Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część IV C relacji z podróży od krańca do krańca Afryki  -  Part four C - Niger - Tenere Desert

 

 

 

       (ciąg dalszy)

 To był już trzeci dzień mojej wyprawy terenowym samochodem w słynące z urody Góry Air i leżącą u ich stóp Pustynię Tenere. Połowa z ośmiu standardowych, dwudziestolitrowych kanistrów zamocowanych na dachu samochodu była już pusta. Warto wiedzieć, że od wyruszenia z Agadez nigdzie na naszej trasie nie było stacji benzynowej. W przypadku skończenia się zapasu paliwa jedynym ratunkiem mogła być pożyczka u innego kierowcy. A kierowców widzieliśmy po drodze niewielu...

Ten jegomość w koszulinie i czarnym zawoju to Attaman - nasz przewodnik. Zna te góry i pustynię - często pomagał kierowcy znajdować właściwą drogę. Oprócz francuskiego zna także kilka podstawowych angielskich słów, co przynajmniej częściowo zwolniło mnie z obowiązku tłumaczenia wszystkiego pozostałym członkom naszej grupy. Jak już wspominałem śmiało mogę go polecić.

Tego ranka Attaman  z Baszirem znaleźli jakimś cudem przejezdny szlak przez niskie diuny, co umożliwiło nam zatoczenie pełnego kręgu wokół wyrastającego z piasków  masywu Adrar Chiriet.    

Gdy Chiriet zostaje z tyłu kierujemy się na powrót ku górom - zjeżdżając najpierw do uroczej dolinki Tchou-m-Adegdeg (co za nazwy! - wymawia się Czumguadakdak) a potem przystając przy studni w Faris [Fars] dla uzupełnienia naszych zapasów wody. -Przy każdej takiej okazji trzeba napełniać wszystkie zbiorniki do pełna - powiada Attaman - nigdy nie wiadomo czy gdzieś przymusowo nie utkniemy!  -Pamiętaj, że jedziemy w jeden samochód , wystarczy jakieś poważniejsze uszkodzenie silnika i  być może przyjdzie czekać na przygodny samochód kilka dni!  

Studnia w Faris jest bardziej zmechanizowana i posiada etatową obsługę: lina do której uwiązany jest bukłak przewleczona jest przez rozwidloną kłodę i ciągnięta jest nie przez ludzi, ale przez wielbłąda. Ściągam koszulę i proszę towarzysza podróży aby wylał mi na głowę i tors cały taki bukłak. Boże, co za rozkosz!

Przy studni, podobnie jak poprzednio spotykamy miejscowych. Młodsze kobiety ubierają się kolorowo. Kiedyś w okolicach Timbuktu tłumaczono mi, że to przywilej tych niewiast, które jeszcze nie maja męża. Starsze najczęściej noszą czarne, ale bardzo ładnie zdobione stroje.     

A szło nam tak dobrze... W końcu jednak przy zjeździe w dół z kilkumetrowej piaskowej fali utknęliśmy... Nasza dzielna toyota zawisła po prostu na środkowej części podwozia. Przednie koła się kręcą, tylne też, a my wisimy. Na taką okazję nasi dzielni Tuaregowie na szczęście wieźli łopaty. Nie jest łatwo wykopywać piasek spod podwozia w czterdziestostopniowym upale, ale dokonali tego i wkrótce pojechaliśmy dalej. 

Samochód spisywał się bez zarzutu, ale kilkakrotnie musieliśmy zatrzymać się, gdy podczas forsowania głębokich piachów ponad miarę wzrastała temperatura silnika.  W pewnej odległości mijamy Ilekane - to małe pasmo górskie zbudowane w całości z białych i szarych marmurów. Ten właśnie rzadki koloryt  odróżnia Ilekane od wszystkich pozostałych masywów.  Ekspedycje z turystami często zatrzymują się na nocleg we wschodniej części Ilekane. Mnie też to proponowano, ale ten dodatkowy nocleg oznaczał kolejne 120000 CFA doliczone do naszego kontraktu...

Po południowym postoju zrywa się lekki wiatr, który chłodzi, ale jednocześnie niesie pył osiadający na twarzach i ubraniach.  Gdzieś po drodze u stóp gór widzimy przemykające dwie małe gazele - jedyne dzikie zwierzęta na naszym szlaku. Słońce opadało już ku zachodowi gdy dotarliśmy do kotliny Arakaou. To bardzo ciekawe miejsce. Po francusku nazywają je także Pince de Crabe - Szczypce Kraba. Na skraju masywu wybiegające z niego w pustynię dwa grzbiety górskie wygięte jak ramiona kraba  zagarniają ku masywowi tą wielką diunę, którą widać na zdjęciu. Jedyna droga do wnętrza kotliny prowadzi prowadzi po piachach wzdłuż skał - tam gdzie niemal stykają się końce "szczypiec". Niestety nie starczyło czasu na wspinaczkę na taką wysokość z której można by było objąć wzrokiem i uwiecznić na zdjęciu owe "szczypce kraba".

 

Słońce zachodziło za tumanem pyłu... Umyliśmy twarze i ręce w wodzie wylewanej z butelek.  Potem Baszir rozpalił ognisko, częstując nas herbatą. Potem zagniata ciasto w misce, rozgarnia popiół i węgielki ogniska i uformowany spory placek układa na rozgrzanym piasku. Przysypuje go popiołem i węgielkami. Po 20 minutach przewraca go na drugą stronę. -Chleb Tuaregów! Gotowy placek trzeba jeszcze obmyć z piasku woda z baniaka. Próbujemy... Ma smak podpłomyków, które babcia piekła na kuchennej płycie. Za oferowany do niego gęsty sos dziękuję - nie wiadomo jak zareagowałby na niego mój żołądek. Ognisko dogasa, kładziemy się spać...

To już czwarty dzień wyprawy w góry i pustynię. Attaman powiada, że taka trasę jaką wymyśliłem z Francuzami "robią" w osiem dni. No tak, tylko że ci Francuzi zarabiają nieco więcej pieniędzy niż przeciętny Polak...    Niebo różowieje dopiero o 6.30. Nie tylko my się budzimy - także i te dokuczliwe muchy. A właściwie to chyba one nas budzą!...  Piach na twarzach, we włosach, w fałdach śpiworów... W nocy solidnie powiało i takie są efekty spotkania z tym pustynnym wiatrem. Chwalę kupioną w Agadez margarynę "Blue band" - jeszcze się nie rozpłynęła!  Jakoś nie ma chętnych na poranną wspinaczkę. Po śniadaniu zostawiam więc pakujące się towarzystwo przy samochodzie i z kamerami raz jeszcze ruszam w górę - z nadzieją na piękne widoki...

 

Przyznacie, że dla takiego zdjęcia warto wspinać się po kamiennym gruzie nawet na sporą górkę...  

 

Dopiero z wysokości około stu metrów w pełni można docenić rozmiary gigantycznej diuny, która prześlizgnęła się przez szczypce tego umownego kraba... Wydłużona kotlina ma średnicę podobną do Chirieta - około 10 kilometrów. Piaszczyste wzgórza wypełniają na oko około 1/3 jej powierzchni.  Reszta to żwirowisko, kamienie, płytkie piaski. Schodzę z żalem, bo przecież trzeba ruszać dalej, by przejechać jak najdłuższy odcinek zanim słońce zamieni pustynię w rozgrzaną patelnię.  

W środku kotliny mijamy kilka takich malowniczych usypisk z mniejszych i większych kamieni. Tak naprawdę to nikt tego nie usypał - przed tysiącami lat była to lita skalna baszta, która następnie uległa erozji. Więc jest to raczej osypisko.
Na którejś kolejnej wydmie spotykamy małą karawanę samochodów - to Claudio - sympatyczny architekt z Agadez ze swoimi Tuaregami i gośćmi z Francji. Opowiada, ż po drodze odnaleźli przypadkiem jakieś naskalne ryciny. Tłumacza nam drogę i odnajdujemy je kilka kilometrów dalej. Nie jest to odkrycie na miarę żyrafy, którą oglądaliśmy pierwszego dnia, ale zawsze jakaś intrygująca ciekawostka - komu się chciało niezdarnie wytłukiwać w twardej skale na pustyni jakieś zwierzaki? A może wtedy krajobraz wokół był zupełnie inny?...

Widać dokładnie nawet z dużej odległości jak piasek wdziera się na zbocza kolorowych gór...  Wjeżdżamy w ciekawy wąwóz między tymi górami, który nazywa się Kogo...   Bezkresna pustynia pozostaje za nami wjeżdżamy ponownie na wyboiste górskie drogi Airu.
U krańca wąwozu niewielka osada Ingal złożona z kilku zaledwie szałasów skleconych z żerdzi i pokrytych pustynną trawą. Ci turyści którzy maja dość czasu i pieniędzy mogą tu odbyć przejażdżkę na wielbłądzie. Ale my zostawiamy koczownikom jedynie zwyczajowa "kontrybucję" - paczkę herbatników i zieloną herbatę... Attaman zabrał odpowiedni zapas takich podarunków.

Jest tez okazja, aby znów zrobić jakieś portretowe zdjęcie... Zawój tego Tuarega jest wręcz filmowy...

Cały dobytek tych ludzi mieści się na wielbłądzie. Niewiele tego - garnek, tykwa na wodę, maty rozkładane na podłodze namiotu lub szałasu...

Jest już 17.00 gdy docieramy do Assode - dawnej stolicy regiony Air, dzisiaj leżącej w ruinach. Podobno miasto założono w XIV wieku i słynęło ono ze swojego wielkiego targu. Z nieznanych nam powodów w wieku XVII straciło swoje znaczenie, choć aż do 1917 roku było zasiedlone. Niemiecki podróżnik Heinrich Barth w 1850 roku zastał tu jeszcze 250 mieszkańców. W 1917 Assode zostało zniszczone przez tuareskiego wodza Kaossena. Dziś nie mieszka tu już nikt. I szczerze mówiąc poza rumowiskami niewiele jest tu do oglądania.
Ściemniało się, gdy zjeżdżaliśmy z gór do kilkukilometrowego wąwozu w którym leży oaza Timia. To górska oaza zamieszkana przez Tuaregów - rolników z klanu Kel Ewey. Na kilku kilometrach długości ciągną się tu daktylowe palmiarnie, ogrody warzywne i cytrusowe sady. Wszystko dzięki temu, że w licznych studniach występuje tu woda pozwalająca nawodnić poletka. Rozkładamy swoje materace na piasku, pod kwitnącymi  krzewami akacji.  Pachną!   I to bardziej intensywnie niż wyschnięty ośli nawóz, którego pełno na dnie doliny. Kubek herbaty - trochę spóźniony, bo nasi przewodnicy poszli po przyjeździe odwiedzić swoich krewnych... Spać!

Piąty dzień wyprawy  rozpoczynamy od wizyty w ogrodzie gdzie rosną cytrusy. I to jakie! Chłopak zrywa nam prosto z drzewa dorodne pomarańcze po 100 CFA - naprawdę trudno uwierzyć, że wyrosły w tym niegościnnej, wypalonej przez słońce krainie. Potem wspinamy się do zbudowanego przez Francuzów Fortu Massu. Stoi na wysokiej skale, górującej ponad wąwozem - widać go na zdjęciu powyżej. Trzeba się trochę napocić wspinając się stromą, źle utrzymaną ścieżką w górę - aż do odrestaurowanej budowli. Fort jest bardzo mały - we wnętrzu jest mała ekspozycja historyczna i kram, w którym sprzedają pamiątki. Ale widok z fortu wspaniały - popatrzcie na zdjęcie obok!
Daktylowe palmy przesłaniają centrum osady w którym jest zdaje się nawet mały szpitalik... To spora i ważna oaza - tu podobno za 5000 CFA dojechać można nieregularnie kursującą "publiczną" furgonetką.

Ale największą atrakcją turystyczną Timii jest "jedyny pustynny wodospad" - jak go reklamują. Bez skutku przed wyjazdem do Afryki szukałem w sieci jego wizerunku, by ocenić "czy warto?" Wy macie go już na zdjęciu obok.  Nazywają go guelta. Wody w wodospadzie było niewiele, być może w innych porach roku jest bardziej efektowny. Woda spływa z nagich skał w dwóch stopniach do małego, czystego stawu. Jest też piaszczysta plaża. Nie omieszkałem się wykąpać. Jak się zapewne domyślacie - to wielka przyjemność. Jeżeli przyjedziecie do Timii publicznym transportem to może nie być łatwo dotrzeć z Timii do "cascade" - to około 7 kilometrów odnogą głównej doliny. O autostop raczej trudno...
Z Timii ruszyliśmy w kierunku Agadez pomagając (rękami Baszira) naprawić uszkodzoną furgonetkę, która jechali miejscowi. Nasza toyota okazała się niezawodna prawie do końca... Prawie, bo na 4 kilometry przed Agadezem, gdy w perspektywie drogi widać już było w dali znaną sylwetkę meczetu złapaliśmy gumę... Ale były dwa zapasowe koła, więc wymiana nie trwała długo...

Szlak z Timii do Agadez wiedzie przez góry. A jego stan sami oceńcie na zdjęciu...
W górskich wioskach przy naszej trasie dominowały okrągłe chaty kryte strzechami...

Im bliżej Agadez, tym częściej w górskim krajobrazie pojawiała się zieleń...
Zmierzchało się, gdy dotarliśmy na powrót do Agadez, Ataman odwiózł nas do znanego hoteliku. Pożegnałem go serdecznie i obiecałem polecić na internetowych stronach jego agencję jako wiarygodną, co niczym czynię... Po pięciu dniach w pustyni z rozkoszą wlazłem pod prysznic... A potem przyśniły mi się te wspaniałe diuny Pustyni Tenere, Pustyni Pustyń - wiedziałem już, że w tym co piszą o jej urodzie nie ma przesady.

Z Agadez dalsza trasa prowadziła do nigerskiego miasta Zinder i dalej na wschód - w kierunku granicy Czadu, ale o niej przeczytacie już na kolejnych stronach...

          >>>>>Przejście do kolejnej części relacji   

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory