część IIa: przez Salomony i Papuę |
Narodowy przewoźnik lotniczy państwa Vanuatu - Air Vanuatu posiada tylko jeden odrzutowy samolot latający na międzynarodowych trasach. Otóż ten boeing 737 miał nieszczęście dwa dni przed naszym planowanym odlotem stać na płycie lotniska w Sydney, gdy przyszło starszne gradobicie. Grad uszkodził płyty poszycia maszyny i Air Vanuatu pozostało na czas jakiś bez samolotu. A my w konsekwencji wróciliśmy z lotniska do hotelu, by do Honiary polecieć dopiero następnego wieczoru i to bardzo okrężną drogą - przez Brisbane w Australii... |
||
Dzięki tej
"lotniczej" przygodzie straciliśmy 1,5 dnia, a zyskaliśmy darmowy nocleg w
dobrym hotelu i wyżywienie. Ale najważniejsze, że jednak w końcu dotarliśmy do
Honiary!... Okazało się, że Solomon Airlines też mają tylko jeden odrzutowy
boaing 373 do obsługi tras międzynarodowych, ale serwis jest zupełnie niezły... Siedmiodniową wizę "tranzytową" dostają Polacy na miejscu - po przylocie na Wyspy Salomona pod warunkiem, ze pokażą bilet na dalszą podróż. Na lotnisku mimo późnej pory czekał na nas stary Chińczyk Lee - właściciel Airport Motel. -Mów mi John! - powiedział na powitanie i włączył klimatyzację w swoim samochodzie, bo choć dochodziła północ obaj spływaliśmy potem... |
||
Stolica Wysp Salomona leży na wyspie Guadalcanal. Podczas II wojny światowej Amerykanie stoczyli tu ciężkie walki z Japończykami. Z tego względu Honiara, choć nie ma specjalnie czym skusić współczesnych turystów jest miejscem pielgrzymek cudzoziemców - weteranów wojennych. Cieśnina na którą patrzy miasto nazwana została Iron Bottom Sound - Fiordem o Żelaznym Dnie - ze względu na kilkaset wraków, które tu wciąż spoczywa pod lazurem tropikalnej wody. | ||
Poza tym Honiara i cała wyspa Guadalcanal cieszą się sławą najgorszego w świecie siedliska malarii... (Brr... ale jakoś to jednak przeżyliśmy! - może dzięki systematycznie łykanemu lariamowi?) Miasto jest niskie i rozciągnięte wzdłuż kilkukilometrowej głównej ulicy. Ta arteria tylko na niektórych odcinkach posiada asfaltową nawierzchnię i pojazdy podnoszą na niej potężne tumany kurzu. Sporo sklepów gdzie przy kasie siedzi Chińczyk-właściciel, a towary podaje kilku miejscowych chłopaków... | ||
Komunikację wewnątrz stolicy utrzymują minibusy, a do roli przystanku (jak na zdjęciu) może pretendować każde cieniste drzewo, pod którym można schronić się przed palącym slońcem. Co zwiedzać? Na krańcu głównej ulicy, obok więzienia jest mały, zapuszczony park dumnie nazywany ogrodem botanicznym. Poza tym jest tu do zobaczenia nuzeum i ekspozycja starych i nowych pieniędzy w holu narodowego banku. Warto też obejrzeć etnograficzną wioskę, w której zgromadzono chaty z poszczególnych krajów Melanezji. | ||
Jeśli chodzi o stołeczną architekturę, to warto odnotować katolicką katedrę i budynek parlamentu (na zdjęciu). I to już wszystko - w sam raz na pół dnia zwiedzania. Turysta, który swój pobyt na Salomonach ograniczy tylko do Honiary będzie pewnie rozczarowany. I tu moja rada: jeśli już przylecicie na Salomony, to nie ograniczajcie swojego pobytu do Honiary. Warto wybrać się choć na kilka dni na inne wyspy - choćby na pobliską Malaitę - tak jak my... | ||
A wybór jest duży - bo państewko położone jest na 922 wyspach, które z lecącącego nisko samolociku jawią się często jak małe tropikalne raje - jak choćby ta na zdjęciu obok... Bajkową nazwę nadali wyspom ich hiszpańscy odkrywcy. Miała się ona kojarzyć ze skarbami króla Salomona, które spodziewali się tu znaleźć. Dziś na Salomonach, których łączna powierzchnia nie przekracza obszaru naszego średniego województwa mieszka niespełna 300 tysięcy ciemnoskórych i kędzierzawych obywateli... | ||
Komunikację między wysepkami utrzymują stateczki (ale pływają bardzo nieregularnie) oraz samolociki Solomon Airlines (te pilnują rozkładów i oferują zagranicznym turystom korzystny airpass na wewnętrzne loty między wyspami). Takim właśnie samolocikiem polecieliśmy na Malaitę - jedną z większych wysp archipelagu, o której piszą, że mieszka na niej więcej Salomończyków niż na innych. Samolot usiadł nie na pasie, ale na kawałku trawiastej łąki dumnie nazwanym lotniskiem w stolicy wyspy - Auki. I to już była Malaita... | ||
W Auki - maleńkim miasteczku, które można obejść w pół godziny i które piastuje zaszczytny tytuł stolicy wyspy jest krótkie molo przy którym cumują przeładowane stateczki, przywożące z Honiary pasażerów i towary. Jest także "hot bread shop" czyli piekarnia, gdzie czeka się na świeże bułki, kilka sklepów i poczta, gdzie można kupić kolorowe znaczki będące filatelistyczną rzadkością. Jest też sąd - szopa o ścianach z siatki, aby na posiedzeniach było przewiewnie i aby gawiedź mogła patrzeć na to co się dzieje w środku. | ||
Obok przystani znaleźliśmy niewielki bazar na którym kupić można nie tylko owoce i ryby z porannego połowu ale także miejscowej produkcji papierosy skręcone z tytoniowych liści i gazetowego papieru (na zdjęciu). Powodzenie na targu mają także orzechy betelowe, które mieszkańcy Melanezji żują przez całe dni, spluwając we wszystkie czerwoną od soku śliną. Owoce układa się w kupkach o wartości 1 salomońskiego dolara. Można za niego dostać na przykład 10 bananów. | ||
Ponad Auki wznosi się spory pagórek z masztem radiowej anteny. Warto się tam wspiąć, by z góry popatrzeć na miasteczko i błękitne wody zatoki. Po jej drugiej stronie widać na zdjęciu typową wioskę zbudowaną na palach. Nazywa się Lilisiana, jest bardzo fotogeniczna, a spacer wokół zatoki do tej wioski zabiera tylko 20 minut, więc radzę wszystkim, którzy trafią na Malaitę odwiedzić to sympatyczne miejsce. Na pewno nie będziecie żałować! | ||
Pomaszerowaliśmy do Lilisiany wcześnie rano - i był to dobry wybór, bo nie dokuczał jeszcze wilgotny upał a i swiatło do zdjęć było doskonałe. W wiosce od domu do domu ludzie przechodzą po węższych i szerszych groblach. Po takiej grobli przebiega też dojazdowa droga. Ale są też chaty, do których nie da się dotrzeć inaczej jak tylko łodzią albo brodząc po kolana w wodzie. Tam gdzie są skrawki gruntu strzelają w niebo kokosowe palmy... | ||
Dorośli siedzący na werandach odpowiadają z uśmiechem na nasz "Good morning!" Inni myją się korzystając z prymitywnego wodociagu. U krańca drogi prowadzącej do wioski jest mała pieszczysta plaża, a tuż przy niej - kościółek katolicki w niskiej szopie krytej strzechą z palmowych liści. Ależ tu dzieci! Młodsze biegają nago, starsze w spranych spodenkach. Ciemnoskóre, ale niektóre z nich o dziwo mają jasne włosy! Bardzo sympatyczne, chętnie pozujące do zdjęć... Zjawiają się jak spod ziemi i wkrótce już maszerujemy przez wioskę w kilkunastoosobowym towarzystwie. Nie są jeszcze zepsute przez turystów. Nikt tu nie ciągnie nas za koszule i nie woła "-Give me money! Give me pen!" | ||
Ponad chatami unosi sie dym z palenisk. Główna ulica wioski zawraca wzdłuż brzegu w kierunku Auki, ale ku naszemu zaskoczeniu kończy się ślepo przy kolejnym kościółku. Kobiety w małych dłubankach plyną na drugą strone zatoki - na bazar po poranne zakupy. Wynajęcie nieco większej łodzi na cały dzień kosztuje podobno 150 salomonów. Najstarsze dzieci umundurowane w białe koszule i niebieskie spodenki/spódniczki maszerują razem z nami - do szkoły w Auki... | ||
Piesze wedrówki w tym klimacie są na pewno wyczerpujące, ale warto powędrować choć kilka kilometrów za miasto, by zobaczyć, jak żyją ludzie we wnętrzu wyspy. Zobaczycie chaty budowane na palach (nie dla ochrony przed zalaniem, ale dla zapewnienia przepływu świeżego powietrza pod ażurową podłogą). Pod chatą przy okazji powstaje podcienie - często służące za kuchnię. A ludzie zapytani o kokosa na poczekaniu wejdą na sąsiednią palmę, napoją was i jeszcze dadzą orzechy na drogę... | ||
W planie podróży mieliśmy lądową wycieczkę do Malu'u na północy wyspy i następnie na sztuczne wyspy rozsiane na lagunie Lau. Niestety opóźnienie, które "zarobiliśmy" na Vanuatu wykluczyło tak daleki wyjazd. Może i dobrze się stało, bo kilka dni wcześniej prasa doniosiła o międzyplemiennych walkach we wnętrzu Malaity. Postanowiliśmy wzamian wybrać się na odległą o kilkanaście kilometrów lagunę Langa-Langa (co za nazwa!) Oto ona | ||
Autostopem, podskakując na licznych wybojach na skrzyni małego furgonu dojechaliśmy do wioski zamieszkanej przez tutejszych Mormonów. Stąd za jedne 18 salomonów długim drewnianym canoe, wydłubanym z jednego pnia drzewnego, dziarsko pomagając przewoźnikowi przy wiosłach popłynęliśmy ku sztucznym wyspom. Mieszkańcy Malaity budowali je z bloków koralowej skały już w XVII wieku. | ||
Budowali po to, by uciec od bardzo dokuczliwych na stałym lądzie moskitów i zabezpieczyć się przed atakiem nieprzyjaciół. Dziś mieszkańcy wyspy okazali się bardzo interesowni: za wstęp na wyspę i zrobienie kilku zdjęć zapłaciliśmy po 30 salomonów od osoby. Za następne 20 miejscowy "chief" chciał mi pokazać schowany w zaroślach grobowiec z czaszkami swoich przodków (za moje pieniądze czarownik miał przebłagać duchy za zakłócanie im spokoju). | ||
O tych, którzy
mieszkają na sztucznych wysepkach (takich lagun wokół brzegów Malaity rozsianych jest
więcej) Salomończycy mówią "salt water people" - ludzie słonej wody.
Największym ich problemem jest brak wody słodkiej. Zawsze kupowali ją od tych na
brzegu... Ile takiej wody można przewieźć na wysepkę? Zbierają wprawdzie
deszczówkę, ale nie zawsze pada deszcz, a i woda w tym klimacie nie nadaje się do
długiego przechowywania... Jak długo jeszcze przetrwają w tak prymitywnych warunkach? Salomończycy są zazwyczaj bardzo sympatyczni, ale niezwykle podejrzliwi. Nigdzie na świecie mnie jeszcze tak często nie pytano: Po co tu przyjechałeś? Dokąd wychodzisz? Gdzie byłeś? Co będziesz robił? Być może ta nieufność do białych ma swoje korzenie jeszcze w XIX wieku, kiedy Europejczycy pojawiali się na wyspach po to by zabierać Salomończyków do niewolniczej pracy na australijskich i indonezyjskich plantacjach? |
||
Jeszcze przed wyjazdem z Polski czytałem o tym, że na Malaicie od wieków tybylcy używają muszelkowych pieniędzy. Trudno było sobie jednak wyobrazić tą walutę. Kiedyś na wyspie Yap na Mikronezji widziałem olbrzymie kamienne pieniądze. Te jednak okazały się inne i kilkaset razy mniejsze. Proces ich powstawania zobaczyliśmy nad laguną Langa - Langa. Najpierw duże muszle wydobyte z morza rozbijają na małe kawałki. Potem wybierają z nich te, które są odpowiednie do dalszej obróbki - mają średnicę 1- 2 cm. Następnie kobiety i dziewczęta używając metalowego tłuczka na dużym kamieniu obtłukują rogi monety nadając im kształt zbliżony do krążka. | ||
Wreszcie ręczną wiertarką (jedyny objaw współczesnej techniki w całym procesie produkcji) wierci się w krążku otwór i nawleka "monety" na sznurek. I jeszcze po sznurze pieniążków ułożonym na desce przeciąga się kamieniem z wyżłobionym rowkiem, aby wygładzić krawędzie muszelek. No i sznur pieniędzy jest gotowy... Co za to można kupić? Taki sznurek jest wart zbyt wiele, aby płacić nim za żywność - kupuje się za to ziemię, łódź, świnie, a za narzeczoną podobno trzeba "odpalić" jej rodzinie aż 25 sznurków. Kobiety i dziewczynki z Langa - Langa mają co robić ! Z wielu chat dochodzi stukanie tłuczków... Jak widzicie dali mi potrzymać do zdjęcia całe naręcze naszyjników - produkowane zapewne przez wiele miesięcy. Toż to majątek! A tak serio, to jednostką monetarną na Wyspach Salomona jest dolar salomoński. Za 1 USD płacą 4,75 "salomonów". | ||
Wojownik z Highlandów - Papua |
Po powrocie z Malaity do Honiary przyszła wreszcie pora odlotu na Papuę Nową Gwineę. Z wyjątkiem częstych lotów z Australii niewiele jest możliwości dotarcia do tej owianej legendą pierwotności wyspy. Znalazłem ciekawe rozwiązanie: dwa razy w tygodniu lata tam samolot z Wysp Salomona. W dodatku na odcinku tym ważna jest tania taryfa Visit South Pacific Pass! I tą właśnie trasą, popijając dobre piwo z rajskim ptakiem na puszce polecieliśmy do Port Moresby - stolicy Papui. Do naszego samolotu przed wpuszczeniem garstki pasażerów przeładowano pod eskortą z helikoptera ładunek salomońskiego złota... | |
Praca na polu słodkich ziemniaków (sweet potatoes) |
Papua okazała się bardzo trudna w eksploracji - a to ze względu na brak dróg, niesolidność lokalnych linii lotniczych, kiepski stan bezpieczeństwa i wysokie koszty zorganizowanej turystyki w interiorze. Mimo to udało sie nam odwiedzić najciekawsze regiony tego kraju: Highlands czyli góry (łącznie z rejonem Tari), wybrzeże koło Wewak i Madang. Spłynęliśmy też wielkim dłubanym canoe po Sepiku z Ambunti aż do misji Timbunke. Papuasów ze środkowej części wyspy możecie zobaczyć z bliska na stronie ze zdjęciami portretowymi Twarze Papui... | |
Papua Nowa Gwinea jest na tyle interesująca, że zasługuje na swoją własną stronę www, znajdziecie ją pod tym linkiem: PAPUA Ale nie zapomnijcie wrócić tutaj, by razem ze mną podążyć dalej w podróży dookoła świata do egzotycznego Sułtanatu Brunei | ||
O moich wcześniejszych podróżach dookoła świata i spostrzeżeniach dotyczących organizacji takich dalekich podróży możecie przeczytać na osobnej stronie: DOOKOŁA ŚWIATA |