Tekst i zdjęcia:  Wojciech Dąbrowski  © - text & photos

Część IV D relacji z podróży od krańca do krańca Afryki 

-  Part four D - Niger - Zinder to the border of Chad

 

 

 

 

            

 

       (ciąg dalszy)

 Zmierzając z Agadez do Zinder - drugiego ciekawego miasta Nigru podróżnik ma do wyboru dwie trasy: długą, okrężną, dwudniową przez stolicę kraju i krótszą (przynajmniej na mapie) na skrót przez pustynię... Ta jest oczywiście ciekawsza od znanej drogi do stolicy. Jeszcze przed przyjazdem do Agadez wiedziałem, że autobus państwowej kompanii SNTV wyrusza w pustynną trasę tylko dwa razy w tygodniu: we wtorki i soboty rano... Trzeba było właściwie zaplanować w czasie ten odcinek, aby nie tracić czasu na oczekiwanie. Bilet można kupić w przedsprzedaży - kosztuje 6700 CFA. Z gare routiere w Agadez wyruszyliśmy o 7.30...

 

Autobus do Zinder nie miał już nic z elegancji tych autokarów, które kursują na "sztandarowej" trasie Niamey - Agadez. Było ciasno. W przejściu między ceratowymi siedzeniami leżały specjalne drabiny do podkładania pod koła w przypadku zakopania się wozu. Już wkrótce mięliśmy się przekonać. że wieziemy je nie bez powodu. Szosa Agadez - Zinder tylko na mapie wygląda na jedną z głównych dróg Nigru. Rozpoczyna się i kończy asfaltem. Ale ten asfalt w wielu miejscach przykryty jest zwałami nawianego piasku...
Pojazdy utykają w diunach tarasując szlak, są odkopywane, wypychane... Jedziemy dalej podnosząc tumany pyłu... Trzeba przyznać, że tutejsi kierowcy potrafią  dokonywać cudów brnąc tą pustynną trasą. Gdzieś po drodze spotykamy patrol z karabinem maszynowym zamontowanym na furgonetce.  Okazuje się, że na pustynnych pustkowiach zdarzają się napady na środki publicznego transportu, a obecność uzbrojonych żołnierzy ma odstraszyć potencjalnych bandytów. Ciało klei się do ceratowych siedzeń. Współpasażerowie są pogodni i chętnie nawiązują rozmowę - tylko czasem brak nam wspólnego języka: często nie znają francuskiego - to przecież głęboka prowincja, gdzie dominują lokalne narzecza...

Kilka razy stajemy po drodze w zakurzonych  wioskach. W przydrożnych kramikach niewielki wybór owoców, znacznie więcej smażonych na tłuszczu donutów - sprzedawanych po 25 afrykańskich franków za sztukę. Kupuję, bo coś przecież trzeba jeść - jeśli tylko wyglądają na świeżo usmażone to jest to bezpieczne i pożywne jedzenie. Wszechobecny pył sprawia, że boję się zbyt często wyciągać z worków kamerę i aparat. Szkoda, bo ciekawych dla fotografa tematów jest wiele, a miejscowi dla których biały turysta jest rzadkością rzadko oponują widząc wycelowany w siebie aparat...  

Oto jeden z takich tematów: przydrożna stacja benzynowa. Tylko pozornie samoobsługowa - właściciel uciekł z tego piekielnego słońca do cienia i cały czas ma swój skromny interes na oku.

Po siedmiu długich godzinach jazdy (według miejscowych to bardzo dobry wynik) docieramy w końcu do skąpanego w słońcu i kurzu Zinderu... 

Zinder - jak sądzę - jest po Agadez drugim najciekawszym miastem Nigru... Takie mikrobusy odjeżdżają z bazaru do pobliskich osad. A na terenie miasta popularne są motocyklowe taksówki zabierające pasażera na siodełko. Płaci się 150-200 franków za kurs. Na upartego na siodełku za kierowcą  zmieści się i dwóch pasażerów. Tylko, że wtedy trzeba z daleka omijać miejscową policję.

Turysta ma w Zinderze do wyboru trzy hotele: najtańszy  i odległy od centrum "Malam" z pokojami po 4100 CFA i "bucket shower" czyli beczką z wodą do polewania zamiast prysznica.  Najdroższą opcją jest "Damagaram"  - 20000 za double. Ja wybrałem wersję pośrednią - kolonialny,  zaniedbany "Central" z dużymi pokojami po 8500 CFA. Wprawdzie w  "Centralu" okresami nie było wody, a wieczorem przez kilka godzin nie było prądu, ale ładne patio i podcienia zrekompensowały te niedostatki. To przecież Centralna Afryka...

Największą turystyczną atrakcją Zinderu jest sułtański pałac. Sąsiaduje on - jak widać na zdjęciu obok z Wielkim Meczetem.

Słowo "pałac" kojarzy się nam z zazwyczaj z elegancką, wyszukaną budowlą...  Afrykańskie pałace nie zawsze odpowiadają takim wyobrażeniom. Popatrzcie na zdjęcie obok - ta budowla w zasadzie tylko rozmiarami różni się od otaczających ją gliniaków. Budowę pałacu w Zinder zakończono w 1735 roku i od tego czasu mieszkało w nim podobno 23 kolejnych sułtanów. 

 

Gliniany pałac w Zinder można zwiedzać. Oprowadzają dwaj strażnicy ubrani w kolorowe szaty.  Pokazują ceremonialny dziedziniec, stajnie i garaże, salki narad na pięterku i dawny harem. Udostępniona do zwiedzania część pałacu nie jest obecnie używana - sułtan mieszka w drugim skrzydle, już na oko wyglądającym na  bardziej nowoczesne.  

W obrębie pałacu były także więzienne cele. Do tej o zaostrzonym rygorze dozorcy wpuszczali podobno mrówki i skorpiony. A ta "droga bez powrotu" prowadziła przez bramę w murach na miejsce straceń na zewnątrz pałacu...

Pałacu strzeże podobno 7 strażników - to jeden z tych, którzy nas oprowadzali, chętnie pozowali do zdjęć a potem zażądali zapłaty.   5000 CFA musiało im wystarczyć, bo nie mieli biletów na których widniała by oficjalna cena zwiedzania...  

Dzielnica glinianych domów, która rozłożyła się wokół pałacu jest bardzo autentyczna. Można sobie wyobrazić, że jakieś sto lat temu tak wyglądał cały Zinder. Dziś ma ponad 200 tysięcy mieszkańców i sporo betonowych domów, które wzniesiono w okresie kolonialnym i później.   

To kiepskie zdjęcie pokazuje uczniów miejscowej szkoły koranicznej. Do nauki pisania wciąż używają drewnianych tabliczek. 
Niektóre spośród domów mają pięknie zdobione frontony. Przed wejściami w cieniu murów przesiadują mężczyźni...

Zinder jest trzecim co do wielkości miastem kraju. Wśród Nigerek zdarzają się naprawdę urodziwe i zadbane kobiety...
W Zinder znajdziecie także muzeum. W ładnym budynku (portal na zdjęciu obok) zastaniecie przysłowiowy groch z kapustą: Czaszki zwierząt i rękodzieło, stare fotografie i ludowe stroje. Ale wstęp kosztuje tylko 500 CFA, więc warto przyjść, obejrzeć i posłuchać wyjaśnień znudzonego kustosza upewniwszy się wcześniej, że są "gratuit".

Zinder i co dalej?  Jeszcze przed przyjazdem do  Zinderu wiedziałem, że droga biegnąca dalej na wschód - do Diffy i Nguigmi to dla podróżnika prawdziwe wyzwanie...  Autobus tą trasą jedzie raz na tydzień. Gdy kupowałem bilet prosili, aby przynieść bagaż wieczorem w przeddzień odjazdu. Pasażerowie zbierali się po ciemku - już o czwartej rano...

 

Bilet kosztował 6200 CFA. Za bagaż trzeba było dopłacić kolejny tysiąc franków. Porządek na gare routiere był - pasażerów wpuszczali do autobusu według listy. Ale cóż to był za autobus!  Bez firanek, którymi choć częściowo można by się było odgrodzić od palącego słońca...  Po trzech okiennych szybach pozostało tylko wspomnienie... Pierwsze sto kilometrów to zupełnie niezły (jak na Afrykę) asfalt. Dopiero za nim zaczęła się niemiłosierna trzęsionka...

Te zdjęcia zrobione przez zakurzoną szybę wozu dają pewne wyobrażenie o tym jak wyglądała nasza droga do Diffy. I kopulaste chaty miejscowych... 

Droga przez diuny nawiewanego na drogę piasku. Próbowaliśmy je forsować "z marszu", ale rzadko się udawało... Utykaliśmy, obsługa wysiadała z łopatami, odkopywała, podkładała pod koła drabiny... Przejeżdżaliśmy kawałek i... znowu tkwiliśmy w piasku...  Piąty, dziesiąty, dwunasty raz... Kiedy po jedenastu godzinach w trasie dotarliśmy do Diffy zrozumiałem dlaczego autobus wyjeżdża przed świtem...
Diffa to małe i zapyziałe przygraniczne miasteczko na skraju pustyni. Aby znaleźć jedyny tutejszy hotel trzeba od przystanku autobusowego cofnąć się około kilometra w kierunku Zinderu. Hotel nazywa się obecnie Hotel du Tall - za pokój z dwoma łóżkami i natryskiem biorą tu 10 000 CFA. Po wyjściu spod prysznica rozpocząłem poszukiwania transportu do czadyjskiej granicy przez Nuigimi. Rozmówcy kręcili głowami - fatalna droga! Mało kto okrąża jezioro Czad od północy! Dlaczego nie pojedziesz do Ndjameny przez Nigerię?  Tamtędy bliżej i dobre drogi!   To prawda - do granicy Nigerii jest z Diffy zaledwie kilka kilometrów, w tutejszych sklepach można płacić nigeryjskimi nairami. Ale ja nie chciałem przez Nigerię: nie miałem drogiej wizy, a z mojego pobytu w tym kraju w roku 2000 wywiozłem tak niemiłe wspomnienia, że z góry odrzuciłem taką alternatywę. Poza tym północna trasa wydawała mi się znacznie ciekawsza...

Znalazł się w końcu osobowy samochód. -On zawiezie was do Nguigmi, a stamtąd krewny właściciela codziennie jeździ do Czadu! Wytargowałem cenę do Ndjameny i przezornie spisałem po francusku kontrakt. Wynikało z niego, że jeśli wyjedziemy o świcie, to wieczorem będziemy w Ndjamenie - stolicy Czadu. Nie wiedziałem jeszcze, że jest to fizycznie niemożliwe, że w Nguigmi nie ma żadnego krewnego, a kierowca liczy na to, że "sprzeda" tam pasażerów jakiemuś kierowcy, zarabiając przy okazji dodatkowo na pośrednictwie. 
Planując transafrykańską podróż jeszcze w Polsce doszedłem do wniosku, że pokonanie tego odcinka bez wynajmowania samochodu będzie bardzo trudne. Sam nie byłbym w stanie pokryć kosztów wynajmu. Trzeba było skompletować ekipę... Na szczęście udało się znaleźć chętnych... 

Gdy o świcie ruszyliśmy w trasę okazało się, że na szosie do Nguigmi są tylko smutne resztki francuskiego asfaltu (zdjęcie powyżej). Długie odcinki łatwiej było pokonać jadąc w piachu obok szosy niż po dziurach i wyrwach właściwej drogi. Na wojskowych posterunkach zaspani żołnierze mozolnie spisywali do zeszytu dane z paszportów. Pokonanie 130 km trasy do Nguigmi zabrało nam aż 4,5 godziny...  Na rogatce wjazdowej chcą zatrzymać paszporty. O nie - znam ten numer!   Zapewniam, że sam pójdę na posterunek dokonać rejestracji i zdecydowanym ruchem zgarniam je z biurka. Czarni wojskowi nie mają widać odwagi oponować...  

Nguigmi ma dwie główne ulice połączone w kształcie litery T. Z lewej wjeżdża się z Diffy.  Z prawej są koszary i posterunek policji, a w dół szeroką piaszczystą drogą wyjeżdża się do Czadu.  Gdzie nasz transport do Ndjameny? Przecież nie mamy zamiaru tu się zatrzymywać, nie ma tu zresztą żadnego hotelu ani oberży... Krążymy w skwarze i pyle wśród kóz i wielbłądów.  Kierowca rozpytuje ludzi. Na peryferiach stoi wprawdzie jakiś jeep na czadyjskich numerach ale po pierwsze jest załadowany miejscowymi podróżnymi, a po drugie, naprawiają coś pod maską i nie wiadomo, czy i kiedy odjedzie... W końcu stajemy w cieniu rachitycznego drzewa na głównej ulicy. Mamy czekać na jakiś "voiture", który ma się pojawić o drugiej po południu... Czekamy, oblegani przez bosonogie dzieciaki i różnych cwaniaczków oferujących rozmaite (odpłatne oczywiście) przysługi... W polu widzenia oczywiście nie ma żadnego białego...
Miejscowy mały bazar - ulokowany w przecznicy jest brudny i bardzo ubogi. Brzęczą i obsiadają nas muchy, Żar się leje z nieba... Czarne dzieciaki, początkowo sympatyczne stają się natarczywe i dokuczliwe - tak bardzo, że w końcu proszę kogoś z dorosłych, aby je uspokoił.  Kierowca oznajmia w końcu, że ani krewnego ani dalszego transportu nie ma, a on osobowym wozem dalej w pustynię nie pojedzie... Prosi, aby mu zapłacić umówioną kwotę, bo chce wracać do Diffy. Odmawiam - przecież w kontrakcie zapisano,  że jest to kwota za transport aż do Ndjameny!  A on jest odpowiedzialny za znalezienie nam pojazdu... Sytuacja staje się patową.

Granica Nigru i Czadu to miejsce, gdzie zmienia się rodzaj używanych banknotów CFA.  W Nigrze i krajach położonych na zachód od niego walutą jest frank zachodniej Afryki (BCEAO). W Czadzie, Kamerunie i krajach na wschód i południe walutą są franki Afryki Centralnej (BEAC). Obie waluty związane są sztywnym kursem z euro. Niegdyś miały ten sam parytet, obecnie "centralny" frank w bankowych tabelach jest o kilka punktów mocniejszy.    

 

W Nguigmi nie ma żadnego banku. Gdy rozpytuję miejscowych o możliwość wymiany  waluty przyprowadzają mi jegomościa w długiej białej szacie i zawoju - on wymieni nasze pozostałe franki "zachodnie" na "centralne" i to po kursie 1:1... Wymieniamy... bo to dobra okazja, a my mamy wciąż nadzieję, że jeszcze dziś odjedziemy do tego tak trudno dostępnego Czadu.

Miejscowi sugerują w końcu aby z głównej ulicy przemieścić się na wjazdową rogatkę - podobno pokazał się tam jakiś samochód jadący do Czadu... Jedziemy... żadnego samochodu nie ma, ale jest Modo Gaptia - dukający po angielsku miejscowy "szef turystyki" - jak się przedstawia. -Dziś już nie wyjedziecie, zapraszam Was na nocleg do swojego domu!   "Gratuit?" - upewniam się zaskoczony tą (interesowną-jak się później okaże) - gościnnością.  Nie mamy wyboru... Idziemy z tobołami na podwórko za glinianym murem. Na podwórku jest baniak wody, a w izdebce oddanej nam do dyspozycji - zdezelowane gniazdko, które prowizorycznie naprawiam - umożliwi to przegotowanie wielu litrów wody.  Kierowca który nas przywiózł robi się agresywny - żąda pieniędzy, grożąc, że złoży skargę na policji. Jest już ciemno, gdy  zbieram paszporty i idę na posterunek je zarejestrować. Na wstępie  muszę im pisać wszystkie dane do zeszytu, bo posterunkowemu pisanie idzie bardzo mozolnie... Wstawiają od razu pieczątki z adnotacją "Allant a Tchad".  Zbywam żartem żądanie "cadeau"...   Układamy się do snu na matach rozłożonych na piasku... Nad nami saharyjskie gwiazdy...

Staruszek z Nguigmi

Kolejnego dnia snujemy się po Nguigmi wypatrując pojazdów z obcą rejestracją. Podobno czasem przejeżdżają tędy ciężarówki z Beninu. Nie dziś... Po południu Modo - nasz gospodarz - przyprowadza właściciela półciężarówki. Pojedzie z nami, ale nie do Ndjameny przez Mao tylko do Bol - dużej czadyjskiej wioski w pobliżu jeziora. Stamtąd podobno już łatwo o transport do stolicy. Do Bol, a nie do Mao, bo na tej trasie jest znacznie mniej posterunków wymuszających od kierowców łapówki. Niestety cena jest wygórowana i nie ma mowy o targowaniu się - oni dobrze wiedzą, że jesteśmy pod ścianą...
Spisujemy kontrakt (na zdjęciu powyżej - Modo obok mnie). Przezornie dopisuję, że turyści nie będą ponosić żadnych dodatkowych opłat. Żądam materaca dla osób, które będą podróżować na odkrytej skrzyni.  Kwitują mi zaliczkę - reszta zostanie zapłacona dopiero u celu. Umawiamy się na wyjazd następnego dnia o świcie... Uff... - oddycham z ulgą, choć wiele jeszcze może się zdarzyć... Modo rozmawia z właścicielem samochodu w miejscowym języku, daje się jednak z potoku wymowy wyłowić wielokrotnie powtarzane "cent dollar". Kojarzę z tym gestykulację i mimikę obu twarzy - to Modo walczy o swoją "działkę". Te sto dolarów to jego zysk z dobrze zainwestowanej  gościnności.

Pod wieczór ostatni spacer po piaszczystych uliczkach Nguigmi. Na długo zapamiętam to miasteczko na krańcu cywilizowanego świata!

Przygotowujemy zapasy przegotowanej wody - to będzie prawdopodobnie najtrudniejszy odcinek trasy... Kolejna noc na piasku...

Wczesnym rankiem wyruszamy w trasę. Przy szlabanie za osadą żołnierz sprawdza czy mamy pieczątki w paszporcie. Zaczyna się jazda pustynnym szlakiem... Gdzieś tam - przed nami jest Czad - wielka niewiadoma podróżników, którzy z zachodu docierają zazwyczaj tylko do Nigru, a z południa - do Kamerunu. Mało kto decyduje się "spróbować" Czadu. Za kilka godzin miałem zmierzyć się z tym krajem...

      >>>>>Przejście do kolejnej części relacji   

<<<- do poprzednich  części "Transafricany"

Przejście do strony "Moje podróże"                                           Back  to  main  travel page 

Powrót do głównego katalogu                                                    Back to the main directory