|
Tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos |
Część IV B relacji z podróży od krańca do krańca Afryki - Part four B - Niger: Air & Tenere
|
(ciąg dalszy) Oferowane przez agencje turystyczne wypady na pustynię Tenere i w góry Air trwają minimum tydzień. Nie muszę wspominać, że są piekielnie drogie - szczególnie jeśli rezerwować je z dalekiej Europy. Jedna z agencji do której pisałem zażądała ponad 500 euro/osobę. Samotnie wędrujący tramp skazany jest na nieregularnie kursujący do większych oaz "transport publiczny" - taki jak na zdjęciu obok. Poza oazy takim transportem nie dojedziecie - tam nie ma dróg, na których można uprawiać autostop. Co jest zatem kluczem do udanej i w miarę taniej wyprawy na pustynię? |
Po pierwsze - trzeba negocjować
transport na miejscu - w Agadez, po drugie - zebrać grupkę turystów
dokładnie wypełniającą samochody, co pozwoli obniżyć koszt na osobę. Po trzecie: wiedzieć co warto
zobaczyć i założyć maksymalny wysiłek dzienny przy minimum dni. Nigdy nie
akceptować pierwszej oferty bez rozpoznania innych możliwości. Rozmowy
rozpoczynać od obejrzenia samochodów, które mają was zabrać w pustynię.
Literatura przewodnikowa, szczególnie w języku angielskim wspomina o Tenere bardzo skromnie. Mam zatem nadzieję, że ta relacja wypełni istniejącą lukę. Ja sam nie mając z kim się skonsultować zakładałem pierwotnie, że publicznym transportem dojadę aż do Arlit - ostatniego miasteczka przed granicą Algerii i dopiero tam będę szukał samochodu na wyprawę. Na miejscu okazało się, że to Agadez jest najlepszym punktem wypadowym na teren Air i Tenere, a w Arlit na pewno nie znajdzie się lepszej oferty (jeżeli w ogóle znajdzie się odpowiedni wóz). |
|
Przybyłem do Agadez nie mając wiarygodnych rekomendacji dotyczących działających tam agentów i przewodników. Zaczęło się więc od zbierania ofert. Podstawowym problemem było znalezienie przewoźnika, który zaryzykuje jazdę jednym tylko samochodem (było nas tylko czworo chętnych, a ze względu na bezpieczeństwo turyści jeżdżą karawanami składającymi się z minimum dwóch wozów). Znalazłem wprawdzie trzech chętnych, ale tylko jeden przewodnik gotów był jechać "w jeden wóz". Był przy tym inteligentny i rzeczowy. Nie wahałem się i dziś mogę go Wam polecić: Hadja Ahamada zwany potocznie Attamanem. BP 01 Agadez. Tel. (227) 440506, komórkowy 896706, e-mail: ataman_hadja@hotmail.com . Attaman zażądał 120 000 CFA za każdy dzień wyprawy. Wliczone do ceny były: samochód z paliwem (bardzo ważny szczegół!) przewodnik i kierowca, materace do spania na piasku, wrzątek na herbatę rano i wieczorem, opłata za wydanie zezwolenia na wyprawę (feuille de route wydawane przez żandarmerię) i łapówki płatne na posterunkach po drodze. Spisaliśmy kontrakt... |
A to kierowca pracujący z Atamanem - Baszir. Właśnie troczył zawieszony na masce bukłak z wodą wykonany z koziej skóry. |
|
O świcie zapakowaliśmy się do toyoty- landcruisera. Podjechaliśmy pod piekarnię, by kupić zapas ciepłych bagietek, który miał starczyć na 5 dni (po 175 CFA). Poprzedniego dnia w hurtowym składzie kupiliśmy zapas wody mineralnej (po 325 CFA za butelkę). Dwie butelki 1,5 l dziennie na osobę - wystarczyło to nam z pewnym namiarem ale tylko dlatego, że na śniadanie i kolację każdy z nas dostawał po dwa kubki herbaty gotowanej z zapasu wiezionego w baniakach przez Attamana. Na północnych peryferiach miasta zatrzymaliśmy się na moment przy campingu Escale prowadzonym przez ojca Attamana. (Wspomina te dobre czasy, gdy liczne pojazdy Europejczyków ciągnęły szlakiem z Algerii do Nigerii). Potem jeszcze kontrola naszego zezwolenia na rogatce i... zaczyna się pustynna przygoda. |
Pędzimy główną szosą prowadzącą przez pustkowia na północ - w kierunku Arlit. Po 130 kilometrach od Agadez zjeżdżamy w prawo, w pustynię. Jeszcze 4 kilometry przez bezdroża i jesteśmy przy pierwszej atrakcji naszej trasy - to mające 4-8 tysięcy lat (naukowcy nie są zgodni) ryciny naskalne w Dabus. Okazuje się, że ten "zabytek" na pustynnym pustkowiu pilnowany jest przez dwóch Tuaregów. Trzeba zapłacić za wstęp - na szczęście niedużo - 5000 CFA za całą grupę. Warto! Na powierzchni wielkich głazów odkuto sylwetki zwierząt: największe wrażenie robi wielka żyrafa - ma aż 5,4 metra wysokości. Za nią jest druga - mniejsza, są także wizerunki lwów i antylop. Zwierzęta wykuto z wielkim artyzmem - na skórze żyraf starannie pokazano cętki. Więc na tej bezwodnej pustyni była kiedyś sawanna po której buszowały zwierzęta! Musiały być też rzeki i jeziorka z których piły wodę... Rozglądając się dookoła po spalonym przez słońce odludziu naprawdę trudno w to uwierzyć... |
|
|
Dopiero na 50 kilometrów przed Arlit żegnamy na stałe dziurawy asfalt zjeżdżając na pustynną pistę. Ciekawe, że na niektórych odcinkach trasy widać resztki kamiennego obrzeża drogi. Podobno Francuzi jeszcze w czasach kolonialnych próbowali w ten sposób wyznaczyć szlak wiodący na północ - do Algerii. W ciągu kilkudziesięciu lat przyroda i tak zatarła ślady ich działalności, choć jak widać nie wszystkie... |
Mijamy Gougaram - małą, niezbyt ciekawą wioską ukrytą wśród skalnych rumowisk. Góry są miejscami tak silnie zerodowane, że sprawiają wrażenie stosów usypanych z kamieni. Oczy bolą od patrzenia na na pustynię. W południe, w porze najgorszego upału stajemy pod wyschniętym kolczastym drzewem dającym jednak trochę cienia. Odpoczywamy przez dwie godziny. Baszir rozpala ogień i częstuje nas kilkoma kolejkami mocnej jak esencja zielonej herbaty. Herbata podawana jest w maleńkich szklaneczkach przypominających raczej kieliszki. I tak już będzie każdego dnia wyprawy. Ta przerwa potrzebna jest może nie tyle nam ile kierowcy, bo prowadzenie od rana do wieczora wozu w trudnych górskich czy pustynnych warunkach i obezwładniającym upale to nie lada wysiłek... |
|
|
Późnym popołudniem docieramy do dużej oazy Iferouane położonej u stóp masywu Adrar Tamgak. Po drugiej stronie tych gór jest wielka piaszczysta pustynia. Ale tam pojedziemy już jutro. Iferouane rozciągnięte jest wzdłuż szerokiej piaszczystej ulicy w której gliniane domy sąsiadują z warzywnymi ogrodami nawadnianymi ze studni. Jest tu nawet małe lądowisko dla samolotów. I posterunek żandarmerii na którym nasz przewodnik musi zarejestrować grupę, płacąc podobno 5000 zwyczajowej łapówki. Ale to już jego zmartwienie... Niemiecki podróżnik Heinrich Barth (ten sam, którego dom pokazują w Timbuktu) był prawdopodobnie pierwszym Europejczykiem, który w 1850 roku odwiedził Iferouane. |
W zabudowaniach i na dziedzińcu dawnego karawanseraju ulokowało się mini-muzeum i kilku sprzedawców pamiątek. Oaza znana jest ze swoich wyrobów ze srebra. Spotykamy tu sporą grupę turystów zmierzających w przeciwnym kierunku... Na północnych peryferiach osady jest coś, co miejscowi nazywają campingiem: trochę na wpół wyschniętych akacji i krzaki dookoła. Najważniejsza na tym campingu jest pompa wydobywająca wodę z głębinowej studni. Wodą można napełnić baniak i udać się z nim do glinianej klitki bez dachu, by tam przy pomocy kubka zrobić sobie "prysznic". Toaleta jest w dowolnym miejscu za krzakami. Nie zapomnijcie zabrać latarki! Zasypiamy pod gwiazdami na materacach rozłożonych na piasku. Ile gwiazdek ma hotel takiej kategorii? To na pewno Hotel Wielogwiazdkowy... |
|
|
Drugi dzień wyprawy. Nad ranem jest tak chłodno, że nie bardzo chce się o świcie wyłazić ze śpiwora. Kubeł kawy i zgrzytająca w zębach bagietka na śniadanie. O ósmej wyruszamy w trasę, okrążając Tamgak od północy. Ten szlak to dla nas nowe, zadziwiające krajobrazy: szerokie piaszczyste płaskowyże usiane kępami ostrej trawy zamknięte są na horyzoncie zębatymi górami. Wczorajszy etap miał 460 km, dzisiejszy tylko 130 km - nie musimy już tak gnać. Częściej zarządzam przystanki dla zdjęć. Na przykład tutaj - przy tych białych marmurach kaprysem natury rozrzuconych w sercu Sahary. Są tu takie długie białe kamienne żyły, które jak się okazuje dla kierowcy są dobrym znakiem orientacyjnym, bo żadnych drogowskazów tu nie uświadczysz... |
Po drodze niewiele śladów życia. Pozornie bezpańska wielbłądzica z małym. Gdzie indziej przy szlaku dwójka samotnych dzieci wyciągająca ręce ze pustymi baniakami w niemym geście prośby o wodę. Pewnie gdzieś za diuną rozbity jest namiot ich rodziców. Wody na pustyni się nie odmawia - stajemy i napełniamy ich naczynia. Wkrótce potem zjazd z małej przełęczy i oto otwiera się przed nami prawdziwe morze żółtych i pomarańczowych diun... Czas najwyższy, aby zmniejszyć ciśnienie powietrza w oponach - powiada Baszir. Rozpoczyna się jazda po głębokich piachach... |
|
|
Jest 10.30 gdy po drugiej stronie masywu Tamgak tuż u stóp gór odnajdujemy Tezerzek - jedyną w promieniu wielu kilometrów studnię z życiodajną wodą. Kilku Tuaregów poi przy niej wielbłądy. Studnia, choć ocembrowana nie ma żadnego żurawia, ani kołowrotu. Zawieszony na linie bukłak spuszczają na dół, a potem w trójkę zgodnie ciągną sznur maszerując kilkanaście metrów w pustynię. Potem drugi i trzeci raz, aż wypełnią wszystkie plastykowe baniaki. My też napełniamy wszystkie opróżnione butelki po mineralnej - będzie woda do umycia twarzy na kolejnym biwaku, bo tam już nie będzie ani pompy, ani studni... |
Wokół studni Tezerzek [wymawiają: Tezer-zek] rozrzucone są kępy drzew. Pod nimi schowanych kilka chat, od których nadchodzą miejscowi. Rozkładają na piasku przed samochodem swoje zawiniątka. Kucają w milczeniu obok i cierpliwie czekają, aż turyści zainteresują się zawartością mini-kramików. W ich postawie nie ma nich z natarczywości "zawodowych" przekupniów z oazy, którzy czasem w bardzo natrętny sposób potrafią oferować swoje wyroby. Sprzedaż tych paciorków i drewnianych rzeźb to dla zamieszkujących tu ludzi często jedyne źródło pozyskania pieniędzy na kupno nafty do lampy, oleju czy mąki... |
|
|
Zdarza się ze kobiety podobnie jak mężczyźni noszą na głowach zawoje, ale nie zasłaniają twarzy. Karnacja ich skóry nie jest wcale ciemna. Pozycja kobiety w rodzinach Tuaregów jest wysoka. Tu nie jest tak jak u Arabów. Wiele typowych domowych prac wykonują mężczyźni... |
Odpoczywamy gdzieś w "cieniu" przypominającym mimo wszystko wnętrze rozgrzanego pieca. Po dwóch godzinach ruszamy dalej przez piaski w kierunku Adrar Chiriet - masywu skalnego jak samotna wyspa odsuniętego od głównego pasma górskiego. Tu już nie ma śladów kół innych samochodów na piasku. Zaczynają się podchody. Podjeżdżamy kawałek, zawracamy... I znów kolejna próba. Nie dlatego, że Baszir pobłądził; Chiriet widać cały czas daleko przed nami. Dlatego, że warunki dojazdu zmieniają się tu nie tylko z dnia na dzień, ale nawet z godziny na godzinę - w zależności od tego z której strony i z jaką siłą wieje wiatr przenosząc piasek... |
|
|
Jechać po diunach trzeba dość szybko - inna technika grozi niechybnym ugrzęźnięciem. Wspinamy się zatem z fantazją na kolejną diunę, by na jej szczycie nagle zobaczyć, że uformowana przez wiatr piaskowa fala niespodziewanie załamuje się przed nami. Dla pasażerów chwila emocji, a dla kierowcy tylko kilka sekund na podjęcie błyskawicznej decyzji - albo da się zjechać, kierując wóz za załamaniem fali w dół "na pysk" , albo trzeba łagodnie wyhamować i wycofać samochód - najczęściej po własnych koleinach... Oby tylko się udało!... |
Adrar Chiriet (1403 m npm) jak zamczysko wyrasta z otaczających go ze wszystkich stron piasków na wysokość 700 metrów. Ma kształt prawie idealnego koła o średnicy blisko 10 kilometrów. Okrążamy go sycąc oczy wspaniałymi krajobrazami pomarańczowych diun. Od strony otwartej pustyni odnajdujemy niespodziewanie wśród gór piasku małą kotlinkę w której rośnie kilkanaście wyschniętych kolczastych drzew i krzewów. To miejsce miejscowi nazywają La Petite Foret de Chiriet i to będzie miejsce naszego kolejnego biwaku. Mamy do zmroku jeszcze jakieś dwie godziny - na odpoczynek po emocjach dnia i na spacery. Nie, tu nie ma żadnej studni, ani nawet żadnego szałasu. Jesteśmy zupełnie sami... |
|
|
Nie jest łatwo znaleźć w pustyni takie okazałe drzewo. Przy nim zatrzymamy się
na kolejną noc. W
nocy drzewo nie ma znaczenia, ale dopóki praży słońce daje ono trochę tak bardzo
pożądanego cienia. W pustkowiu wygląda imponująco. Na następnym
zdjęciu zobaczycie to drzewo fotografowane z dwustumetrowej wydmy.
Dla lepszego widoku postanawiam bowiem wdrapać się wyżej - ostrym grzbietem jednej z sąsiednich diun. Uff , nie takie to proste! Sapię, zasycha w gardle i pękają zaskorupiałe wargi. Takie wchodzenie nie może być przy tym fajną zabawą w piaskownicy, a to ze względu na niesione kamery, które nie znoszą kontaktu z piaskiem. Nie mogę sobie pozwolić na potknięcie, czy nawet na chwilową utratę równowagi! |
Jestem pod szczytem. Jakże mały wydaje się nasz samochód w tym krajobrazie... |
|
Tenere - The Desert of the Deserts - Pustynia Pustyń - tak ją nazywają w przewodnikowej literaturze ze względu na jej niezwykłą urodę. Wielu twierdzi, że to jeden z najpiękniejszych zakątków Sahary. Piękno Tenere - jak mi się wydaje - wywodzi się z tego, że leży ona tam, gdzie ocean piaszczystych diun spotyka się z wyniosłymi skalistymi górami. W wielu miejscach piasek wdarł się do wąwozów i wypełnił otoczone nagimi grzbietami kotliny. Diun, nawet takich wysokich jak tu widziałem w świecie wiele, ale chyba żadne z nich nie miały w tle tak malowniczych szczytów. Trudno znaleźć w sieci jakieś informacje dotyczące Tenere. W jednym z nielicznych źródeł wyczytałem, że masyw Adrar Chiriet uformowany został przez... piasek uderzający w skaliste zbocza. Ściany gór zerodowały w ciągu wieków w wyniku uderzeń niesionego przez wicher piasku... |
|
|
W
kierunku wschodnim otwiera się bezkresna, bajkowa kraina wydm. Można w niej
brodzić bez końca, byle tylko starczyło sił. No i trzeba uważać, aby nie
zgubić kierunku, bo kiedy straci się z oczu obozowisko to wszystkie diuny nagle
stają się do siebie bardzo podobne. Wracam do samochodu, chowam aparat i kamerę do plastykowego worka i siadam do notatek, bo na wieczorną pracę nie mogę sobie pozwolić - muszę oszczędzać latarkę. Zabierzcie zapasowe baterie - na pustyni zużycie prądu znacząco wzrasta! Skąd tu te dokuczliwe muchy? Na szczęście wszędzie na pustyni idą spać razem z nami i nie będę musiał rozpinać moskitiery... |
|
|
Trzeci dzień wyprawy wstaje bezchmurny, choć wczoraj zachód słońca przesłoniły nam zgromadzone nad horyzontem obłoki. Przed śniadaniem (bagietki już czerstwe!) wdrapuję się jeszcze raz na jedną z diun. Warto! O tej porze dnia pejzaż z diunami prezentuje się jeszcze inaczej - cienie są dłuższe, plastyka piaskowych płaskorzeźb jeszcze większa... Warto powtórzyć nawet te same ujęcia, byle tylko nie zabrakło filmów - pamiętajcie o odpowiednim zapasie! |
|
Z żalem opuszczaliśmy trzeciego dnia rano to niezwykle malownicze miejsce. Czekała nas trudna droga prowadząca prawie wyłącznie po diunach - do Arakaou. Ale o tym już na kolejnej stronie. | |
Przejście do strony "Moje podróże" Back to main travel page