Część 5 - Part five - Northeast India
tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos
At the beginning of the year 2009 I departed for my eight round-the-world voyage. After a month spent in equatorial Africa I flew to South America for few weeks. Then I turned north to Alaska and crossed the Pacific with stopovers on the couple of tropical islands. On the other side of he ocean I landed in Australia. After visit on Lord Howe Island and Tasmania I flew onward - to the bottom of Himalaya Mountains. Just look at the map below: | Na początku 2009 roku wyruszyłem w ósmą podróż dookoła świata. Po prawie miesiącu wędrowania w równikowej Afryce poleciałem ponad południowym Atlantykiem na kilka tygodni do Ameryki Południowej. Potem zawróciłem na północ - aż na Alaskę i przeciąłem Pacyfik zatrzymując się na kilku tropikalnych wyspach. Po drugiej stronie Oceanu Spokojnego wylądowałem w Australii. Po odwiedzeniu wyspy Lord Howe i Tasmanii poleciałem dalej - do stóp Himalajów. Popatrzcie na mapkę poniżej: | |
|
||
I was always announcing that Malaysian Airlines are one of the best carriers
in the world. But during this trip they disappointed me. I had already
ticket in my pocket when they fundamentally changed their schedule: instead
of cancelled morning flight Kuala Lumpur to Delhi they put me on the
evening' one. I spent a whole day in the hotel in Kuala before flying onward
via Delhi to Guwahati - the capital of Assam. Assam is famous for teas - I
saw there many tea plantations:
Guwahati lies on the bank of Brahmaputra River - one of the biggest rivers in Asia (see the picture on the right column). In Guwahati there are at least two places worth to see. The first one is National Museum. The second - Kamakhya temple on the hill - it is dedicated to Sati - the first wife of Lord Siwa. Narrow street goes to the gate of the temple. You have to leave your shoes outside:
Around the main building (right) there are many altars where people pray and leave offerings:
Main sanctuary is very cramp. To get in people stay in the long lines waiting to be allowed to go in and pray. The shorter line is for those who bought special tickets.
Those who do not want to wait in the line pray at the closed side door of the sanctuary (above) - like Moslems.
In the courtyard I saw the people reading holy books... And in the separated pavilion - beheaded cow (on the right column)
****************************** My visit to Assam was only the introduction to the fascinating excursion to the another state of India: Arunachal Pradesh. Mountainous Arunachal lies close to the fragile border with China and Indian authorities require special permit to get in. There is enormous bureaucracy in India so the issue of the permit may take even a month. My permit was arranged in advance by the Jungle Travels agency from Guwahati. They charge 100 USD for that service. I sent them forms and pictures by mail. They also supplied 4WD car with a driver and the guide to take me allover the way to the distant Tawang Monastery in the Himalaya. Permit was waiting for me. It took us less then 2 hours to get to the border village of Bhalukpong. Permit and passport was checked there. It was "only" 204 kms to Tawang:
To drive 204 kms in the flat terrain is nothing. But we were approaching the highest mountains - the Himalaya... |
Zawsze powtarzałem, że Malaysian Airlines to jedne z najlepszych linii lotniczych świata. Ale tym razem zawiedli. Gdy miałem już wykupiony bilet oni swój poranny dotąd lot z Kuala Lumpur do Delhi przesunęli na wieczór i mimo moich kilku interwencji ani myśleli o posłaniu mnie na swój koszt inną trasą. W rezultacie przesiedziałem cały dzień w hotelu w Kuala (tyle udało się wyegzekwować) i dopiero wieczorem poleciałem dalej - przez Delhi do Guwahati - stolicy Assamu. Assam słusznie kojarzy się nam z herbatą (widziałem tam wiele takich plantacji, jak na zdjęciu obok). Guwahati leży nad Brahmaputrą - jedną z największych rzek Azji:
W mieście są dwa obiekty warte zobaczenia: pierwszy to muzeum. Drugi - to wzniesiona na wzgórzu hinduistyczna świątynia Kamakhya, poświęcona pierwszej żonie boga Sziwy - Sati. Wąska uliczka pełna sklepików z dewocjonaliami (fot. po lewej) doprowadza do bramy świątyni. Buty trzeba zostawić na zewnątrz... Główna budowla świątyni ma dużą kopułę:
Wokół głównej świątyni są liczne, mniejsze i większe ołtarze, przed którymi wierni modlą się i składają ofiary (zdjęcie na sąsiedniej kolumnie). Główne sanktuarium jest bardzo niewielkim pomieszczeniem i wcale nie jest łatwo się do niego dostać. Wyznawcy hinduizmu najpierw kupują bilety, a potem stoją cierpliwie w długiej i ciasnej kolejce czekając na wejście - jak na zdjęciu poniżej. Osobna, okratowana i jeszcze dłuższa kolejka jest dla tych, których nie stać na bilet.
Ci, którzy nie maja ochoty czekać godzinami w kolejkach modlą się przed okratowanym bocznym wejściem do sanktuarium (zdjęcie obok). Sposób modlitwy kojarzy mi się z modłami muzułmanów, ale to tylko przypadkowe podobieństwo. W podcieniach podwórca czytali swoje święte księgi... Szokiem dla mnie było pomieszczenie, gdzie składa się ofiary ze zwierząt. Za prymitywną gilotyną leżał tam odwłok krowy pozbawiony głowy. Brrrrrr... Obok płonęło kilka kaganków...
********************
Mój pobyt w Assamie był jedynie etapem wstępnym do fascynującej wycieczki do innego indyjskiego stanu: Arunaczal Pradesh. Górzysty Arunaczal przylega do granicy Chin i na pobyt w tym stanie konieczne jest specjalne zezwolenie. Hinduska biurokracja sprawia, że na decyzję w sprawie tego zezwolenia trzeba czekać nawet i miesiąc. Zezwolenie dla mnie zobowiązała się załatwić agencja Jungle Travels z Guwahati (opłata 100 USD). Wysłałem im z wyprzedzeniem zdjęcia i potrzebne formularze. Oni też mieli podstawić terenowy samochód z przewodnikiem i kierowcą, którym miałem dotrzeć do odległego klasztoru Tawang. Zezwolenie czekało, do granicznej wioski Bhalukpong jechaliśmy z Guwahati niecałe 2 godziny. Za tą bramą z bawolimi rogami został Assam. Po tej stronie szlabanu jest już Arunaczal Pradesz. Do Tawangu tylko 204 kilometry. Gdy na posterunku kontrolnym spisywali moje dane i sprawdzali permit nie wiedziałem jeszcze, co mnie czeka...
Przejechać 204 kilometry w płaskim terenie to żaden problem. rzecz w tym, że my kierowaliśmy się ku najwyższym górom świata... |
|
|
||
Just after passing through the border village we started to climb the hills. Tiny road was traversing the green slopes along the mountainous river. In many places the road was destroyed by the rock- and landslides:
There are built suspended bridges for people and animals over the river. |
Zaraz za graniczną wioską wjechaliśmy w góry. Wąska nitka szosy (zdjęcie powyżej) uczepiona zbocza pięła się w górę górskiej rzeki. W wielu miejscach szosa była zniszczona przez osypiska ziemi i skał. Prymitywne ekipy remontowe pracowały przy usuwaniu zniszczeń używając gołych rąk, młota i łopaty.
Mosty przerzucone nad rzeką zdarzały się rzadko, najczęściej były to mosty wiszące - dla ludzi i zwierząt, jak na zdjęciu powyżej. |
|
More and more people on our way had mongoloid facial features and it was harder to communicate with them in English. The man on a picture below is weaving the mat from bamboo strips. His fur hat says something - we started from the tropics, but it was getting cooler and cooler.
After few hours on a bumpy road we reached Dirang - settlement in the valley, where we spent a cold night. There are few shops in the quarter called Bazaar:
Southern part of Dirang is much older and much more picturesque. You will see there houses made of stone and the "palace" of the local ruler.
People who live here belong to the Monpa Tribe. If you will cross the little bridge on the stream you will find their little temple. I found there few old ladies praying with prayer wheels (picture on the right column)
On the hill overlooking the old part of Dirang they built in the past Tibetan gompa (monastery/temple). Unfortunately it was closed when I get there. In the same area you will see also nice mani wall - the stone wall with prays engraved in the stone tablets. I saw many such a mani walls years ago in Nepal - on the famous Everest trek: |
Coraz więcej ludzi spotykanych po drodze miało nie hinduskie, ale mongoloidalne rysy twarzy. Coraz trudniej było mi porozumieć się z nimi po angielsku. Mężczyzna na zdjęciu obok wyplata matę z pasków bambusa. Futrzana czapka mówi sama za siebie - wyruszyliśmy z tropiku, ale teraz było coraz chłodniej...
Samochód telepał się na wybojach, pokonywał brody na bocznych strumieniach, wspinał się serpentynami w górę. Pod wieczór dotarliśmy do położonej w dolinie osady Dirang. Tu zazwyczaj nocują zmęczeni turyści zmierzający do Tawangu. Na zboczu za miastem jest przyzwoity hotelik z pięknym widokiem na dolinę i ośnieżone szczyty. Zazwyczaj mają światło, a kiedy jest światło, to jest także letnia woda w łazienkach. Nocą robi się bardzo zimno. Czuje się wysokość - to 1700 m npm... Osada jest rozciągnięta wzdłuż drogi. Najbardziej na północ leży jej część nazywana Bazaar (zdjęcie na lewej kolumnie) ze sklepikami i jadłodajnią. U wjazdu do osady od południa leży jej najstarsza i najbardziej malownicza "tybetańska" część:
Tu domy wzniesione są starą techniką - z kamienia, podobnie jak dawny "pałac" władcy. Ludzie, którzy od kilku wieków tu zamieszkują należą do plemienia Monpa.
Gdzieś wśród tych kamiennych domów za mostkiem na potoku znalazłem mała buddyjską świątynię, w której przedsionku siedziało kilka starych kobiet, kręcąc modlitewne młynki. Nie protestowały, gdy robiłem im zdjęcia - widać turyści trafiają tu bardzo rzadko.
Na wzgórzu ponad starą częścią osady wznosi się stara tybetańska gompa (zdjęcie na lewej kolumnie). Niestety była zamknięta. W pobliżu fotografowałem także mani wall - ścianę, w którą wmurowane są kamienne tabliczki z modlitewnymi inskrypcjami. Wiele takich mani walls mijałem kiedyś na moim pieszym szlaku pod Everest: |
|
|
||
When we finally started by car from Dirang to Tawang I was very optimistic and happy that soon I will see one more interesting and hard-accessible place on the earth. Continuing our driving over the precipices we intended to reach Sela Pass on the level of 4176 m, and then went down to the valley where monastery is located. As you can see below - the road is hard, with many landslides and there are many military camps along. Soon I saw first yaks - great animals living in Himalaya.
The road is climbing from 1700 m in Dirang to 4200 m on Se La Pass through many zigzags. We had a problem with our car - fortunately there was military service station - they took a car to the workshop and after an hour we started to drive up again. The snows of Sa La Pass were closer and coser.
The motor of the car broke 10 kms before Se La Pass, on the level 3600 m. My guide Bijoy Baruah decided that we should go back to Dirang. It was possible to go down. I was desperate, I wanted to to stop any car on the road and go to Dirang on my own. But the traffic was almost zero and two jeeps I finally stopped were packed up to the roof. We spent the night in Dirang.
Next morning I demanded a new car in working order, but is was unfeasible for Jungle Travels. In addition the hotel got the message that Se La Pass is blocked by snow. I saw the snowy peaks around the pas only from the distance (picture on the right column). I did not have a time to wait... May be next time... But never more with Jungle Travels! The fiasco of the main goal of my Arunachal expedition (Tawang was the reason to came there) happened because Jungle travels Guwahati provided junk car with more then 215000 on the counter - probably to minimize the cost and to increase their profit. I recognized later that it was rented car (they do not have own fleet). They are not reliable, they did not offer any compensation. So better stay away from Jungle Travels.
On the next day we went down to the flats using cramp maruti car. On the way we made a stop in Bomdila gompa (above) on the level of 2440 m. It was foggy and rainy there. |
Kiedy wyruszaliśmy naszym wozem z
Dirangu do Tawangu byłem optymistą i cieszyłem się, że wkrótce zobaczę
jeszcze jedno ciekawe i trudno dostępne miejsce na globie.
Tego dnia kontynuując karkołomną jazdę nad przepaściami mieliśmy przekroczyć Przełęcz Se La znajdującą się na wysokości 4176 metrów, by następnie zjechać do doliny, w której zbudowano klasztor. Jak widać na zdjęciu po lewej ta "strategiczna" droga jest bardzo trudna - z wieloma osypiskami. Po drodze mija się wiele obozów wojskowych. W niektórych żołnierze z nizin aklimatyzują się do wysokości, zanim wyrusza wyżej - w góry pogranicza. Tu widziałem pierwsze jaki, majestatyczne zwierzęta Himalajów:
To cały czas ta sama droga, wspinająca się "agrafkami" wyżej i wyżej: z poziomu 1700 m w Dirangu na poziom 4200 m na przełęczy. Po drodze mieliśmy kłopoty z samochodem. Na szczęście mechanicy z wojskowego warsztatu, który był przy drodze w ciągu godziny usunęli usterkę i popełznęliśmy dalej. Śniegi przełęczy Se La były coraz bliżej:
Samochód odmówił posłuszeństwa dziesięć kilometrów przed przełęczą, na wysokości 3600 metrów. Nasz przewodnik: Bijoy Baruah zdecydował, że musimy wracać. W dół dało się jechać... Zdesperowany chciałem zatrzymać jakiś przejeżdżający samochód i jechać dalej do Tawangu na własną rękę. Ale ruch na szosie był prawie żaden, a dwa jeepy, które się w końcu zatrzymały były załadowane po sufit. Noc spędziliśmy w Dirangu.
Następnego ranka zażądałem podstawienia nowego, sprawnego wozu, którym mógłbym ponownie wyruszyć w kierunku Tawangu. To jednak dla agencji Jungle Travels okazało się niewykonalne. W dodatku przełęcz Se La zablokowały obfite opady śniegu. Na ośnieżone szczyty wokół niej mogłem popatrzeć tylko z daleka (zdjęcie powyżej). Nie mogłem czekać... Może jeszcze kiedyś tu wrócę. Fiasko głównego celu wyprawy do Arunaczalu (przyjechałem tam właśnie dla Tawangu) nastąpiło z winy nieodpowiedzialnej agencji Jungle Travels Guwahati. Na trudną górską trasę podstawili mi samochód - rupieć o łysych oponach i przebiegu ponad 215000 km. Prawdopodobnie po to, by zminimalizować swoje koszty i powiększyć zysk. Jak się potem okazało nie był to ich własny samochód (nie mają takich), ale wynajęty. Agencja odmówiła jakiejkolwiek rekompensaty (według nich był to przypadek losowy) i moim zdaniem zasługuje na bardzo negatywną opinię. Odradzam współprace z nimi - nie są odpowiedzialni. Kolejnego dnia zastępczym, małym i ciasnym samochodem maruti zaczęliśmy zjeżdżać ku nizinom. W drodze powrotnej padało. Zatrzymaliśmy się po drodze przy nowej gompie w Bomdila - sporym miasteczku leżącym na wysokości 2440 m npm. Okazało się, że jest to cały kompleks budynków w tybetańskim stylu mieszczący poza świątynią także klasztor i szkołę dla mnichów. |
|
We reached the state border in the late afternoon. Instead of the hotel in Tawang agency provided accommodation in the border village of Bhalukpong. There is a lodge ("tourist complex") with a nice view of the river and plenty of mosquitoes in the night. Before sunset I had enough time to take a walk around the village and to take a pictures of the friendly local people:
|
Granicę stanu osiągnęliśmy późnym popołudniem. I tak znalazłem się na powrót w Assamie. Zamiast noclegu w Tawangu agencja załatwiła zakwaterowanie w granicznej wiosce Bhalukpong. Jest tam rodzaj lodge nazywane "tourist complex" z ładnym widokiem na graniczną rzekę i komarami w nocy. Miałem czas, aby przed zachodem słońca przejść się po wiosce i fotografować sympatycznych ludzi:
|
|
|
||
It was again well known, typical India: country dominated by Hinduism, hot, littered, dusty and crowded - with hundreds if poor little shops and stalls...
It is hard to imagine in Europe that the big calf stay in the entrance to the shop and nobody cares of it... (picture on the right column)
On the roadside local lady rive sifts the rice for the meal. But it does not mean that only the ladies work in the kitchen. Look at the right column: there is a man working frying little dumplings in the oil.
Shopkeeper from Bhalukpong |
To były na powrót te powszechnie znane, typowe Indie: kraj w którym nikomu się nie spieszy, zdominowany przez wyznawców hinduizmu, gorący, zaśmiecony i zatłoczony - z setkami ubogich sklepików i kramów ponad którymi unosi się uliczny kurz...
To nie jest turystyczne miejsce... W Bhalukpong leniwie toczy się normalne życie. U nas trudno sobie wyobrazić, aby spore cielę stało sobie w wejściu do sklepu, ale tutaj, w prowincjonalnym indyjskim miasteczku nikogo to nie razi... Nikt nie pomyśli o tym, by zwierzę przepędzić, bo w pewnym momencie może narobić na progu....
Na skraju drogi kobieta przebiera ryż przed przygotowaniem posiłku (zdjęcie na lewej kolumnie). Ale to nie znaczy wcale, że tylko kobiety zajmują się tu kucharzeniem. Oto stoisko "małej gastronomii" w którym smażą w oleju rodzaj pierożków nadziewanych ostrymi warzywami.
|
|
It is not far from Bhalukpong to Nameri National Park - it is only half an hour drive. You will find there Eco-camp, which works like a base for he people ho want to explore he park. Under the tall trees and thatched roofs there are comfortable tents with baths, for 2-3 people each. They charge 1300 rupees per tent. In the park headquarter you have to pay in advance entry fee (250 rs, hefty camera fee (500rs) and video fee (1000 rs). In the park headquarter I met elephants on duty. They work in the park (see picture on the right column). To get to the park you have to cross the river in a boat (fee included in the ticket, but tips are expected)
Armed ranger and a guide will accompany you during your walk through the park. I took 2-hours walk. I saw only 2 elephants and few birds. Was it worth the effort? The only interesting thing for me in the park were the elephant apples (on the picture below). They say that elephants like these big fruits very much. I did not see them before...
|
Z Bhalukpong blisko jest do Nameri National Park, to tylko pół godziny jazdy. Bazą dla zwiedzania tego parku jest tzw. Eco-camp. Pod wysokimi drzewami, po których hasają małpy zbudowano w nim kilkanaście krytych strzechą wiat. Pod wiatami rozbite są obszerne namioty mieszczące 2-3 łóżka. Do każdego namiotu z tyłu przylega węzeł sanitarny. Uzupełnieniem całości jest restauracja. Jak na Indie jest to zupełnie niezły standard. Wynajęcie całego namiotu kosztuje 1300 rupii.
W kwaterze parku opłacić trzeba wstęp (250 rupii) co jest zrozumiałe, ale trzeba także zapłacić za robienie zdjęć (500 rupii) i filmowanie kamerą video (1000 rupii) co jest moim zdaniem absurdem biorąc pod uwagę, że podczas krótkiej wycieczki do parku trudno zobaczyć jakiekolwiek zwierzęta. W kwaterze parku spotkałem słonie, które przez służbę leśną używane są do patrolowania parku i prac przy jego utrzymaniu. Zatrudniają tam cały pluton tych silnych i inteligentnych zwierząt.
Aby dostać się do Nameri National Park trzeba przepłynąć łodzią przez rzekę. Przeprawa jest wliczona w cenę biletu, ale przewoźnik oczekuje na napiwek, podobnie jak przewodnik i uzbrojony ranger (na zdjęciu na lewej kolumnie) którzy towarzyszą turystom podczas spaceru po parku. Bo podobno w parku sa tygrysy i niedźwiedzie. Popłynąłem, spacer ścieżkami parku trwał 2 godziny. Widziałem 2 słonie i kilka ptaków. Przy wodopoju było pusto. Najciekawsze dla mnie okazało się drzewo rodzące duże słoniowe jabłka (elephant apples - na zdjęciu obok ). Są podobno przysmakiem słoni. Widziałem je po raz pierwszy... |
|
Another few kilometers from the eco-camp Naumeri you will find the village of Mishing tribe. On the sandy road to the village I met the group of youth doing to the secondary school. I liked their clean uniforms...
Mishing people built their houses on the stilts. Around the houses in their village I saw a lot of areca nut palms (photo below) This palm is often erroneously called the betel tree because its fruit is always chewed along with the betel leaf. You can see areca nuts on the right column.
In the Mishing village I had a chance to spy on he everyday life of the local people: on he picture below you can see the weaving on the traditional way ( I saw many such a primitive workshops in the village) and on the right column you can see how they dray the rice on the cloth in front of their houses.
People here are friendly but a bit shy, so to take a good picture you have to be patient: first start the talk (if they understand your English, if they do not - try to smile and use your hands to send them a message of friendship). Then try to use the camera... It works!...
Mishing (or Mising) people belong to the Tibeto-Burman clan of the Mongoloid race. It's not known exactly where they migrated from.
They use special conical baskets to carry different goods. I decided to try how it is. Not easy, if you did not practice it before! You have to have a strong muscles of the neck...
Before leaving Mishing village I had a look into the local primary school. It is hard to recognize the building because the plaque is in Hindi only. Kids were very nice - grade one sit on the floor and use little black tablets to write:
From Mishing village I returned to Guwahati and departed soon by train to the bottom of Himalaya Mts to enjoy snowy peaks and old monasteries... (See the next page) You can read hot news as usual in my travel log - here.
|
Kilka kilometrów od eco-campu znajduje się ciekawa wioska plemienia Mishing. Ale jeszcze zanim tam dotarłem na piaszczystej drodze prowadzącej do wioski spotkałem grupkę dzieci maszerujących z wioski do średniej szkoły. Jak wszędzie w Indiach noszą mundurki. Nie mieliśmy kłopotów z porozumiewaniem się, bo w szkole uczą ich angielskiego. Jak uczą - to już inna sprawa...
Tak naprawdę, to dziś w tej wiosce tradycyjne domostwa Mishingów budowane na palach (u góry po lewej) przemieszane są z domami rodowitych Assamczyków. Nad dachami chat obu nacji kołyszą się palmy areka (często nazywane palmami betelowymi). W ich małych koronach wiszą kiście zielonych orzechów - takich jak na zdjęciu poniżej. To właśnie te orzechy (po obraniu i z różnymi dodatkami) żują ludzie w całych Indiach. Mają lekko narkotyzujące działanie. Mishingowie częstowali mnie (nie pierwszy raz) i wypadało spróbować. Po kilku minutach żucia cierpnie język, a ślina wypełniająca usta robi się krwistoczerwona, co wygląda nieco odrażająco. Nie czułem oszołomienia - może trzeba żuć dłużej, a może po prostu nie jestem podatny?
Wizyta w wiosce dała mi możliwość podglądania codziennego życia. Na zdjęciu poniżej widać, jak miejscowi suszą ryż rozsypany na płachtach na podwórku. Na sąsiedniej stronie - warsztat tkacki ustawiony pod palmami - i nie jest to żadna produkcja "pod turystów", aby mogli zobaczyć folklor w skansenie, tylko scena z normalnego, codziennego życia tych ludzi. Takie warsztaty widziałem w wielu zagrodach...
Ludzie są tu sympatyczni i życzliwi, ale trochę płochliwi wiec aby zrobić dobre zdjęcie trzeba wykazać trochę cierpliwości: najpierw nawiązać rozmowę (jeśli znają angielski, a jeśli nie znają to trzeba się uśmiechać i użyć gestykulacji, aby zrozumieli przyjazne zamiary). Dopiero potem wyciągać aparat. To się sprawdza!
Mishingowie etnicznie należą do grupy ludów tybetańsko-burmańskiej. Nikt nie wie dokładnie skąd przybyli do Assamu. A ta czerwona kropka miedzy oczami zastępuje tu obrączkę - oznacza, że kobieta jest zamężna.
Na zakończenie pobytu w wiosce zajrzałem jeszcze do tamtejszej szkoły. Gdyby nie gromada wesołych dzieci pewnie nie wiedziałbym wcale, że to szkoła bo napis na baraku (popatrzcie na zdjęcie poniżej) Europejczykowi nic nie mówi.
Trzy oddziały uczą się w jednej wielkiej izbie. Te najmłodsze dzieci nie mają nawet ławek - siedzą wprost na podłodze, a zamiast w zeszytach piszą na małych, czarnych tabliczkach - popatrzcie za zdjęcie obok...
Po wizycie w wiosce Mishingów wróciłem do Guwahati - aby kolejnego poranka odjechać pociągiem na zachód - do stóp Himalajów. Miałem nadzieję spojrzeć na ich ośnieżone szczyty i odwiedzić stare klasztory... O tym jednak już na kolejnej stronie. Krótkie zapiski z trasy znajdziecie także w dzienniku podróży.
|
|
To the next part of my 8RTW report
|
Przejście do kolejnej części relacji z 8RTW
|
Przejście do strony "Moje podróże" Back to main travel page