OKRĄŻYĆ
ŚWIAT PIĄTY RAZ... część VI b -
okolice Paro
|
|
tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © |
Paro, ze swoim jedynym bhutańskim lotniskiem jest dla większości zagranicznych turystów bramą wjazdową do tego fascynującego kraju. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności właśnie okolice tego miasteczka są także największym w kraju skupiskiem ciekawostek turystycznych. Po nocy spędzonej w ogrzewanym (bo to przecież 2300 m npm!) bungalowie stylowego Hotelu Olathang wyruszyłem z moim nieodłącznym przewodnikiem na zwiedzanie okolicy... |
|
Trasa wycieczki prowadziła w górę doliny, którą spływa z Himalajów rzeczka Paro. Wyruszyliśmy zwykłym, osobowym samochodem. Wąski pasek zupełnie przyzwoitego asfaltu biegł równolegle to tej rzeki. Kwadrans, dwa kwadranse jazdy. Dolina stopniowo się zwęża, gdzieś na horyzoncie zamykają ją wysokie góry. -To baza transportowa bhutańskiej armii! - przewodnik pokazuje spore, ogrodzone siatką podwórze po którym spaceruje kilka mułów. Szosa kończy się już kilometr dalej. Potem na północ, w głąb kraju można iść już tylko górską ścieżką. Wojsko swój sprzęt i zaopatrzenie dla wysuniętych posterunków transportuje na grzbietach mułów. Wygląda na to, że kraj nie jest dostatecznie zamożny, aby zafundować sobie bodaj kilka helikopterów... | |
Tam gdzie kończy się szosa ze skałki na środku doliny wyrastają malownicze ruiny warownego klasztoru. Drukgyel Dzong powstał w XVII wieku. Zadaniem klasztoru była obrona głównego szlaku prowadzącego z Tybetu do centralnego Bhutanu. Nazwa klasztoru oznaczająca zwycięską fortecę nawiązywała do zwycięstwa Bhutańczyków nad Tybetańczykami, którzy zagrażali w tym okresie niepodległości kraju. Drukgyel Dzong funkcjonował normalnie aż do 1951 roku, kiedy to strawił go pożar. Do dziś klasztoru nie odbudowano. Można zajrzeć na opuszczony dziedziniec, ale znacznie okazalej budowla prezentuje się z zewnątrz. | |
Taki widok na wiecznie ośnieżony
wierzchołek jednego z najwyższych z bhutańskich siedmiotysięczników - Jomolhari
(7313m) roztacza się z drogi prowadzącej do ruin klasztoru Drukgyel. Wspaniałym górom można przyjrzeć się także z bliska: zamożni turyści za jedne 150 dolarów od osoby mogą zafundować sobie godzinny przelot odrzutowcem Druk Air startującym z Paro wzdłuż głównej grani bhutańskich Himalajów. Wrażenia podobno są niezapomniane. Równie wspaniałe widoki mogą podziwiać turyści, którzy lecą do Bhutanu z Katmandu. Trzeba tylko zdobyć miejsce przy oknie z właściwej (lewej) strony samolotu. |
|
Nieco powyżej ruin klasztoru stoi kilka typowych bhutańskich domów z małymi okienkami i tradycyjnymi zdobieniami. Za nimi jest już tylko niewielka budowla z dużym młynkiem modlitewnym. Przy niej rozpoczyna się ścieżka prowadząca w kierunku przełęczy za którą jest Tybet. O ile mi wiadomo na przełęczy nie ma żadnego przejścia granicznego - nawet dla piechurów. Ale przed kilku laty czytałem, że obie nacje prowadzą tam handel wymienny na małą skalę: do Bhutanu właśnie tą drogą podobno wędrowały chińskie trampki i termosy... | |
Stąd również rozpoczyna się trasa trekingowa dla turystów pozwalająca dotrzeć najpierw do ruin Soi Dzong u stóp góry Jomolhari następnie do Jomolhari Base Camp (3 dni marszu od Drukgyel Dzong). Następnie po pokonaniu przełęczy na wysokości 4400m npm schodzi się do kolejnych ruin - Lingzhi Dzong. Potem jeszcze przełęcz Yele La (4900 m npm) i siódmego dnia zejście w dół do Doliny Thimphu. 7 dni x 200 USD daje kwotę 1400 USD - przewodnik nie był w stanie powiedzieć ilu chętnych rocznie przemierza tą kosztowną trasę. Myślę, że król powinien przewidzieć ulgi w obowiązkowych opłatach dla tych, co poznają Bhutan na własnych nogach... Z tyłu za domem na prymitywnym palenisku z kamieni kobieta praży na dużej patelni ryżowe ziarno. W takim procesie powstają ryżowe "chrupki". Małe i twarde - nie odpowiadają wcale temu, co znaleźć można w naszych sklepach, ale dla miejscowych dzieciaków, które rzadko bywają nawet w skromnych sklepach w Paro może to być nie lada przysmak... |
|
Od ruin dzongu Drukgyel zawróciliśmy w dół doliny, zatrzymując się w tych miejscach, gdzie zlokalizowane były kolejne atrakcje turystyczne. Pierwszy postój wypadł naprzeciw Tygrysiego Gniazda - klasztoru zawieszonego na wysokim na blisko tysiąc metrów skalnym zboczu. Wobec rozmiaru całej skały klasztor jest zaledwie plamką i trzeba się dobrze wpatrywać stojąc na szosie, aby go dostrzec. Na szczęście przy drodze stoi drogowskaz "Taktsang" kierujący na szutrową drogę i niewielki most umożliwiający przejazd na drugi brzeg górskiej rzeki. Niestety za mostem stan drogi znacznie się pogarsza (wyboje, kamienie) i osobowy samochód pokonuje ten fragment bardzo wolno. Ale podjechać jeszcze kawałek tą terenową drogą można: aż do niewielkiego parkingowego placyku w iglastym lesie u stóp skały. Dalej ruszamy pieszo... Ścieżka biegnie początkowo łagodnie w górę przez las. Potem, gdy zaczyna się wspinać na gliniaste zbocze robi się stroma. Jednak dla kogoś, kto wędrował bodaj w polskich górach wspinaczka nie będzie trudna. Daje jednak o sobie znać brak aklimatyzacji - oddech szybko staje się nadspodziewanie krótki; trzeba częściej odpoczywać. | |
Ścieżka jest na tyle szeroka i
wygodna, że mogą się nią poruszać także miejscowe drobne koniki oraz muły. Wnoszą
do połowy wysokości góry tych turystów, którzy nie przywykli do wspinaczki lub nie
znajdują dość sił. Mijamy dwie Japonki na takich wierzchowcach prowadzonych przez
młodych Bhutańczyków. Co jakiś czas ze ścieżki odsłania się widok na zawieszony
wciąż wysoko klasztor będący dla miejscowej ludności miejscem mistycznym. A dla
mnie - symbolem bhutańskiej legendy, czymś o czym kiedyś mogłem sobie tylko pomarzyć
w moim gdańskim blokowisku. Tygrysie Gniazdo... Trudno uwierzyć, ze mam je teraz tu -
przed sobą! Czuję na karku słoneczny skwar... Mijamy miejsca, gdzie na wbitych w
ziemię masztach powiewają modlitewne flagi. W podręcznikach historii zapisano, że ludzie na obszarze obecnego Bhutanu pojawili się już dwa tysiące lat przed nasza erą. Ale pierwsze rejestrowane sygnały pochodzą z okresu, gdy na tych terenach pojawił się buddyzm - z II wieku. Tygrysie Gniazdo to dla mieszkańców Bhutanu jedno z najświętszych miejsc... |
|
Po czterdziestu minutach bardzo ostrego marszu (spieszę się, bo tyle jeszcze dziś do zobaczenia!) osiągamy tzw. kafeterię (miejscowi mówią po angielsku - tea house) czyli rodzaj skromnego górskiego schroniska z dużą jadalnią. Obsługuje to bhutańska rodzina - córeczki właściciela podają herbatę i skromne posiłki - przeważnie dania których głównymi składnikami są ryż i ziemniaki. To tutaj w drodze powrotnej zatrzymamy się na południowy posiłek wliczony w moją 200-dolarowa dietę. Tego dnia, gdy wspinałem się do Tygrysiego Gniazda widziałem w kafeterii zaledwie czwórkę zagranicznych turystów. | |
Z tarasu przed kafeterią otwiera
się wspaniały widok na tysiącmetrową skałę i zawieszony na jej zboczu klasztor.
Niewiele miejsc w okolicy może się pochwalić takim pięknym widokiem. Przed
szopą kafeterii monotonnie dzwoni przymocowany do młynka modlitewnego dzwoneczek.
Młynek poruszany jest wodą poprowadzoną z górskiego strumienia więc ten odbywający
się ku chwale Buddy koncert trwa zatem non-stop. Klasztor Tygrysie Gniazdo spłonął w kwietniu 1998 roku. Biorąc pod uwagę jego niezwykłe znaczenie wkrótce podjęto odbudowę. Prowadzona była ona w niezwykle trudnych warunkach - do świątyni prowadzi przecież tylko górska ścieżka, a końcowy fragment szlaku to blisko stumetrowa przepaść... Wspinając się do Tygrysiego Gniazda wiedziałem że odtworzono już wszystkie budowle i trwa wyposażanie oraz zdobienie klasztornych wnętrz. Ale dla cudzoziemca i tak nie miało to żadnego znaczenia ponieważ klasztor jako święte miejsce Bhutańczyków nigdy nie był dostępny dla turystów... |
|
W kafeterii sprzedają pamiątki: młynki modlitewne, dzwonki dla bydła i inne wyroby ze srebra. Niektóre bardzo ciekawe. Ale ceny - podawane w dolarach USA są bardzo wysokie i wyraźnie obliczone na tych, dla których 200-dolarowa dniówka nie jest znaczącym uszczerbkiem. Nic tu oczywiście nie kupiłem. Ale schodząc później ze szlaku w lesie przed parkingiem zastałem kobietę, która sprzedawała pamiątki rozłożone na płachcie. Po krótkich targach za nóż w srebrnej pochwie ze zdobioną rękojeścią dałem tylko 7 USD. I to była jedyna pamiątka którą przywiozłem z Bhutanu... | |
Wkrótce wyruszyliśmy dalej. W kilku miejscach ze szlaku otwierały się ciekawe widoki - w tym także na główną grań Himalajów za którą jest Tybet. Posapując na stromiznach ścieżki mijaliśmy schodzących w dół "ochotników" pracujących przy odbudowie klasztoru. Gdzieś ponad nami majaczyły rozrzucone na zboczu białe budowle pełniące rolę miejsc medytacji dla przybywających tu pielgrzymów. Ale one również nie są dostępne dla innowierców. Po kolejnych 30 minutach ostrego marszu dotarliśmy do miejsca, skąd ponad przepaścią przerzucona jest do klasztoru prymitywna kolejka linowa, transportująca materiały budowlane. | |
Obok niej na zboczu stoi kilka starych stup otoczonych modlitewnymi chorągwiami. Klasztor jest na tym samym poziomie - zda się na wyciągnięcie ręki... I to właśnie - jak się okazało - jest najdalsze miejsce do którego może dotrzeć turysta pragnący obejrzeć Tygrysie Gniazdo... Od klasztoru oddziela go wciąż przepaść, której szerokość oceniam na 80-100 metrów. Mnisi i pielgrzymi pragnący dotrzeć do klasztoru muszą stąd zejść na dno żlebu zamykającego przepaść i następnie wąską ścieżką wykutą w przeciwległym zboczu dotrzeć trawersem do niedostępnego klasztoru. Ze zdjęć przywiezionych w 2006 roku przez kolejnych podróżników wiem, że klasztor został wspaniale odbudowany i wygląda teraz jeszcze efektowniej... |
|
Czy żałuję, że wspinaczka nie została nagrodzona możliwością obejrzenia wnętrza klasztoru? Chyba nie. Po tym, co widziałem w klasztorach Tybetu wyposażenie budowli mogło wydać się prozaiczne. Mogło dojść do rozczarowania jakie spotkało mnie kiedyś na szczycie Góry Adama na Cejlonie. Myślę, że niedostępność Tygrysiego Gniazda sprawiła, że zatrzymało ono część swojej legendy... | |
Zgodnie z tutejszymi wierzeniami Guru Rinpoche, ojciec bhutańskiej gałęzi buddyzmu Mahayana przyleciał do doliny Paro na grzbiecie tygrysicy i wylądował właśnie w tym miejscu gdzie znajduje się klasztor. Stąd jego nazwa - Taktsang - Tygrysie Gniazdo. Guru Rinpoche znany też pod świętym imieniem "Padmasambhava" medytował tu ponoć przez trzy miesiące w jaskini na zboczu góry zanim wyruszył w bhutańskie doliny głosić swoje nauki i budować kolejne klasztory... Opowiedział mi o tym mój przewodnik - Tshering Jamtsho... | |
Ten sympatyczny Bhutańczyk
odpoczywający po wspinaczce na wysokość Tygrysiego Gniazda to właśnie mój przewodnik
i jednocześnie właściciel biura podróży "Sky Travels". To on przez internet
zaoferował mi swoje usługi, załatwił bilety lotnicze i wizę, a następnie
towarzyszył mi od lotniska w Paro aż do indyjskiej granicy w Phuntsholing. Mogę
go Wam polecić. Nazywa się Tshering Jamtsho. Adres jego biura to: Post Box No.
1052, Thimpu, Bhutan. Telefon: +975-2-326944, fax: +975-2-323651,
telefon domowy: +975-2-325071. Adres e-mail: sky@druknet.bt
Agencji organizujących przyjazdy turystów do Bhutanu jest oczywiście więcej. Od takich, które zatrudniają po kilkuset pracowników i dysponują własnymi autobusami do takich, które całe swoje biuro noszą w teczce. Niektórzy agenci mają nawet swoje witryny w internecie. Na przykład pod adresem www.yudruk.com/bookit.php znajdziecie kalkulator, który w trybie online skalkuluje kosztu waszego pobytu w Bhutanie uwzględniając przelot z wybranego miasta i sprawdzając, czy wybranego dnia jest połączenie. |
|
-Ten krajobraz wygląda jeszcze
piękniej w kwietniu, gdy na stokach gór kwitną rododendrony! - twierdził Tshering. Po
nasyceniu oczu wspaniałymi widokami zawróciliśmy w dół. Z ulgą wsadziłem głowę
pod strumień wody, cieknący na zboczu przy ścieżce, nieco poniżej "stacji"
napowietrznej kolejki. Pielgrzymi zmierzający do klasztoru zapewne w tym miejscu gaszą
pragnienie. Schodziliśmy szybko, by dogonić uciekający, jakże cenny dla mnie czas. Na szczęście tego dnia było sucho. Na szczęście, bo schodzenie stromą, gliniastą ścieżką po opadach nie należy do przyjemności. Dopiero na tym zdjęciu obok, zrobionym ze znacznej odległości widać dobrze skalne urwiska pod klasztorem. |
|
Po powrocie z Tygrysiego Gniazda na główną drogę skręciliśmy tym razem w drogę wspinającą się łagodnie na przeciwległe zbocze doliny. Po kilkuset metrach dotarliśmy do kompleksu świątynnego wokół Satsam Chorten. Czortenów (wieżyczek takich jak ta biała na zdjęciu) w kompleksie jest więcej. Ten najświętszy, pokryty złoceniami i zawierający relikwie jakiegoś buddyjskiego nauczyciela obudowany jest prozaicznymi płytami plexiglasu. nie przeszkadza to jednak pielgrzymom, którzy z nabożeństwem okrążają go kilkakrotnie mamrocząc słowa modlitwy. | |
Kolejnym obiektem który
odwiedziliśmy w powrotnej drodze do Paro był stary klasztor Kyerchu
Lhakhang. Bhutańskie słowo określające klasztor - "lhakhang" składa
sie z dwóch części: "lha" to bóg, "khang" to dom, a zatem
klasztory to domy boże. Kyerchu Lhakhang został zbudowany w VII wieku przez tybetańskiego króla Songtsena Gampo, który był ziemskim wcieleniem boskiego Avalokiteśwary (ależ to skomplikowane! - wybaczcie, nie będę ukrywał, że gubię się w tym buddyjskim aeropagu). Ważniejsze jest to, ze Songsten Gampo zjednoczył pod swoim berłem Tybet, a z terenów obecnego Bhutanu były wtedy graniczną prowincją jego królestwa. Klasztor przechodził na przestrzeni dziejów z rąk jednej sekty do innej. W 1830 roku dodano mu złocony dach, a ostatnio, w 1968 roku matka panującego króla obok istniejącej świątyni ufundowała drugą - w tym samym stylu. |
|
Świątynie zawierają wyobrażenia wielu bóstw, ale to dla europejskiego podróżnika nie jest akurat najważniejsze, bo wnętrza budowli i tak nie są dla niego dostępne. może on za to podziwiać barwne młynki modlitewne wbudowane w ściany na całym obwodzie głównej świątyni. Taki pielgrzym idzie sobie i po kolei wprawia w ruch kolejne walce młynków. To bardzo praktyczny sposób odmawiania modlitwy - im większa krzepa zakręcającego młynek tym dłużej urządzenie się kręci zatem zasługa wiernego w obliczu boga - jak mi się wydaje - proporcjonalna jest do jego tężyzny fizycznej... | |
Dzieci na dziedzińcu Kyerchu
Lhakhang. Pielgrzymi przybywają tu całymi rodzinami. Siedzą na dziedzińcu,
modlą się,
posilają się i rozmawiają... Więcej zdjęć pokazujących mieszkańców himalajskiego królestwa możecie obejrzeć na osobnych stronach: LUDZIE BHUTANU
Przy okazji chciałem zwrócić Waszą uwagę na możliwe nieścisłości w transkrypcji bhutańskich nazw miejscowości, klasztorów i innych miejsc. Jak zwykle przy tłumaczeniu ze wschodnich języków nie używających naszego alfabetu nie ma tu absolutnej jednoznaczności i ja sam w różnych wydawnictwach spotykałem różne pisownie tej samej nazwy. |
|
Po powrocie do Paro poprosiłem abyśmy niezwłocznie wyruszyli w dalszą drogę - do stolicy kraju Thimphu. Odległość między miastami to tylko 65 kilometrów, ale trasa prowadzi przez góry i normalnie potrzeba na jej pokonanie samochodem około dwóch godzin. Po drodze, jeszcze przed dotarciem do posterunku kontrolnego przy wjeździe na główną szosę wiodącą z Indii do stolicy sfotografowałem zbudowaną po przeciwnej stronie rzeki i niedostępną świątynię Thangtong Gaylpo (na zdjęciu obok). | |
Przy połączeniu wód dwóch rzek stoją trzy stupy. Każda w innym stylu: bhutańskim, tybetańskim, nepalskim. Wkrótce po zrobieniu tego zdjęcia stanęliśmy przy rogatce posterunku kontrolnego. Okazało się, że bhutański król bardzo krótko trzyma swoich poddanych i poruszanie się po małym przecież kraju jest dokładnie kontrolowane. Dotyczy to również cudzoziemców - mój przewodnik nocą jeździł z moim paszportem do stolicy, aby uzyskać oficjalną zgodę na moje poruszanie się po Bhutanie. A nie wybierałem się przecież do żadnych peryferyjnych rejonów królestwa! Wartownicy jednak nie robili żadnych trudności i wkrótce mogliśmy ruszyć dalej - do Thimphu, gdzie miałem zobaczyć kolejne dzongi i świątynie himalajskiego państewka. |
|
Przejście do dalszego ciągu opowieści - do stolicy Bhutanu - Thimpu
|
Przejście na początek relacji z piątej podróży dookoła świata
Powrót do głównego katalogu Przejście do strony "Moje podróże"