Domintyt.gif (19262 bytes)

tekst i zdjęcia: Wojciech Dąbrowski © - text & photos


Leżąca w łańcuchu Małych Antyli Dominika bywa często mylona z Dominikaną - państwem leżącym na Hispanioli  zaliczanej do Wielkich Antyli.  Swoją nazwę Dominika zawdzięcza kalendarzowi - została odkryta przez Kolumba w niedzielę, 3 listopada 1493...                 

"Zielona Wyspa Karaibów" - jak często ją nazywają w turystycznej literaturze ma 46 kilometrów długości i około 25 szerokości. Daje to obszar 790 kilometrów kwadratowych. Spośród 74 tysięcy obywateli około 3000 to Karaibowie - Indianie którzy stanowią rdzenną ludność tych wysp. Tu,  na Dominice żyją w najliczniejszym skupisku.  Jak nigdzie indziej przez długie lata opierali się niewolnictwu i kolonizacji.  Toczyli zbrojne walki z białymi osadnikami. Masowo ginęli w walkach. Nazwa jednej z miejscowości na zachodnim wybrzeżu (Massacre) upamiętnia rzeź, która miała tam miejsce w 1674 roku. Od 1948 roku Dominika jest niepodległym krajem - republiką zrzeszoną w Brytyjskiej Wspólnocie Narodów. Dominika odbiega od karaibskiego stereotypu. Nielicznym wciąż turystom którzy ją odwiedzają oferuje raczej nie plaże ile zielony, górzysty interior...

Domi908.JPG (7491 bytes)

    To północny kraniec wyspy. Tak wyglądała   Dominika gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Pasmo zielonych gór wyrasta tu niemal bezpośrednio z morza, nazywa się Morne aux Diables. Oficjalnym językiem tego państewka jest angielski. Trzeba się jednak przyzwyczaić do tego, że w nazewnictwie geograficznym Dominiki nazwy angielskie przeplatają się z francuskimi. Bo wyspę kolonizowali Francuzi. Anglicy przejęli ją dopiero pod koniec XVIII wieku.  Najwyższa góra na wyspie, mająca 1447 metrów nazywa się po francusku: Morne Diablotin.  I jest wyższa od jakiegokolwiek wzniesienia na "macierzystych" Wyspach Brytyjskich. 

Domi911.JPG (16311 bytes)

Żywa zieleń Dominiki robi wrażenie szczególnie gdy przylatuje się tu z innej, suchej i płowej w kolorze wyspy jak Antigua.   

Mała Dominika ma aż dwa porty lotnicze położone po przeciwnych stronach wyspy. Ten, który widać na zdjęciu obok to Canefield Airport  (symbol DCF)  przyjmujący wprawdzie tylko małe, śmigłowe samoloty, ale za to położony bardzo blisko stolicy wyspy Roseau - to zaledwie 10 minut jazdy często kursującym publicznym minibusem.   Większe lotnisko Melville Hall (symbol DOM) może wprawdzie przyjmować małe odrzutowce ale leży po przeciwnej stronie wyspy w odległości pięciu kwadransów jazdy samochodem. To lotnisko jest natomiast dogodne dla tych, którzy na Dominice szukają plaż - nieliczne i raczej słabo zagospodarowane są one skupione właśnie w tej części wyspy.

Domi912.JPG (19660 bytes)

Na maleńkim lotnisku Canefield znalazłem o dziwo biuro informacji turystycznej. Obdarowywują mnie prospektami i wyczerpującą informacją:  taksówka do stolicy (wymawiają: [ruso]) kosztuje 20 "karaibów". Ale wystarczy przejść na drugą stronę ulicy (-Bo u nas jeździ się lewą stroną!)  i machnąć ręką na przejeżdżający mikrobus aby za tą samą trasę zapłacić tylko 1,50...  Po kwadransie człapię już z plecakiem wąskimi uliczkami z niską, zazwyczaj jednopiętrową zabudową. Bez trudu znajduję sędziwy, kolonialny  guesthouse "Cherry Lodge".  Ma swój nastrój: skrzypiące podłogi, wypaczone drzwi z drewnianymi żaluzjami i równie sędziwą właścicielkę... Mój ciasny, pojedynczy pokój nie ma wiatraka, ma za to małą umywalkę bez wody i mały, elektryczny "burner" do wytwarzania dymu odstraszającego moskity. Kosztuje 13 USD za noc.   Jak na Karaiby to bardzo tanio... 

Domi988.JPG (23376 bytes)

Wychodzę na miasto by kupić coś do jedzenia. Zawartość sklepików jest bardzo skromna. Niektóre mają szyldy "coca-coli" ale koki w nich nie uświadczysz, bo dla miejscowych jest zbyt droga... 

Najbardziej reprezentacyjny, historyczny budynek przy nadbrzeżnym bulwarze - dokładnie naprzeciw pasażerskiego molo mieści muzeum. (Wielki portret królowej Wiktorii, trochę bibelotów, historycznych dokumentów i starych fotografii). Na parterze jest biuro informacji turystycznej. Tu można dowiedzieć się między innymi o katamaran kursujący z Dominiki do Gwadelupy i na Martynikę (pięć razy w tygodniu - dwie godziny rejsu) i przez Martynike na St. Lucię (dwa razy w tygodniu). Koszt takiego rejsu to 50-60 USD.     

Domi913.JPG (15171 bytes)

Inne turystyczne ciekawostki stolicy to skromny ogród botaniczny, katolicka katedra wzniesiona z kamienia, obok niej kościół metodystów, kościół anglikański i resztki fortu w których mieści się obecnie najlepszy miejscowy hotel "Fort Young". Wszystko to położone blisko siebie - w zasięgu spaceru, który może potrwać jakieś 2 godziny.

Warto także zajrzeć na bazar, gdzie handluje się głównie warzywami i artykułami spożywczymi. Przykładowe ceny w dolarach wschodniokaraibskich (EC$, 1 USD=2,70 EC$): chleb 0,5 kg - 2,80, bułka - 0,50, banan - 0,20,  konserwa mięsna mała - 4, duża - 6, krążek serków topionych - 3, puszka rybek - 2, puszka coli - 2.50, karton soku - 7, małe piwo - 3,50, butelka rumu 0,75 - 16, duża pocztówka - 2.

Gdy w porcie pojawia się wycieczkowy statek (kilka razu w tygodniu) na nadbrzeżnej ulicy pojawiają się kramy z pamiątkami wśród których królują plecionki Karaibów, T-shirty po 6 USD i woreczki z przyprawami.

Domi914.JPG (21719 bytes)

Na nadbrzeżnym bulwarze znaleźć tu można dwie konkurujące ze sobą "internet cafe" (2,50 za pół godziny surfowania w necie). A o dwie przecznice dalej - takie biedne domki.   Z czego żyje 80 tysięcy mieszkańców tego kraju?  Z rolnictwa, rybołówstwa i obsługi wciąż raczkującej turystyki... Zbierają banany i orzechy kokosowe. Trzcina cukrowa daje rum i cukier. Jedynym eksportowanym bogactwem naturalnym jest pumeks.

Domi917.JPG (25862 bytes)

Architektoniczne zabytki Dominiki rozłożyły się wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża. Wsiadam w publiczny mikrobus jadący w kierunku Portsmouth.  Zaraz za Roseau - w odległości kilku kilometrów stoi przy szosie Old Mill Cultural Centre. To młyn, ale cukrowy - tu trzcinę cukrową przerabiano niegdyś na rum i cukier. Akwedukt i część maszynerii która służyła do tego celu oraz ciekawe tablice poglądowe można oglądać na dziedzińcu. W kamiennym budynku faktorii urządzają dziś wystawy i występy artystyczne (m.in. zobaczyć tu można galerię współczesnego malarstwa Dominiki). Wstęp do obiektu jest bezpłatny. Warto może wiedzieć że w czasach kolonialnych poza rumem Brytyjczycy wywozili z Dominiki w dużych ilościach sok wyciskany z limonek - ten specjał serwowany był marynarzom Royal Navy jako środek  zapobiegawczy  przeciw  szkorbutowi.

Domi921.JPG (17780 bytes)

Wychodzę na szosę, macham ręką na przejeżdżający mikrobus - jedziemy dalej... Mijamy zbiorniki fabryczki Colgate w której przetwarzają koprę na olej kokosowy i inne produkty.  Dalej czarny kierowca daje popis jazdy: pędzi jak szalony wąską szosą która to zbiega na sam brzeg morza to wspina się na skalne półki.  W mijanych małych miejscowościach migają ukwiecone krzewy, palmy i ...stosy śmieci.   W końcu docieramy do Portsmouth - bodaj drugiego co do wielkości miasta republiki (około 3000 mieszkańców).  Płacę za przejazd umówione 6 "karaibów" i maszeruję dalej pieszo , równoległą do wybrzeża główną ulicą. Cicho tu i sennie...    

Domi922.JPG (18117 bytes)

Miasto leży w głębi zatoki Prince Rupert Bay malowniczo zamkniętej z dwóch stron górzystymi półwyspami.   Jest tu plaża o ciemnym, wulkanicznym piasku, ale krajobraz wybrzeża  szpecą wraki wyrzuconych na brzeg statków.   W granicach miasteczka do zatoki uchodzi Indian River, miejscowi oferują przejażdżki łodziami wśród zielonego gąszczu - około 2 kilometrów w górę rzeki za 10 USD od osoby.   

Portsmouth ze swoją zatoką dająca naturalne schronienie okrętom było pierwszym większym osiedlem na wyspie. Pamięta wizyty słynnych piratów: Francisa Drake'a i Johna Hawkinsa

Domi928.JPG (26813 bytes)

Na półwyspie za miastem Brytyjczycy wybudowali w XVIII wieku Fort Shirley. Pozostały po nim zaczynające się jakieś 2 kilometry za miastem malownicze ruiny. Na teren dawnych umocnień wprowadza kamienna brama. Obok niej w dawnym budynku prochowni jest skromne muzeum. Dalej porośnięte roślinnością dawne kwatery oficerów (na zdjęciu) i armaty wycelowane w wejście do zatoki. Poza mną wśród ruin snuła się tylko dwójka zwiedzających. 

Cały półwysep na którym rozrzucone sa fortyfikacje uznany jest za część Parku Narodowego Cabrits.   Za wstęp pobierają opłatę: 2 USD lub 5,30 "karaibów". W pawilonie obok kasy jest ciekawa diorama pokazująca usytuowanie budowli fortu i codzienne życie w okresie jego rozkwitu.     

Domi929.JPG (27932 bytes)

Domi930.JPG (27469 bytes)
Oznakowane ścieżki prowadzą przez las do rozrzuconych na zboczach baterii i rezydencji komendanta. Półwysep Cabrits porasta tropikalna dżungla w której można znaleźć okazy potężnych drzew.  Wdarła się ona do ruin brytyjskich fortów porastając je i rozsadzając mury korzeniami jak w kambodżańskim Angkor.      

Domi938.JPG (16273 bytes)

Popatrzcie jeszcze raz na mapkę. Wąska, ale asfaltowana szosa (te drogi to prezent od USA) wiedzie z Portsmouth na drugą stronę wyspy. W tym właśnie kierunku podążałem. Autostopem. Można było oczywiście wynająć samochód (najmniejszy za 40 USD/dobę, jeep za 44 USD + ubezpieczenie + wydawane na poczekaniu lokalne prawo jazdy za 10 dolarów) ale dla samotnego trampa takie wydatki to ostateczność.  Okazało się jednak ze ruch na szosie jest niewielki, a pojęcie darmowego autostopu miejscowym jest raczej obce.  Przed zajęciem miejsca w wozie lepiej upewnić się, jakie są oczekiwania finansowe kierowcy... Czasem trafią się turyści jadący wynajętym wozem - wtedy sytuacja jest od początku jasna.  Podwieźli mnie kawałek. Potem znów maszerowałem dalej pieszo ciesząc oczy widokami wybrzeża...

Domi941.JPG (30302 bytes)

W tej części wyspy zgrupowane są najlepsze plaże Dominiki. Do tych najładniejszych - ukrytych w odosobnionych zatoczkach prowadzą od głównej szosy tylko terenowe drogi. Tak właśnie jest w przypadku Batibou Bay - o której w jednym z przewodników napisano, że to najbardziej malownicza plaża Dominiki. Przy szosie nie ma żadnego znaku. Dopiero jakiś kierowca wskazał mi zjazd na szutrówkę prowadzącą w kierunku morza. Po około kilometrze marszu przez las dotarłem do dziewiczej zatoczki (na zdjęciu obok). Po drodze żadnych domów i żadnych ludzi...  Na plaży też nie było nikogo, a pod palmami leżały dziesiątki kokosów. Batibou to bardzo urokliwy zakątek. Wybierając się tutaj nie zapomnijcie zabrać odpowiedniego zapasu pitnej wody - jest gorąco, a w pobliżu nie ma żadnego źródła...

Domi946.JPG (33667 bytes)

Najpopularniejszym plażowiskiem Dominiki jest osada Calibishie z wąską plażą, kilkoma restauracyjkami i raczej drogimi pokojami do wynajęcia. Mnie jednak wyspa ta kojarzyć się będzie przede wszystkim z dziewiczą, wilgotną dżunglą - taką jak na zdjęciu obok.    

Domi949.JPG (24559 bytes)

Niewielki falochron osłania jedyny po tej stronie wyspy rybacki porcik w Pagua Bay. Gdy pod wieczór łodzie wracają z połowu przychodzi tu sporo ludzi by zaopatrzyć się w świeże ryby.    

Domi951.JPG (18264 bytes)

Szumnie reklamowane w prospektach Terytorium Karaibów (Carib Territory) niestety rozczarowuje. Tubylczy Indianie dawno już się ucywilizowali, a ich chaty niewiele różnią się od spotykanych w innych częściach wyspy. Jedynym ciekawym akcentem architektonicznym którym znalazłem w okolicy był zupełnie współczesny ale ozdobiony ciekawymi malowidłami kościół w miejscowości Salibia. 

Domi986.JPG (26850 bytes)

Jadąc szosą przez Carib Territory w kilku miejscach mijałem kryte strzechą stragany z pamiątkami produkowanymi przez Karaibów.  Były to zazwyczaj plecionki - przyznać należy że bardzo oryginalne - nie widziałem takich na sąsiednich wyspach.   

Domi952.JPG (17711 bytes)

Jako jedną z łatwo dostępnych atrakcji wyspy reklamowany jest Emerald Pool - Szmaragdowe Jeziorko u stóp kilkumetrowej siklawy.  Od leśnego parkingu przy szosie gdzie zostawia się samochód i trzeba zapłacić kolejne 2 USD za wstęp dobrze utrzymana ścieżka prowadzi przez las (około 10 minut marszu). Wiedzie obok punktów widokowych ( m.in. widok na Morne Trois Pitons - park rozciągający się wokół trzech szczytów zaliczony przez ONZ do dziedzictwa kulturowego). Jeziorko - jak na zdjęciu obok-  jest małe i płytkie, ale podobno w ciągu dnia niektórzy turyści szukają w nim ochłody.     
Kolejnego ranka postanowiłem wyruszyć w góry - do  Valley of Desolation - izolowanej od świata dolinki słynnej z występujących tam zjawisk geotermalnych.  Informacje o szlaku były raczej skąpe: że z wioski Laudat do której dojechać można mikrobusem czekają mnie minimum 3 godziny marszu w każdą stronę. Dalsze pytania o szczegóły zbywane były radą, że powinienem wziąć "local guide" czyli miejscowego przewodnika. Za 40 USD dziennie, a to będzie przecież całodzienna wycieczka! Jak na kieszeń trampa to sporo... Zdecydowałem się mimo wszystko iść sam...

Końcowy przystanek mikrobusu w Laudat zlokalizowany jest przy małym barze, gdzie zapłacić trzeba kolejne 2 USD za wstęp do parku. Ruszam stąd drogą w kierunku malej elektrowni, gdzie przekracza się rzekę po wąskim mostku zbudowanym dla pieszych.  Tu kończy się droga, a zaczyna ścieżka z pierwszym podejściem po drobnych kamieniach. Inna ścieżka prowadzi od mostka w dół - do kąpieliska w Titou Gorge.  Wbrew obawom moja ścieżka jest wyraźna, jest tylko jedno mylące rozwidlenie zaznaczone w dodatku kolorową wstążką w złym kierunku - do jakiejś leśnej budowy. Tam trzeba było wybrać lewe odgałęzienie ścieżki... Na szlaku w wielu miejscach mijam  rosnące dziko helikonie...

Domi955.JPG (24245 bytes)

Domi956.JPG (24877 bytes)

Ozdobą szlaku są także drzewiaste paprocie a największym utrapieniem wędrującego turysty - błoto występujące często i zmuszające do przeskakiwania po kępach lub wręcz brodzenia... Na całej długości szlaku nie spotkałem ani jednej strzałki kierunkowej, mapy czy tablicy. Taka polityka ma przypuszczalnie zmusić turystów aby dawali zarabiać miejscowym przewodnikom. 

Gdzieś w połowie trasy jest strome zejście do górskiej rzeczki nazywanej Breakfast River. To dobre miejsce na krótki odpoczynek i skromny posiłek. Podobno wychodzące wcześnie rano zorganizowane grupy zwykle zjadają tu śniadanie. Można umyć spoconą twarz zanim  po kamieniach przejdzie się na drugą stronę i ruszy  ostro w górę ścieżką, która staje się coraz węższa...

Domi959.JPG (17303 bytes)

 Ścieżka wprowadza na górski grzbiet, który prowadzi wędrowca  aż na mały, nagi szczyt z którego otwiera się widok aż do Roseau i błękitnego morza. Pierwszy plan też jest bardzo efektowny: pofałdowane górskie zbocza i ostre grzbiety.  Niestety ponad pokrytymi soczystą zielenią sąsiednimi wierzchołkami bez przerwy przewalają się obłoki ograniczając widoczność. Pejzaż chwilami przypomina mi okolice peruwiańskiego Machu Picchu...   

Na Dominice są jeszcze inne górskie szlaki (np. do Boeri Lake - słynny ze śliskich kamieni po drodze i najtrudniejszy - na Morne Trois Pitons) ale podobno żaden z nich nie oferuje równie efektownych widoków.

Momentami kropi deszcz. To właśnie tym opadom (których kulminacja przypada na lipiec) zawdzięcza Dominika swoją bujną zieleń. I błoto na szlaku w którym tak często tu człapię...

Wreszcie zza któregoś zakrętu szlaku otwiera się widok na małą i pustą dolinkę z dna której unoszą się w kilku miejscach obłoki dymu czy też pary. Ściany i dno doliny są prawie pozbawione tak bujnej tu wszędzie  roślinności. To właśnie Valley of Desolation - Dolina Pustki. Pustka jest rzeczywiście uderzająca: ani śladu człowieka.  Niedostatek roślinności jest prawdopodobnie spowodowany oddziaływaniem siarki zawartej w dymach fumarol.  

Domi965.JPG (17782 bytes)

Domi963.JPG (22722 bytes)

Zejście do dolinki jest strome i wymaga pomagania sobie rękami. Ale ktoś wchodził choćby na naszą Babią Górę nie powinien mieć kłopotów...  Należy tylko uważać bo w dolnej części ścieżka jest bardzo słabo widoczna. Na dnie Valley of Desolation mienią się różnymi kolorami mineralne osady i niespotykane gdzie indziej mchy. Płyną mętne potoczki białej wody...      

Domi971.JPG (23117 bytes)

Na dnie doliny jest wiele gorących źródeł w których bulgocze parująca woda. Nie ma natomiast wyznaczonych żadnych ścieżek dla turystów i barierek. Zachowując odpowiednią dozę ostrożności można zbliżyć się do tych niezwykłych miejsc i z bliska fotografować przyrodnicze dziwy Valley of Desolation .  Dociera tu tak niewielu turystów, ze nie zachodzi obawa dewastacji miejsca.     

Domi974.JPG (28932 bytes)

    W wywierzyskach bulgocze bez przerwy woda, ale jej temperatura nie jest tak wysoka jak w obszarach geotermalnych Islandii, Nowej Zelandii czy Chile, gdzie w podobnych miejscach można gotować jajka. Bulgot w gorących bajorkach Valley of Desolation pochodzi głównie od wydzielających się gazów. 
Z Valley of Desolation słabo przetarta ścieżka prowadzi jeszcze dalej - do słynnego Boiling Lake, drugiego co do wielkości na świecie bulgoczącego jeziorka. Ma podobno 60 metrów średnicy. Niestety, zaczęło padać... Nie wiedząc jak daleko przyjdzie mi jeszcze iść (nie było żadnych drogowskazów) i bez widoku na jakikolwiek schron przed deszczem postanowiłem wracać. Może Wam uda się tam dotrzeć...      

To nie moje zdjęcie, ale postanowiłem je tu umieścić, aby czytelnicy mieli jakieś wyobrażenie jak wygląda Boiling Lake.

W utytranych błotem pionierkach i mokrej koszuli po 2,5 godzinach powrotnego marszu wróciłem do Laudat.   Przygodny samochód zabrał mnie stąd kilka kilometrów w dół - tam gdzie od głównej nitki szosy odgałęzia się 4-kilometrowa droga do wodospadów Trafalgar Falls.  To miał być deser dla moich oczu...   

Boiling Lake -Dimitri Sokolenko.jpg (11704 bytes)

Boiling Lake  -  photo: Dimitri Sokolenko

"Tata" Domi979.JPG (25003 bytes)     "Mama"

Domi978.JPG (20182 bytes)
Tarfalgar Falls to jedna z największych atrakcji krajobrazowych Dominiki.   Tak naprawdę, to są tam dwa wodospady, zlokalizowane na tej samej skalnej ścianie, ale w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie. Na początku ścieżki w pawilonie z napojami i pamiątkami płaci się 2 USD za wstęp. 100 metrów dalej jest widokowy taras z którego widać obie 60-metrowe kaskady.  Skacząc po kamieniach można podejść aż pod tą z prawej strony. Po drodze jest naturalne "jacuzzi" wśród głazów zasilane wodą z ciepłego źródła.  Podobno miejscowi chłopcy popisują się czasem spuszczając się po linie w bryzgach wody z progu tego prawego, większego wodospadu. Do Trafalgar Falls dotarłem późnym popołudniem i wydaje mi się, że właśnie o tej porze dnia wodospady mają najkorzystniejsze oświetlenie...  Zmierzchało się gdy nasyciwszy oczy wracałem do Roseau publicznym mikrobusem za jedne 3 "karaiby".

Domi995.JPG (12887 bytes)

Po trzech dniach przeszło mi pożegnać Zieloną Wyspę Karaibów.  Odlatywałem takim właśnie małym twin-otterem z lotniska Canefield.  Należał do Carib Aviation - spółki-córki LIAT.   I choć podczas lotu w kabinie jest hałas i brak przyzwoitej klimatyzacji (szczególnie odczuwalny przed startem i po lądowaniu) to radzę Wam wybierać z rozkładu właśnie takie loty  - rekompensatą za niewygody jest przelot na niewielkiej wysokości i możliwość zrobienia unikalnych zdjęć wysp z perspektywy lotu ptaka. Warto zapamiętać, że przy odlocie z Dominiki pobierają opłatę lotniskową: 50 miejscowych dolarów.

Po przesiadce na Antigua poleciałem nieco większym samolotem DASH-8 na Saint Vincent. O tym przeczytacie na kolejnej stronie... 

Powrót do głównej strony o Południowych Karaibach:

   Przejście do następnej relacji z tej podróży - do St Vincent

 Przejście do strony "Kraje i krajobrazy świata"

Powrót do głównego katalogu                                                             Przejście do strony "Moje podróże"