju jest teraz straszna bieda! Przyjechaliśmy do Bujumbury szukać zajęcia i wracamy z niczym. Pan na pewno ma jakieś pieniądze! - nie dawali za wygraną. Po takiej dyskusji człowiek nie jest pewien, czy na drodze za Mabandą nie będą czekali na samotnego cudzoziemca z maczetą... -Nie mam wiele pieniędzy - widziałeś, że do agencji nie przyjechałem taksówka tylko przyszedłem pieszo, dźwigając plecak!...
Drugi rodzaj naciągaczy to wędrowni sprzedawcy oferujący szeroki asortyment towarów: od pasty do zębów przez chusteczki do nosa aż do elektronicznych zegarków.

 

Gdy wytłumaczyłem sprzedawcy że nie potrzebuję niczego z bogatej zawartości jego przenośnego kramu ten odszedł, ale po kilku minutach pojawił się jego kolega po fachu.  "Biały ma pieniądze, więc powinien coś kupić!" - takie przekonanie pokutuje wśród handlarzy w wielu krajach Afryki... 

Mikrobus wypełniał się powoli. Odjechaliśmy w końcu na kilka minut przed dziewiątą...  Bujumburę żegnałem bez żalu...

Wylotowa szosa w kierunku południowym była pełna dziur. Samochodów niewiele, za to piechurów i rowerzystów mijaliśmy w wielu miejscach. Gdzieś tu po drodze w Mugere jest nad jeziorem skałka którą mieszkańcy Burundi próbują lansować jako miejsce spotkania Stanleya  i Livingstona, ale to tylko legenda - prawdziwe miejsce spotkania wielkich podróżników znajduje się w Ujiji w Tanzanii.

Trasa prowadzi na południe wzdłuż brzegu Jeziora Tanganika. W wielu miejscach otwierają się ciekawe widoki. Niestety, mogłem je fotografować tylko przez zakurzoną szybę samochodu. 
Gdzieś po drodze mijaliśmy rybacką wioskę Rumunge z której PODOBNO codziennie po południu kursuje prom (czytaj: krypa) do Kigomy w Tanzanii. Ale ja nie miałem czasu sprawdzać czy naprawdę kursuje, czy odpłynie tego właśnie dnia i czy dopłynie. To nie Europa, gdzie rozkłady rejsów promów ogłaszane są w internecie...

Asfalt stawał się coraz węższy, w wielu miejscach zarośnięty był trawą - widać było, że nikt tu nie dba o drogi. W mijanych wioskach widziałem posterunki, ale nikt nas nie zatrzymywał i nie sprawdzał dokumentów.
Chaty z chrustu oblepionego czerwoną gliną, pod strzechami - to typowa architektura tutejszych małych wiosek. W tych większych królują domki z cegły... W niektórych odbywają się barwne targi - żałowałem, że nie można się zatrzymać...

123 kilometry od Bujumbury - w sporym miasteczku Nyanza Lac, gdzie przy drodze widać suszarnie manioku szosa żegna jezioro i zmieniając kierunek na wschodni zaczyna wspinać się na malownicze, bezleśne góry...
Gdzieś w mijanej miejscowości wesoło odmalowany "saloon" przed którym spędza bezczynne godziny wioskowa elita. Ale to rzadka perełka wśród bezładu i szarości...

Mabanda okazała się taką trochę większą wioską z kilkoma sklepikami. Wysadzili mnie na rozwidleniu dróg. Wywalili plecak na chodnik i... pojechali.  -Taxi, monsieur! - miejscowi wiedzieli widać, że jeżeli pojawia się tu biały to będzie chciał jechać dalej - do granicznej wsi Mugina. Właściciel zdezelowanego peugeota za te 19 kilometrów chce 20000 BIF. Mówię, że mogę zapłacić 5000 - tyle mi zostało miejscowej waluty. - Nie!  Demonstracyjnie zarzucam plecak i idę na drogę... Staję w słońcu czekając na jakiś pojazd. Ale droga jest pusta...

 Po pół godzinie nadjeżdża ten sam peugeot. W środku jest już dwójka miejscowych.  Zabierze mnie jednak za 5000...  Ruszamy tą niebrukowaną, zaśmieconą ulicą w górę. Na jej końcu, tam gdzie zaczyna się szutrowa droga do Tanzanii kierowca staje przy baraczku nad którym powiewa flaga. Posterunek graniczny w Mabanda. Tu muszę uzyskać stempel wyjazdowy do mojego paszportu. Podróżujący ze mną miejscowi wcale paszportów nie mają...

Mugina okazała się bardzo małą wioską. Wysadzili mnie przy placu targowym.           -Barierre (szlaban) jest o kilometr dalej - możesz wziąć sobie tragarza do niesienia plecaka!  Co miałem robić? - zarzuciłem tobołek i pomaszerowałem tą drogą razem ze śmiejącymi się Murzynkami... Przy szlabanie nie było nawet budki.  Na mój widok żołnierz siedzący nieopodal w cieniu drzewa wyszedł na drogę. Sprawdził, czy mam stempel wyjazdowy w paszporcie. Miałem.  -Możesz iść dalej!  To "dalej" to było jakieś dwa kilometry przez eukaliptusowy las - do ustawionego przy drodze granicznego słupa ...  Tu już nie było żywej duszy... Nikt nie pilnuje tej granicy!
Spływałem potem, a w butelce widać już było dno...  Ale to już była Tanzania! Nie będąc pewien, czy ktoś mnie nie obserwuje zaryzykowałem zdjęcie otaczających mnie malowniczych, zielonych gór. Popatrzcie - wyglądają jak nasze połoniny!  Było to na pewno piękne miejsce, ale ja miałem teraz przed sobą długą wspinaczkę pod górę - gdzieś tam na wzgórzu zlokalizowany był tanzanijski posterunek kontrolny. Miałem nadzieję, że bez łapówki dostanę tam potrzebną mi wizę...

 

  >>>>>Przejście do kolejnej części relacji  - do Tanzanii 

<<<- do poprzednich  części "Transafricany"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory