|
Tybet - Wojciech Dabrowski Przez całe wieki ta ukryta za wysokimi górami i niedostępnymi stepami kraina pozostawała zagadką dla reszty świata. Chyba właśnie dzięki wieloletniej izolacji jej mieszkańcy zachowali tak wiele ze swojej dawnej kultury. Tak jak innym podróżnikom i mnie wyprawa do Tybetu śniła się przez wiele lat . Przyszedł w końcu dzień, gdy zarzuciłem na grzbiet wyładowany konserwami plecak i samotnie wyruszyłem na szlak. Była jesień 1987. Transsyberyjskim pociągiem przez Mandżurię dotarłem do Pekinu, a stamtąd, zwiedzając po drodze Xian i Xining do miasteczka Golmud, gdzie wówczas kończyły się tory... Gdy za zgodą władz chińskich w 1979 roku zawitał do Lhasy pierwszy turysta skrupulatni dziennikarze oszacowali, że przed nim było w tym mieście zaledwie około 1200 Europejczyków, z czego połowa to członkowie brytyjskiej ekspedycji wojskowej, która w 1904 roku wtargnęła do Tybetu od strony Indii. Szerzej wrota Tybetu uchylono dopiero w latach osiemdziesiątych. Dziś Europejczyk na ulicy Lhasy nie jest już sensacją. Ale oglądanie tybetańskich krajobrazów w dalszym ciągu jest przywilejem nielicznych trampów - tych, którzy mieli więcej od innych wytrwałości i chyba także odrobinę szczęścia. |
||
Słynna kolej tybetańska została uruchomiona dopiero w 2006 roku. Do Lhasy w 1987 roku można było przylecieć samolotem z Katmandu lub z chińskiego Chengdu. Tym, którzy nie mają pieniędzy i ochoty na samolot, a szukają przygody pozostawały praktycznie dwie tylko trasy lądowe: jedna z Katmandu i druga - słynną transtybetańską szosą: z ostatniej stacji kolejowej w Golmud do odległej o prawie 1200 kilometrów Lhasy. Tędy właśnie ruszyłem takim oto publicznym autobusem... |
||
Transtibetan highway... Prawie dwie doby męczącej jazdy autobusem przez pusty, surowy płaskowyż. Dla kilku Europejczyków, którzy bez powodzenia próbują upchnąć między stłoczonymi ławkami swoje długie nogi i skazani sa na wdychanie dymu z papierosów kopconych przez Chińczyków jest to ciężka próba... Tą jedyną porządną szosę (pełną jednak dziur i wybojów) łączącą stolicę Tybetu z resztą Chin zbudowano w latach 1952-54. Przedtem do Lhasy wiodły jedynie karawanowe szlaki. |
||
Jeszcze na początku XX wieku łatwiej było dotrzeć do stolicy Tybetu z południa, forsując Himalaje niż przez niegościnny płaskowyż. Nic wiec dziwnego, że przez wieki Tybet pozostawał zupełnie odcięty od świata. Po drodze tylko dwa małe miasteczka (w jednym z nich - Amdo- 4500 m npm nocowaliśmy w prymitywnym hoteliku), "truckstopy" czyli przystanki dla ciężarówek z garkuchniami i wojskowe baraki Chińczyków... |
||
Transtybetańska szosa to także piekielny ból głowy, łomotanie w skroniach a nawet nudności. Takie są skutki braku stopniowego przystosowania do przebywania na dużych wysokościach. Czujesz tu więc aż nadto, że jesteś na Dachu Świata - w Tybecie, na wyżynie czterokrotnie większej od Polski, wyniesionej znacznie powyżej wierzchołka naszych Rysów. |
||
Ludność środkowego Tybetu utrzymuje się głównie z hodowli zwierząt. Głównymi produktami, który mogą zaoferować w zamian na inne towary są mięso i skóry jaków i owiec. W jednym z przydrożnych osiedli przygotowano właśnie stertę takich skór do transportu. Na przejeżdżające autobusy czekają miejscowe kobiety, sprzedając herbatę z termosów. Są miłe, ale turyści mogą się z nimi porozumiewać tylko na migi... |
||
Droga do Lhasy wiedzie przez zamglone i ośnieżone przełęcze, których wysokość dochodzi do 5000 metrów nad poziomem morza. Najwyższa z nich: Tanggula Shankou rozpięta na wysokości 5200 metrów przez okrągły rok pokryta jest śniegiem. Stajemy w ciągu dnia tylko kilka razy. Zimno. Próba przebiegnięcia kilkunastu metrów "na rozgrzewkę" kończy się nagłym zawrotem głowy... | ||
Po blisko 40
godzinach od wyruszenia z Golmudu wymęczeni, z bolącymi głowami i czerwonymi
oczami zobaczyliśmy wreszcie cel podróży - naszą wymarzoną Lhasę. Ponad
miastem piętrzył się majestatyczny zamek - klasztor dalajlamów: legendarna Potala. Lhasa jest tak fascynująca, że warto jej poświęcić osobną stronę, aby do niej przejść kliknij tutaj: do LHASY |
||
Pokonanie trasy z Lhasy do nepalskiej granicy nie jest wcale proste. Publiczne autobusy - wraki do granicy kursują tylko kilka razy w tygodniu i nie stają w ciekawych miejscach trasy. Jeżeli zbierze się odpowiednia grupa turystów, to wspólnie można wynająć trochę lepszy bus (najlepiej z kierowcą - Tybetańczykiem) i wyruszyć pylistymi, szutrowymi drogami na południe. Warto zabrać w drogę operacyjną maskę, która chroni płuca przed dokuczliwym pyłem... |
||
Przejazd autobusem na trasie Lhasa - Gyantse zabiera 8 do 10 godzin. Zaraz na początku nasz wrak wspina sie powoli na przełęcz Khamba La - 4900 metrów npm, gdzie furkoczą na wietrze sznury modlitewnych chorągiewek. Ale pierwszą większą atrakcją krajobrazową po opuszczeniu Lhasy jest malownicze górskie jezioro Yamdrok Tso, za którym bielą się w oddali Himalaje... |
||
Coś trzeba jeść! Gdzieś przy drodze przystajemy na posiłek: miskę gotowanego ryżu za jednego juana. Są oczywiście także bardziej wyrafinowane smakołyki, ale strach próbować, bo przygotowywane są w opłakanych warunkach higienicznych i nigdy nie wiadomo jak zareaguje na nie nasz żołądek! Obok, siedząc wokół nieodzownego termosu z herbatą pojada pałeczkami podróżująca tybetańska rodzina... |
||
Trasa obfituje we wspaniałe widoki. Gdy droga zbiega w dolinę nad nami zaczynają piętrzyć się góry. Po ich zboczach spływają lodowce. Topniejąc, dają początek wartkim strumieniom, które rozmywają drogę. Czasem trzeba wysiąść z autobusu, aby bez obciążenia mógł pokonać niebezpieczny odcinek. Strumienie forsujemy w bród... Wykorzystujemy czas przymusowych postojów na zrobienie zdjęć... | ||
Kierowca - Tybetańczyk jest życzliwy i przystaje kilka razy w ciekawych miejscach, abyśmy mogli fotografować. Chińscy kierowcy podobno nie są tak sympatyczni. Średnia prędkość jazdy na tej trasie to 20 km/godz. Kiedy wąwóz górskiej rzeki trochę się rozszerza na dole pojawiają się pastwiska jaków, a także miniaturowe poletka, na których uprawia się jęczmień. Nie chce się wierzyć, że na tych pustkowiach mieszkają ludzie i że mogą się utrzymać z tego, co rodzą te niewielkie spłachetki uprawnej ziemi... | ||
Ani jednego drzewa w polu widzenia, tylko czasem jakieś karłowate krzaczki... Wzdłuż naszej szutrowej drogi poprowadzono linię telefoniczną, a że o drewniane słupy w Tybecie trudno, więc podpory tej linii wybudowano z glinianych, nie wypalonych cegieł. Każdy taki słup to miniaturowa wieża, a wymurowano ich tu setki! Nigdzie w świecie nie widziałem jeszcze takiej "racjonalizacji"... |
||
Pierwszy
dzień naszej jazdy w kierunku nepalskiej granicy zakończyliśmy w Gyantse - niewielkim
miasteczku, które rozłożyło sie u stóp fortu. Po nocy spędzonej w podrzędnym hoteliku i zwiedzeniu miasteczka nasz autobus ruszył dalej do miejscowości Shigatse, gdzie zatrzymaliśmy się na kolejny nocleg. Zdjęcia i informacje z Gyantse i Shigatse (to bardzo ciekawe miasta) umieściłem na osobnej stronie, aby do niej przejść, kliknij tutaj: do GYANTSE I SHIGATSE nie zapomnijcie jednak tu wrócić, do granicy jeszcze daleko i na szlaku jest jeszcze sporo ciekawych rzeczy ! |
||
Koniec
września. Przed wschodem słońca piekielnie zimno na dworze!
Wszędzie pełno wałęsających się psów... Są też i ludzie... Cokolwiek można powiedzieć o tych ludziach, to na pewno nie to że są niegościnni lub agresywni. Ci na prowincji ubrani żałośnie: w tandetne tenisówki lub trampki i okrycia wierzchnie z samodziałowej, workowatej tkaniny... |
||
I znowu na szutrowej drodze... Naszym autobusikiem strasznie telepie, szczególnie wtedy, gdy przekraczamy koryta wyschniętych rzek. Tu i ówdzie w tym pustkowiu widać domki sklecone, czy raczej ulepione z gliny. Czasem stadko owiec i grupka ludzi, którzy z daleka przyjaźnie machają do nas rękami. Potem mozolna wspinaczka na kolejną przełęcz... |
||
Przełęcz Po-La - 4500 m npm... Mamy już za sobą kilka dni aklimatyzacji i trochę łatwiej znieść uboczne skutki przebywania na takiej wysokości. Zwalony czorten z pękiem wypłowiałych flag, kilka kamiennych kopczyków i potem karkołomny zjazd w dolinę, aż do rozjazdu dróg do Sakya. Tam czekają przy drodze autostopowicze: tybetańscy mnisi i dwójka europejskich trampów. Na tym pustkowiu szanse na "lift" mają raczej niewielkie... |
||
Znów wspinaczka na przełęcz. Znów pęki modlitewnych flag i tablica z hieroglifami, z której potrafimy odczytać jedynie wysokość: 5220 m. To miejsce nazywa się podobno Lak-Pa-La. Zapada zmrok, gdy osiągamy pogrążone w mroku osiedle. Nasz autobusik wjeżdża na podwórko jakiegoś "truckstopu" - nędznego zajazdu, w którym zatrzymują się kierowcy ciężarówek. Jest nas 28 osób, a wyplatanych paskami skóry lóżek tylko 19. Całe szczęście, że prawie wszyscy mają śpiwory! Za takie łóżko kasują po 5 juanów. Przydziałowy litr wody wystarcza od biedy do umycia rąk i twarzy. A do jedzenia mogą być frytki przygotowane na prymitywnej kuchni (patrz zdjęcie obok). Nie macie pojęcia jak wspaniale smakuje w takim miejscu przydźwigana w plecaku z dalekiej Polski konserwa turystyczna ! Nocą robi się piekielnie zimno. Szczerze współczuję tym, co zjedli na kolację tybetańską zupkę i nocą biegają na dwór z latarkami... Już lepiej dźwigajcie te mielonki ! |
||
Czwarty dzień naszego niezwykłego rajdu szutrowymi drogami południowego Tybetu rozpoczynamy jeszcze po ciemku, szczekając zębami pod wspaniale rozgwieżdżonym niebem. W naszym zajeździe o tej porze nie ma oczywiście ani miski wody do mycia, ani termosu z herbatą... Posterunek kontrolny. O 9.30 przejeżdżamy obok sporej osady Tingri West, rozłożonej na łagodnym wzgórzu w środku sporej doliny... |
||
W pełnym słońcu otwiera sie przed nami panorama głównego grzbietu Himalajów. Po raz pierwszy w życiu widzę w oddali masyw Everestu. tyle lat czekałem na tą chwilę! Z dużej odległości nie wydaje się wcale gigantem. Mimo słońca lód trzeszczy na kałużach. Zimno, ale co za widoki w tym przejrzystym powietrzu ! Zarośnięci, niedomyci mamy wszyscy serdecznie dość tej jazdy.. Ale do końca dzisiejszego, ostatniego etapu wciąż jeszcze bardzo daleko. Z Lhasy do granicy jest około 890 km! |
||
Im bliżej Nepalu, tym więcej widzi się ludzi. W dolinach znowu niewielkie poletka jęczmienia, a że kończy się właśnie pora zbiorów to w wielu zagrodach można zobaczyć prymitywną młóckę - na glinianym klepisku przy użyciu kijów. Czasem kije zastępowane są racicami przeganianych w kółko jaków. Następnie słomę przewiewa sie na wietrze - tak jak to widać na zdjęciu obok... |
||
Powoli
zjeżdżamy w dół, widać coraz więcej zieleni... Na postoju. Oni przyglądają się nam, a my im - po obu stronach widać życzliwość. Nie nauczyli się jeszcze żądać pieniędzy za zrobienie zdjęcia... Żeby jeszcze tylko można się było porozumieć! Dzień dobry ! - Toszi dili ! Do widzenia! - Keliczu ! Dziękuję! - To duo czaj ! |
||
Ruch na tej
międzynarodowej szosie nazywanej "friendship highway"- jedynej, która łączy
Chiny z Nepalem jest niewielki. Samochody wymijamy średnio raz, może dwa razy w ciągu
godziny. Czasem po poboczu suną na swoich małych konikach miejscowi jeźdźcy, czasem
mija nas karawana obładowanych osiołków... Keirang kaba tega ? Dokąd jedziesz ? |
||
Ośnieżone,
główne pasmo Himalajów było coraz bliżej. Czyżby to była Xixabangma - ośmiotysięcznik leżący w całości po chińskiej stronie granicy? Z tej strony Himalajów stosunkowo łatwo można się zbliżyć do stóp Everestu - pod warunkiem, że ma się dostatecznie dużo czasu, pieniądze na wynajęcie terenowego jeepa i specjalne zezwolenie Chińczyków... |
||
Podczas
podróży bardzo rzadko fotografuję siebie - po prostu szkoda mi slajdów. Nie
wiedziałem jednak, czy los pozwoli mi kiedykolwiek wrócić do Tybetu i stanąć znów
naprzeciw tych wspaniałych, ośnieżonych gór. Tak, to ja! Mimo słonecznej pogody
ciepło ubrany, bo jest chłodno, chroniący łysinę i nos pod czapką przed promieniami
bardzo silnie operującego na tej wysokości i w tym kryształowym powietrzu słońca... Był ostatni dzień września. W przewodnikach piszą, że najodpowiedniejszą porą na wyjazdy do Tybetu jest maj i czerwiec, ale ja wybrałem jesień, ponieważ w Nepalu, dokąd zmierzałem z Tybetu jesień jest najodpowiedniejszą porą do chodzenia po górach... I nie żałowałem takiego wyboru... |
||
Od Nyalam nasza droga zaczyna zbiegać w dół. Zaznacza się tutaj wyraźna granica stref roślinnych: na północ jest suchy, wysokogórski step, a na południe zaczynają się na zboczach lasy, które swoje istnienie zawdzięczają docierającemu już tutaj monsunowi. Droga przebiega po zboczu, po prawej stronie doliny i na odcinku 30 kilometrów do granicznego Zhangmu opada o 2000 metrów!. | ||
W dolinie pojawiają się pierwsze drzewa - coś, czego nie widzieliśmy od kilku dni. Kubiczne zabudowania są większe, a w zagrodach widać więcej stogów i suszącego się ziarna. Nad rzeczką pasą się stadka kóz. Na murkach zamykających zagrody suszy się torf i nawóz jaków używany do palenia pod kuchnią. Na poletkach odbywa się orka przy użyciu jaków zaprzężonych do drewnianych soch... |
||
Przystajemy w jednej z przydrożnych wiosek przy takiej oto tybetańskiej świątyni. Okazuje się, że świątynię wzniesiono przy Milarepa Cave - jaskini, gdzie niegdyś medytował tybetański filozof, poeta i mistyk Milarepa. I choć w środku nie ma nic szczególnie interesującego jest to pierwszy ciekawszy obiekt architektoniczny od Shigatse - po drodze były tylko baraki i gliniaki...
Z pobliskiej zagrody przyszły dzieci. Popatrzcie na ich ubrania z workowatego materiału...
|
||
Tybetańskie rodzeństwo |
||
Po przybyciu do chińskiej miejscowości granicznej Zhangmu okazało się, że 9-cio kilometrowy odcinek drogi od wioski w dół - do mostu na granicznej rzece jest zniszczony przez osuwiska ziemi. Trzeba było przebyć ten odcinek pieszo, taszcząc na grzbiecie cały swój dobytek. Wyruszyłem na ten szlak dopiero rano, po nocy spędzonej w drewnianej budzie bez bieżącej wody dumnie nazywanej hotelem i po odprawie na chińskim punkcie kontrolnym na skraju wsi... |
||
Przez Most Przyjaźni zbudowany przez Chińczyków na granicznej rzece przeszedłem do Kodari - maleńkiej nepalskiej wioski rozciągniętej wzdłuż drogi biegnącej u stóp stromego zbocza |
||
Jeszcze tylko pieczątka do paszportu, którą otrzymałem u urzędnika w jednej z takich szop i ... byłem już w Nepalu ! Było słonecznie i znacznie cieplej niż na tybetańskiej wyżynie. Kilka kilometrów dalej w wiosce Tatopani znalazłem nocleg i gorące źródła, w których można było wreszcie zmyć kurz tybetańskich dróg i ostry zapach jaczego masła. W Katmandu załatwiłem trekking permit i wyruszyłem przez krainę Szerpów pod Everest. Ale to już inna, choć równie fascynująca historia... Wojciech Dąbrowski Do Tybetu wróciłem po 31 latach - w 2018 - tu możecie zobaczyć, jak sie zmienił: Wschodni Tybet 2018 |
||
xxx |
||
Kliknij tutaj, aby przejść do mapki Tybetu na początku strony |
Przejście do strony "Moje podróże" Powrót do głównego katalogu